Z Ziemi na Księżyc w 97 godzin 20 minut/Rozdział XX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Z Ziemi na Księżyc w 97 godzin 20 minut
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia Sukcesorów T. Jankowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stefan Gębarski
Tytuł orygin. De la Terre à la Lune
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XX.
Atak i obrona.

Na tem, wszystkim się zdawało, zebranie powinno się było zakończyć. Była to końcowa pointe’a i trudno byłoby znaleźć lepszą. Tymczasem, gdy na sali zapanował znów spokój, usłyszano nagle czyjś ostry i surowy głos.
— A teraz, gdy mówca dał nam już dość dowodów swej bujnej fantazji, może zechce on przejść do rzeczowego przedstawienia sprawy i zamiast teorji wskaże nam praktyczne sposoby wykonania swego projektu.
Wszystkie spojrzenia zwróciły się teraz ku człowiekowi, który wygłosił te słowa.
Był to mężczyzna chudy, suchy, o energicznych ruchach, z brodą, przystrzyżoną po amerykańsku. Korzystając z zamieszania, jakie raz wraz powstawało na sali podczas przerw w dyskusji, posuwał się on ciągle naprzód, aż wreszcie zajął miejsce w pierwszym rzędzie. Tu, ze skrzyżowanemi na piersiach rękami, oczami dumnie rozwartemu, obserwował przez cały czas bohatera wiecu.
Wygłosiwszy swe pytanie, usiadł znowu i nie zdawał się zwracać uwagi ani na tysiące spojrzeń, które rzucano w jego stronę, ani na niechętne szemrania, jakiemi przyjęto jego słowa.
Nie otrzymawszy odpowiedzi, nieznajomy powtórzył swe pytanie tym samym surowym tonem i dodał:
— Jesteśmy tutaj, by mówić o księżycu, a nie o ziemi.
— Ma pan rację, — odpowiedział Michał Ardan — dyskusja odsunęła się od właściwego tematu, ale możemy do niego powrócić.
— Panie, — podjął nieznajomy, — pan twierdzi, że nasz satelita jest zaludniony. Ale jeśli rzeczywiście istnieją t. zw. selenici, muszą to być stworzenia, które nie oddychają zupełnie, gdyż — przestrzegam pana w jego własnym interesie — na powierzchni księżyca niema ani jednego grama powietrza.
Na te słowa Ardan odrzucił swą płową czuprynę, gdyż czuł, że dopiero zawiąże się właściwa walka, gdyż człowiek ten nie ustąpi ani na cal z obranego przez siebie terenu. Spojrzał na niego bacznie i odpowiedział:
— Ach! na księżycu niema powietrza? I któż to utrzymuje, jeśli wolno zapytać?
— Uczeni.
— Naprawdę?
— Naprawdę.
— Panie, — rzekł Ardan, — żart na stronę, wyznaję, że mam głęboki szacunek dla uczonych, którzy coś umieją i szczerą pogardę dla uczonych, którzy nie umieją nic.
— Czy zna pan wielu, którzy należą do tej drugiej kategorji?
— O tak. We Francji znam jednego, który utrzymuje, że z punktu widzenia matematyki ptak nie może latać, inny zaś twierdzi, iż teoretycznie ryba nie jest przystosowana do tego, by mogła żyć w wodzie.
— Nie chodzi o podobnych uczonych, lecz na poparcie moich słów, muszę się powołać na nazwiska, którym i pan nie odmówi kredytu.
— Wprawia mnie pan w kłopot, mój szanowny panie. Ale proszę nie zapominać, że ma pan przed sobą nieuka, który zawsze chętnie nadstawia ucho, by się czegoś nauczyć.
— Dlaczego więc pan porusza zagadnięcia naukowe, choć ich pan nie studjował? — zapytał brutalnie nieznajomy.
— Dlaczego? — odpowiedział Ardan.
— Dlatego, że najodważniejszym jest ten, kto nie podejrzewa niebezpieczeństwa. Ja nie umiem nic, to prawda, ale właśnie moja słabość stanowi moją siłę.
— Pańska słabość doprowadza pana do szaleństw, — rozdrażnionym tonem zawołał nieznajomy. — Tem lepiej, — odrzekł francuz — jeśli moje szaleństwo zaprowadzi mnie aż na księżyc.
— Barbicane i jego towarzysze pożerali oczami tego intruza, który śmiał tak otwarcie występować przeciw ich przedsięwzięciu. Nikt go nie znał i prezes, czując pewne obawy o swego nowego przyjaciela w dyskusji z przeciwnikiem równie bezwzględnym, wodził niespokojnym wzrokiem po zebranych. Cisza panowała tam, cisza poważna i skupiona, gdyż wszyscy czuli, że dyskusja ta wyświetli im nareszcie prawdziwe niebezpieczeństwo, a może nawet rzeczywistą niewykonalność wyprawy.
— Panie, — zaczął znów przeciwnik Michała Ardana, liczne są bardzo dowody, które stwierdzają zupełny brak powietrza dokoła księżyca. Powiem nawet więcej, że gdyby powietrze istniało tam kiedyś, zostałoby najprawdopodobniej wchłonięte przez ziemię. Ale wolę podać panu inne zupełnie niewzruszone dowody na poparcie mego twierdzenia.
— Służę panu! — odrzekł Ardan z wyszukaną grzecznością.
— Wie pan zapewne, — mówił nieznajomy — że, jeśli promienie świetlne przechodzą przez takie środowisko, jak powietrze, zostają one odchylane od linji prostej, czyli załamują się. Otóż, gdy księżyc przysłania jakąś gwiazdę, promienie jej, przechodząc obok tarczy księżyca, nie doznają nigdy żadnego odchylenia, czyli załamania, stąd wniosek oczywisty, iż księżyc nie posiada atmosfery.
Z niepokojem spoglądano na francuza, gdyż przyjęcie tego twierdzenia pociągałoby za sobą bardzo daleko idące konsekwencje. Ardan nie tracił jednak pewności siebie.
— Rzeczywiście, — odrzekł — jest to pański najpoważniejszy, jedyny może argument, i jakiś uczony byłby nim zapewne bardzo zaskoczony, ale dla mnie nie posiada on bezwzględnej wartości, gdyż opiera się na przypuszczeniu, iż kąt pochylenia osi księżyca jest ściśle określony, co mija się z prawdą. Ale ja pozwolę sobie na chwilę usunąć to zagadnienie i postawić kochanemu panu pytanie, czy dopuszcza on istnienie wulkanów na powierzchni księżyca?
— Wygasłych tak, ale nigdy działających.
— W takim razie pozwoli mi pan wyrazić przypuszczenie, nie sprzeciwiające się przecież logice, że wulkany te kiedyś, w jakiejś epoce musiały być czynne?
— To jest pewne, ale że może same one dostarczały sobie niezbędne do palenia ilości tlenu, fakt, iż kiedyś wybuchały one, nie dowodzi bynajmniej istnienia atmosfery na księżycu.
— Pozostawmy więc i tę sprawę na stronie przejdźmy do spostrzeżeń bezpośrednich, uprzedzam pana jednak, że i ja powoływać się teraz będę na nazwiska.
— Niech się pan powołuje!
— A więc w roku 1715 astronomowie Louville i Halley, obserwując zaćmienie, ja kie miało miejsce 3-go maja, zauważyli jakieś dziwne błyski, z których natury nie umieli zdać sobie sprawy. Te wybuchy światła, szybkie i powtarzające się, przypisywali oni burzom, które musiały się wówczas rozpalić w atmosferze księżyca.
— W roku 1715 — odpowiedział nieznajomy — astronomowie Louville i Halley przyjęli za zjawiska księżycowe przemiany czysto ziemskie i padli ofiarą nieporozumienia. Oto co odpowiedzieli późniejsi uczeni na obalenie tego przypuszczenia. I ja powtarzam to samo za nimi.
— Nie spierajmy się więc i o to. — oświadczył Ardan, niezmieszany odpowiedzią nieznajomego. — Czyż Herschel w 1787 roku nie zaobserwował na powierzchni księżyca wielkiej ilości punktów świetlnych? — Tak, ale nie starał się nawet o wytłomaczenie pochodzenia tych punktów i bynajmniej nie wnioskował stąd o konieczności istnienia atmosfery dokoła księżyca.
— Słuszna odpowiedź, — zgodził się Ardan, — dodając komplement dla swego przeciwnika. — Widzę, że pan jest bardzo mocny w selenografji!
— Bardzo mocny, — mój panie — i dodam jeszcze, że najwytrwalsi badacze księżyca ci, którzy go najdokładniej badali, jak Beer i Moedler zgadzają się co do tego, iż księżyc nie posiada zupełnie atmosfery.
Czuć było ogólne poruszenie wśród publiczności; opinja zebranych zdawała się przechylać na stronę nieznajomego. Ardan czuł, że może przegrać sprawę, jeśli nie przejdzie natychmiast do ataku.
— Idźmy dalej — zawołał i zastanówmy się nad najważniejszym faktem: Pewien wybitny astronom francuski, nazwiskiem Laussedat obserwując zaćmienie 18 lipca 1860 r. zauważył, żo rogi sierpa księżyca były zagięte i jakby zaokrąglone. Otóż zjawisko to nie może być wytłumaczone inaczej, jak tylko przez załamanie się promieni słonecznych w atmosferze księżyca.
— Ale czy fakt ten jest zupełnie pewny? — zapytał żywo nieznajomy.
— Najzupełniej pewny.
Nastrój publiczności z uczuciem olbrzymiej ulgi przechylał się znów na stronę jej ulubieńca, który bez cienia chełpliwości z powodu odniesionego zwycięstwa, mówił dalej z prostotą
— Widzi pan więc teraz, mój drogi panie, że nie można z całą stanowczością wypowiadać się przeciwko istnieniu powietrza na naszym satelicie; jest ono prawdopodobnie dość rzadkie, warstwa jego musi być cienka, ale nauka współczesna przyznaje naogół, że istnieje ono.
— W każdym razie nie na górach, — wtrącił nieznajomy, który nie chciał uznać się za pokonanego.
— Nie, ale w dolinach i warstwa powietrza musi mieć kilkaset stóp grubości.
— Radzę panu jednak być ostrożnym, gdyż powietrze to musi być bardzo rzadkie.
— Och, drogi panie, wystarczy go zawsze dla jednego człowieka, a wreszcie po przybyciu na miejsce będę bardzo oszczędnym pod tym względem i pozwolę sobie na oddychanie tylko w specjalnych wypadkach.
Wybuch rzęsistego śmiechu zagrzmiał w uszach tajemniczego oponenta, który wyzywającym spojrzeniem wodził po zebranych.
— A więc, — wywodził dalej Ardan — kiedy już zgodziliśmy się co do istnienia pewnej atmosfery, musimy przypuścić również, iż księżyc posiada także wodę. Jest to naturalna konsekwencja, z której cieszę się bardzo. Pozatem pozwolę sobie zwrócić się do mego szanownego oponenta jeszcze jedno pytanie:
— My znamy tylko jedną półkulę księżyca, i jeśli nawet na tej półkuli jest mało wody, to czy nie można przypuścić, że na odwrotnej znajdziemy jej bardzo wiele.
— A to z jakiego powodu?
— Gdyż księżyc pod działaniem siły atrakcyjnej ziemi przybrał formę jajka, którego tylko pewną małą część widzimy. Stąd wniosek, który zawdzięczamy obliczeniom Hansena, że środek ciężkości księżyca znajduje się na drugiej półkuli. Z tego znów wnioskować można, że całe masy wody i powietrza musiały być przesunięte na drugą półkulę naszego satelity jeszcze w pierwszych dniach jego tworzenia się.
— Fantazja! — zawołał nieznajomy.
— Nie, teorja tylko! Oparta zresztą o prawa mechaniki i według mnie, niełatwo będzie je obalić. Zwracam się więc teraz do was, moi mili słuchacze i oddaję pod głosowanie pytanie, czy możliwe jest na księżycu istnienie takiego samego życia, jak na ziemi?
Trzysta tysięcy słuchaczy przyjęło wniosek ten oklaskami. Przeciwnik Michała Ardana chciał jeszcze zabrać głos, ale zagłuszyły go okrzyki, drwiny i pogróżki tłumu.
— Dosyć już! Dosyć! — wołali jedni.
— Wyrzućcie tego intruza! — krzyczeli inni.
— Za drzwi z nimi — żąda! poirytowany tłum.
On zaś stał spokojnie, uczepił się estrady i nie ruszał się z miejsca, oczekując chwili uspokojenia się burzy, która byłaby doprowadziła do niepożądanych zgoła wypadków, gdyby Ardan nie uciszył jej jednym ruchem ręki. Był on zbyt rycerskim, by opuścić swego przeciwnika w chwili niebezpieczeństwa.
— Czy chce pan jeszcze dorzucić słowo? — zwrócił się do nieznajomego uprzejmie.
— Tak, sto, tysiąc! — odpowiedział nieznajomy, unosząc się. Albo raczej nie, tylko to jedno: by upierać się przy podobnym projekcie, trzeba być....
— Nierozsądnym. Ale jakże może mi pan robić podobny zarzut, jeśli sam zażądałem od mego przyjaciela Barbicane zmiany pocisku na cylindryczny, bym nie potrzebował podczas drogi kręcić się w kółko.
— Ależ, nieszczęsny człowieku! Straszne wstrząśnienie przy wybuchu rozerwie pocisk na kawałki! — Drogi oponencie! Nareszcie dotknął pan palcem istotnej i jedynej trudności; chociaż mam zbyt dobrą opinję o genjuszu wynalazczym amerykanów, by wątpić, iż zdoła on przezwyciężyć i tę trudność.
— A gorąco, jakie powstanie wskutek szybkości pocisku podczas przebywania warstwy powietrza?
— Och, ściany pocisku są dość grube, a warstwę powietrza przebędzie tak szybko.
— A żywność? a woda?
— Obliczyłem, że będę mógł zabrać ze sobą na cały rok żywności, choć podróż tak a trwać będzie wszystkiego 4 dni.
— A powietrze do oddychania podczas drogi?
— Wytwarzać je będę w drodze chemicznie.
— A spadek na księżyc, jeśli pan tam doleci?
— Będzie on sześć razy powolniejszym, niż spadek na ziemię, gdyż waga jest sześciokrotnie mniejsza na powierzchni księżyca.
— Będzie ona jednak dość szybką, by mógł pan połamać sobie żebra.
— A w takim razie któż mi zabroni zwolnić go przez zastosowanie spadochronu czy innych środków.
— Ale nawet przypuściwszy, że uda się panu pokonać wszystkie trudności i przezwyciężyć wszystkie przeszkody, że zdoła pan nawet dostać się na księżyc, w jaki sposób ma pan zamiar powrócić z niego?
— Nie powrócę.
Zebrani zamarli na chwilę, usłyszawszy tę odpowiedź, która przez swą prostotę stawała się niemal wzniosłą. Ale ta cisza martwa była wymowniejszym wyrazem podziwu, niż najgłośniejsze okrzyki najwyższego entuzjazmu. Nieznajomy skorzystał z tej przerwy, by jeszcze raz zaatakować mówcę.
— Zginiesz pan niechybnie, — zawołał — a pańska śmierć nie przyniesie nawet żadnej korzyści, gdyż będzie to śmierć szaleńca!
— Mów dalej, szlachetny proroku, — odpalił Ardan. — Istotnie, prorokuje pan w sposób niezmiernie miły.
— Ach, tego już nadto — unosił się dalej nieznajomy. — I sam nie rozumiem, poco biorę udział w dyskusji tak mało poważnej. Prowadź pan dalej swe szalone dzieło. Zresztą, nie pana trzebaby uczynić odpowiedzialnym za nie.
— Tylko kogo?
— Nie, nie! Kto inny odpowie za pańskie nierozsądne kroki.
— Któż taki? Niech się pan nie krępuje! — wołał rozkazującym tonem Michał Ardan, — Nieuk, który zorganizował całe to przedsięwzięcie, równie śmieszne, jak i niewykonalne.
Zaczepka była wyraźna. Barbicane, który od wystąpienia nieznajomego czynił gwałtowne wysiłki, by się pohamować, widząc się nagle tak brutalnie zaczepionym, podniósł się szybko i rzucił w stronę przeciwnika, ale w tej samej chwili został od niego oddzielony w sposób zgoła nieoczekiwany.
Setki muskularnych ramion uniosły w górę estradę i prezes „Gyn-Klubu“ wraz z Michałem Ardan stał się przedmiotem niezwykłej owacji. Poniesiono ich w tryumfie.
Wzniesienie było ciężkie, lecz niosący je zmieniali się co chwila, odpychali się, bili, walczyli o zaszczyt, by siłą swych ramion przyczynić się do tej uroczystej manifestacji.
Nieznajomy nie starał się korzystać z zamieszania, by usunąć się z sali. Zresztą, czy to było możliwe wobec ścisku, jaki panował dokoła estrady? Siedział w pierwszym rzędzie, ze skrzyżowanemi na piersiach rękami i oczami wpijał się w prezesa Barbicane’a.
Barbicane nie tracił go też z oczu, a spojrzenia tych dwuch ludzi krzyżowały się ze sobą, jak dwie ostre szpady.
Pochód tryumfalny ruszył wśród entuzjastycznych okrzyków, niesłabnących ani na chwilę. Michał Ardan z widocznem zadowoleniem poddawał się owacji tłumu. Twarz jego promieniała. Czasami wzniesienie zaczynało się kołysać, jak okręt, niesiony na fali. Ale dwaj bohaterowie wiecu mieli nogi marynarzy, stali twardo i okręt ich bez uszkodzeń przybył do portu Tampa-Town.
Michałowi Ardan udało się wreszcie uniknąć uścisków swych wielbicieli; ukrył się w hotelu Franklin, zamknął w swym pokoju i zmęczony padł na łóżko, a stutysięczna armja czekała pod jego oknami całą noc.
Podczas tego krótka, stanowcza, groźna, scena rozegrała się między nieznajomym, a prezesem Gyn-Klubu.
Barbicane, uwolniwszy się wreszcie, podszedł prosto do swego przeciwnika.
— Chodź pan! — rzekł krótko.
Nieznajomy ruszył za nim i wkrótce obaj znaleźli się na pustym zupełnie bulwarze, Tutaj dwaj przeciwnicy zmierzyli się wzrokiem.
— Kto pan jesteś? — zapytał prezes Barbicane.
— Kapitan Nicholl.
— Spodziewałem się tego. Dotąd jednak nigdy jeszcze przypadek nie rzucił pana na mą drogę.
— Sam się na niej stawiłem.
— Znieważył mnie pan.
— Publicznie.
— I odpowie mi pan za tę zniewagę.
— Choćby w tej chwili.
Nie. Wolę, by się to odbyło między nami dwoma w tajemnicy. O trzy mile od Tampa jest las. Nazywa się Skersnaw. Zna go pan?
— Znam.
— Czy zechce pan zajść tam jutro rano o piątej?
— O ile pan tam będzie o tej samej godzinie.
— I nie zapomnij pan wziąć ze sobą swój sztucer.
— Jak również i pan.
Świadków, ani komendy nie trzeba. Strzelać wolno gdzie, kiedy, i jak się komu podoba.

Po tych zdaniach, zamienionych chłodno, Przeciwnicy rozeszli się. Barbicane powrócił do domu, ale zamiast odpocząć przez kilkę godzin, spędził całą noc na obmyślaniu sposobu, w jaki możnaby uniknąć wstrząśnienia podczas wyrzucania pocisku z działa i na rozwiązywaniu tego zadania, postawionego przez Michała Ardan zeszła mu noc cała.
———


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Stefan Gębarski.