Z dramatów małżeńskich/XXIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Z dramatów małżeńskich
Wydawca Księgarnia nakładowa L. Zonera
Data wyd. 1899
Druk Zakłady Drukarskie L. Zonera
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Mari de Marguerite
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXIII.
Dramat.

Pierwszy kwiat uczuć rozwinął się w sercu Małgorzaty dla człowieka, którego Bóg i ojciec przeznaczyli jej za małżonka.
Mimo upokorzeń, które znosiła od pewnego czasu, mimo cierpień zadanych jej przez tego człowieka, młoda kobieta zachowała dla niego w sercu pewne przywiązanie.
Z wielką też uwagą i niepokojem zaczęła badać postępowanie męża i tej, którą świat uważał za jego kochankę.
Pierwszy dzień upłynął spokojnie. Hrabina nie nie dostrzegła, prócz czułej zażyłości, wiele mówiącej, lecz nie mogącej służyć za dowód zdrady.
Wieczór nadszedł, Małgorzata w swej niewinności nie pomyślała o tem, iż należało podwoić czujności. Sądziła, że z końcem dnia, kończyło się jej zadanie.
Dopiero nazajutrz myśl ta niby błyskawica oświeciła jej umysł.
Apartament hrabiny znajdował się w prawem skrzydle pałacu, na pierwszem piętrze. W lewem zaś skrzydle mieszkała panna Lizely, na temże samem piętrze pokoje hrabiego znajdowały się na dole pod jej mieszkaniem. Dwa te apartamenty łączyły się z sobą krętemi schodkami.
Wieczór upłynął zwykłym trybem. Blanche usiadła do fortepianu i swym pięknym głosem śpiewała arje włoskie, którym Paweł przysłuchiwał się z zachwytem.
Powróciwszy do swoich apartamentów Małgorzata rozebrała się i odesłała swą pannę służącą, a zarzuciwszy na siebie biały negliż, usiadła w wielkiem krześle i pogrążyła się w zamyśleniu.
Co chwila spoglądała na zegar i znów zapadała w zadumę.
Gdy północ wybiła, hrabina powstała nagle, i gorączkowo przeszła przez kilka pokoi, dzielących jej sypialnie od głównego przedsionka.
Cicho zeszła ze schodów, otworzyła drzwi wiodące na ogród, i wysunęła się na zewnątrz. Noc była ciemna, chmury zakrywały księżyc i gwiazdy.
Młoda kobieta okrążyła pałac i stanęła naprzeciwko okien pokoju męża. Drzwi przeciwległe otwarły się, światło zamigotało i zgasło.
— Ah! — pomyślała hrabina ze wstrętem — nie znałam go dosyć! On tam idzie!!...
Z miejsca na którem stała, pani de Nancey nie mogła widzieć okien pokoju, zajętego przez pannę Lizely. Obeszła pałac dokoła i stanęła naprzeciwko dwóch wielkich oświetlonych szyb.
Firanki nie były opuszczone, widać było w głębi postać kobiecą z rękami uniesionemi w gorę.
Blanche upinała włosy dokoła głowy.
— To Ona — pomyślała hrabina. — Ona go oczekuje i stroi się na jego przyjęcie!...
Upłynęło kilka sekund. Nagle postać odsunęła się na bok i znikła.
— On pewnie zastukał, — ciągnęła dalej pani de Nancey. — Ona poszła otworzyć!!...
Cień kobiety powrócił na dawne miejsce, lecz nie sam. Przy niej widać było drugą postać.
Małgorzata widziała gdy Paweł wyciągnął ramiona i objął postać kobiety, która przytuliła się do jego piersi. Kontury dwóch ciał złączonych w uścisku zamigotały na przejrzystej tafli okna i światło zagasło, pozostawiając ścianę pałacu spowitą w nocną pomrokę.
Małgorzata, ze spuszczoną głową, silnie bijącem sercem, drżąca gniewem i gorączką, powróciła do swojej sypialni, padła na krzesło, z którego o północy powstała, i tam pozostała do rana. Przed oczyma jej duszy przesuwały się obrazy, niby senne widziadła. Były to sceny z jej dziewiczej przeszłości, bolesna teraźniejszość i przyszłość, pokryta zasłoną tak ciemną, iż zdawała się być całunem z krepy.


W Montmorency godziny przeznaczone na posiłki, ściśle oznaczone były. Co dzień o wpół do jedenastej dawał się. słyszeć odgłos dzwonka, oznajmiający, że czas śniadania nadchodził.

O jedenastej w progu salonu stawał marszałek dworu, wypowiadając słowa:
— Proszę państwa do stołu.
O wpół do siódmej wieczór powtarzała się ta sama scena, poprzedzając obiad.
Hrabia podawał ramię pannie Lizely i przechodził z nią do jadalni, Małgorzata postępowała za nimi, przyznając, że mąż miał słuszność, gdy oddawał pierwszeństwo gościowi.
Dnia tego rzeczy szły zwykłym trybem. Marszałek punkt o jedenastej, wezwał obecnych do śniadania.
— Gdzie jest hrabina? — zapytał Paweł.
— W sali jadalnej — odparł zagadnięty.
Blanche, opierająca się na ramieniu hrabiego, szepnęła mu do ucha:
— Dąsa się, byłam tego pewna.
— Wszystko mi jedno! — odparł Paweł.
Gdy weszli do sali, Małgorzata przezroczysto-blada, lecz z wyrazem stanowczości na obliczu po raz pierwszy w życiu, wyglądała imponująco. Długie jej rzęsy przysłaniały błyszczące gniewem źrenice, stała wyprostowana, obiema rękami wsparta o rzeźbioną poręcz krzesła.
Trzech lokai pod wodzą marszałka dworu oczekiwało na rozkazy.
Hrabina czekała, aż mąż jej i Blanche przestąpią próg jadalni. W chwili, gdy zbliżali się do stołu, wyciągnęła rękę i spojrzała na nich z wyrazem takiej siły i stanowczości, że oboje zatrzymali się mimo woli.
Małgorzata wówczas zwróciła się do służby, a wskazując na miejsce, zajmowane zwykle przy stole przez pannę Lizely, rzekła:
— Odstawić krzesło, sprzątnąć to nakrycie!!! i kazać natychmiast zaprządz konie dla pani.
Siła, z jaką wymówione były te wyrazy, nie pozwoliła się wahać. Służba spełniła rozkazy.
P. de Nancey był równie blady jak żona.
Panna Lizely zakryła rękoma twarz, krwią nabiegłą.
Paweł chciał mówić, gniew ściskał go za gardło. Rozerwał krawat, otaczający mu szyję i ochrypłym głosem wybełkotał:
— Co to ma znaczyć?
— To ma znaczyć — odparła wyniośle Małgorzata, a wzrok jej silny skrzyżował się z błędnem spojrzeniem hrabiego — to ma znaczyć, że pani nie jest już moim gościem, i nie zajmie już miejsca u mego stołu...
— Kto to powiedział?...
— Ja, żona twoja... Rozkazuję i widzisz, że są mi posłuszni!!
Nakrycie zniknęło właśnie ze stołu.
— A ja cofam ten rozkaz! — zawołał p. de Nancey, hamując się. — Straciłaś pani zmysły!!! Moja kuzynka raczy przebaczyć ci chwile szaleństwa i pozostanie przebłagana przez ciebie...
— Twoja kuzynka opuści dom ten niezwłocznie — odparła Małgorzata, kładąc nacisk na pierwsze wyrazy.
— Bądź ostrożna! — krzyknął Paweł.
— Czemu? wszak dom ten, w którym zmarł mój ojciec, jest moją wyłączną własnością. Pamiętaj, że ja jedna mam prawo rozkazywać tutaj i korzystając z tego prawa zabraniam, by dom ten był nadal znieważany.
— Nieszczęsna!!!
Hrabia ulegając szalonej namiętności, pochwycił nóż leżący na stole, i rzucił się ku żonie.
— Zabij mnie — rzekła spokojnie. — To mi wszystko jedno, lecz niech ona odjedzie.
— Ona pozostanie! — krzyknął — ja jej nie puszczę!...
— Czy chcesz mnie zmusić, bym głośno powiedziała, dlaczego wypędzam tę kobietę?... A może mam przeciw niej użyć pomocy mojej służby?...
— Wypędzasz?!
— Tak, wypędzam!!
Dłoń hrabiego podniosła się w górę, nóż błysnął w powietrzu, Paweł był nieprzytomny. Służba oniemiała na widok tej niebywałej sceny. Nikt nie myślał stawać w obronie hrabiny.
Nagle panna Lizely odsłoniła twarz pobladłą. Ani jedna łza nie zwilżyła jej oczu.
— Ani słowa więcej, panie hrabio! — rzekła. — Dom ten, z którego mnie wypędzono, runąłby mi na głowę, gdybym w nim pozostała dłużej. Nigdy nie zapomnę gościnności, której tu doznałam i dzisiejszego pożegnania... Nie żegnam pani... zobaczymy się jeszcze...
Po tych złowróżbnych słowach, Blanche wyszła z pokoju i nie wstępując do siebie, bez kapelusza i okrycia, wsiadła do powozu, który ją uwiózł natychmiast.
Pan de Nancey dał rozkaz, by mu osiodłano konia, sam powrócił do jadalni, a ścisnąwszy rękę żony w swych zesztywniałych palcach, jak w żelaznych kleszczach, syknął przez zaciśnięte zęby:
— Mamy rachunek do uregulowania z sobą — i załatwimy go wkrótce.
— Kiedy się panu podoba — odrzekła spokojnie młoda kobieta. — Czekam...
Paweł wskoczył na siodło, ściągnął szpicrutą konia, który uniósłszy się na tylnych nogach, wykonał straszliwy skok i popędził jak strzała.
Meluzyna uprowadzała za sobą człowieka, który jej duszę zaprzedał.
Zemsta szła szybko.
Małgorzata zamknęła się w swoim pokoju, rozkazawszy służbie nie przyjmować nikogo, nie wyłączając p. de Nangés.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.