Z Ziemi na Księżyc w 97 godzin 20 minut/Rozdział XXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Z Ziemi na Księżyc w 97 godzin 20 minut
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia Sukcesorów T. Jankowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stefan Gębarski
Tytuł orygin. De la Terre à la Lune
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXI.
Jak francuz załatwia sprawy honorowe.

Podczas, gdy prezes i kapitan układali warunki tego strasznego, dzikiego pojedynku, w którym jeden przeciwnik poluje właściwie na drugiego, Michał Ardan wypoczywał po trudach, tryumfu. Było to zresztą dość względne wypoczywanie, gdyż łóżka amerykańskie pod względem twardości mogłyby rywalizować tylko ze stołami marmurowymi lub granitowymi.
Ardan spał więc dość krzepko, przewracał się z boku na bok na serwetkach, które miały służyć za prześcieradła i pocieszał się myślą, iż w pocisku urządzi sobie o wiele wygodniejsze spanie, gdy gwałtowne stukanie do drzwi przerwało mu nagle te marzenia. Od ciężkich uderzeń jakimś instrumentem z żelaza drzwi jęczały głucho i drżały w zawiasach. Jednocześnie słychać było głośne wołanie:
— Otwórz! Na litość Boską otwórz-że!
Ardan nie miał najmniejszego zamiaru uchylać się od spełnienia prośby, tak głośno przytem wypowiadanej. W stał i otworzy! drzwi w chwili, gdy właśnie ustąpić miały pod naciskiem niecierpliwego gościa. Sekretarz Gyn-Klubu wpadł do pokoju. Nawet bomba nie wpadłaby tak szybko i bez wszelkiej ceremonji.
— Wczoraj wieczorem, — krzyczał J.T. Maston bez wszelkich wstępów, — nasz prezes został znieważony publicznie podczas wiecu. Następnie wyzwał on swego przeciwnika, który nie jest nikim innym, jak tylko kapitanem Nicholl. Oni biją się teraz w lesie Skersnaw. Wiem to wszystko z ust samego prezesa Barbicane’a. Jeśli tam ten go zabije, cały nasz plan rozpadnie się w gruzy. Trzeba więc przeszkodzić temu pojedynkowi. Jedynym człowiekiem, który posiada pewien wpływ na Barbicane’a i może go powstrzymać, jest Michał Ardan.
Podczas, gdy J.T. Maston opowiadał to wszystko jednym tchem, Ardan zdołał już naciągnąć na siebie swe szerokie ubranie i w niespełna dwie minuty dwaj przyjaciele biegli już przez przedmieścia Tampa-Town.
Przez drogę Maston wyjaśnił Ardanowi całą sytuację. Wtajemniczył go we właściwe powody nienawiści między Barbicane’m a Nicholl’em; opowiedział mu, że wrogi ten stosunek datuje się już od bardzo dawna, że tylko dzięki wspólnym przyjaciołom prezes i kapitan nie spotkali się dotąd twarzą w twarz; dodał wreszcie, że chodzi tu właściwie i jedynie o rywalizację między pancerzem i pociskiem i że wreszcie scena podczas wiecu była tylko okazją, której oddawna szukał kapitan Nicholl, by załatwić swe stare porachunki z prezesem.
Niema nic potworniejszego, jak pojedynki praktykowane w Ameryce. Przeciwnicy szukają się wzajem wśród krzaków, czają się za pniami drzew i strzelają do siebie z ukrycia, jak do dzikich zwierząt. Każdy z nich stara się wytężyć wszystkie przymioty myśliwego, w których tak celują indjanie, a więc szybkość w orjentowaniu się, podstępność, zdolność odszukiwania śladów, węch w stosunku do nieprzyjaciela. Jeden błąd, jedna chwila wahania, jedno nieostrożne stąpnięcie, może spowodować śmierć. Przy podobnych spotkaniach yankesi zabierają ze sobą często swoich psów i tropią się często przez kilka godzin.
— Co z was za djabły! — powtarzał Ardan, gdy J.T. Maston opowiedział mu to wszystko.
— My już jesteśmy tacy! — z dumą odpowiedział J.T. Maston. — Ale spieszmy się.
Choć jednak biegli bardzo szybko po płaszczyźnie wilgotnej jeszcze od rosy, przesadzali rowy i pędzili na przełaj, przed wpół do szóstej nie zdążyli przybyć do Skersnaw. Barbicane już przed pół godziną wszedł do lasu.
Pracował tam jakiś stary, zgarbiony człowiek, który rąbał toporem drzewka.
Maston podbiegł do niego, krzycząc:
— Czy nie widzieliście tu gdzie człowieka ze sztucerem, prezesa Barbicane’a, mego Najlepszego przyjaciela?
Szanowny sekretarz Gryn-Klubu wierzył w swej naiwności, że cały świat musiał znać prezesa. Ale stary drwal zdawał się nie rozumieć nic.
— Czy nie widział pan tu jakiego myśliwego? — zapytał Ardan.
— Myśliwego? Widziałem, — odrzekł drwal.
— Dawno?
— Przed godziną mniej więcej.
— A więc za późno, — jęknął J.T. Maston.
— A czy nie słyszał pan strzałów? — zapytywał Ardan.
— Ani jednego?
— Nie, ani jednego. Ten człowiek nie wyglądał na zbyt zapalonego myśliwego.
— Co robić? — pytał Maston.
— Trzeba wejść do lasu i zaryzykować, że dostaniemy kulą w łeb, która zresztą nie dla nas jest przeznaczona.
— Ach, — odpowiedział Maston żałosnym tonem, — wolałbym dziesięć kul w mojej, niż jedną w głowie Barbicane’a.
— Naprzód więc! — wołał Ardan, ściskając dłoń swego towarzysza.
W kilka chwil potem dwaj przyjaciele skryli się w gęstwinie. Był to las zarośnięty olbrzymimi cyprysami, drzewami tulipanowemi i oliwnemi, dębami i magnoljami; gałęzie drzew zczepiały się ze sobą, tworząc gąszcz, przez który trudno było przedrzeć się choćby wzrokiem. Maston i Ardan szli obok siebie, wśród wysokich traw, z trudem torując sobie drogę wśród olbrzymich ljan, rozglądając się ostrożnie poprzez liście i gęstwinę gałęzi i nadsłuchując, czy ucha ich nie dojdzie odgłos strzału. Nie mogli nawet doszukać się śladów kroków Barbicane’a i szli coraz dalej po ledwie widocznych ścieżynach.
Po godzinie bezowocnych poszukiwań, dwaj towarzysze przystanęli. Niepokój ich wzrastał.
— Zdaje się, że wszystko już skończono, — rzekł zrozpaczony Maston. — Taki człowiek, jak Barbicane, napewno nie będzie uciekał się do podstępów i zasadzek, nie będzie używał żadnych chytrych manewrów w stosunku do przeciwnika. Szedł zapewne prosto na strzał, lecz, że musiał przechodzić daleko od drwala, albo później oddalił się od niego, wiatr nie doniósł odgłosu wystrzału.
— Ale my, my! — odpowiedział Ardan, — my bylibyśmy napewno usłyszeli wystrzał.
— A jeśli przyszliśmy za późno? — wolał J. T. Maston w coraz większej rozpaczy.
Michał Ardan nie umiał znaleźć odpowiedzi na to przypuszczenie i obaj towarzysze ruszyli w dalszą drogę. Od czasu do czasu nawoływali głośno bądź Barbicane’a, bądź Nicholl’a, ale ani jeden ani drugi nie odzywali się na te wołania. Wesołe stada ptaków, zbudzonych krzykiem, kryły się wśród gałęzi, a kilka przestraszonych jeleni przemknęło gdzieś w oddali.
Poszukiwania trwały znów godzinę. Większa część lasu była już zbadana i nic nie zdradzało obecności dwuch przeciwników i w głowie Ardana rodziła się już wątpliwość o prawdziwości całej tej historji lub przynajmniej wskazówek drwala. Chciał on już przerwać poszukiwania i zawrócić, gdy Maston zatrzymał go nagle.
— Cicho! — rzekł. — Tam ktoś jest.
— Jest ktoś? — zapytał szeptem Ardan.
— Tak. Jakiś człowiek. Nie porusza się. I w rękach niema sztucera. Ale co on tam robi?
— Poznajesz go? — pytał dalej Michał Ardan, któremu słaby wzrok nie pozwala! orjentować się w sytuacji.
— Tak, tak! Teraz odwrócił się...
— I któż to jest?
— Kapitan Nicholl.
— Nicholl! — zawołał Michał Ardan, któremu serce ścisnęło się nagle dreszczem niepokoju, gdy dowiedział się, że jest to Nicholl i bez broni w ręce, a więc nie obawia się już widocznie swego przeciwnika.
— Podejdźmy do niego, — rzekł Michał Ardan. — Dowiemy się, co mamy o tem myśleć.
— Ale nie uszli nawet pięćdziesięciu kroków i zatrzymali się, by uważniej przypatrzeć się kapitanowi. Spodziewali się ujrzeć człowieka, łaknącego krwi, całkowicie oddanego żądzy zemsty, ale ujrzawszy go teraz, nie mogli opanować swego zdziwienia.
Między pniami dwuch olbrzymich drzew tulipanowych, wisiała mocna siatka w kształcie potwornej pajęczyny, a mały ptaszek, uwikławszy się w nich skrzydełkami, trzepotał się, wydając żałosny pisk. Sidła te zastawiła najwidoczniej nie ręka ludzka, lecz jadowity pająk, napotykany w tych krajach, wielkości gołębiego jajka, z ogromnemi łapami. Wstrętne to stworzenie miało się już rzucić na swą ofiarę, gdy drogę zastąpił mu potężny wróg, przed którym samo ono musiało się cofnąć i szukać schronienia na najwyższych gałęziach drzewa. Kapitan Nicholl, odłożywszy na bok swój sztucer, jakby zapomniawszy o niebezpieczeństwie sytuacji, starał się jaknajdelikatniej oswobodzić ptaszynę z sideł potwornego pająka. Gdy skończył, puścił wolno ptaka, który radośnie zatrzepotał skrzydłami i zniknął.
Nicholl rozrzewniony, przyglądał mu się poprzez gałęzie, gdy usłyszał nagle następujące słowa, wymówione wzruszonym tonem:
— Pan jesteś dobrym człowiekiem.
Odwrócił się. Michał Ardan stał przed nim i powtarzał:
— Dobry człowiek, dobry z pana człowiek.
— Michał Ardan! — zawołał kapitan, — co pan tu robisz? Pocoś pan tu przyszedł?
— By uścisnąć panu rękę, panie Nicholl i przeszkodzić temu, byś pan zabił Barbicane’a, albo też był zabity przez niego.
— A Barbicane! — rzekł kapitan, którego szukam od dwuch godzin i nie mogę znaleźć! On się gdzieś ukrywa!
— Nicholl, — rzekł Michał Ardan z wyrzutemrzutem, — co jest niegrzeczne: Trzeba zawsze szanować swego przeciwnika. Bądź pan zresztą spokojny, jeśli Barbicane żyje, znajdziemy go napewno i tem łatwiej, że musi on pana również szukać i, jeśli tak, jak pan zabawia się również oswabadzaniem uwikłanych w sidła ptaszków. Ale, gdy go znajdziemy, to mówi wam Michał Ardan, nie może już być mowy o pojedynku między wami.
— Między prezesem Barbicane’m a mną — rzekł uroczyście Nicholl, — istnieje waśń, którą tylko śmierć jednego z nas...
— Daj pan spokój, daj pan spokój, — przerwał mu Michał Ardan. — Tacy ludzie, jak wy, mogą się nienawidzieć, ale muszą się szanować! Bić się nie będziecie!
— Ja się będę bił, mój panie!
— A ja panu mówię, że nie!
— Kapitanie, — wmieszał się J.T. Maston, — ja jestem przyjacielem prezesa, jego alter ego. Jeśli pan koniecznie chce kogoś zabić, strzelaj pan do mnie, to będzie zupełnie to samo.
— Panie, — rzekł Nicholl, przyciskając do serca swój sztucer — podobne żarty.
— Przyjaciel Maston, — oświadczył Michał Ardan, — nie żartuje i ja rozumiem jego myśl, by się dać zabić za człowieka, którego kocha. Ale ani on, ani Barbicane nie padną od kuli kapitana Nicholl’a, gdyż ja mam zamiar zrobić im tak ponętną propozycję, że obaj ją przyjmą z zapałem.
— Jakąż to propozycję? — zapytał Nicholl z widocznem niedowierzaniem.
— Cierpliwości, — odpowiedział Ardan, mogę ją zrobić tylko w obecności Barbicane’a
— Więc szukajmy go, — powiedział kapitan.
Wszyscy trzej ruszyli natychmiast w drogę. Kapitan, wyjąwszy ładunki ze sztucera, zarzucił go sobie przez ramię i szedł szparko, nie mówiąc ani słowa.
Przez pół godziny poszukiwania nie wydały żadnego rezultatu. Maston zaczął znów poddawać się smutnym przeczuciom. Spoglądał z pod oka na Nicholl’a i posądzał go, że zaspokoił on już swą zemstę i że nieszczęsny Barbicane, ugodzony kulą, spoczywa już gdzieś w krzakach, walcząc z agonją. Michał Ardan zdawał się snuć tę samą myśl i obaj przyjaciele podejrzliwie spoglądali na kapitana Nicholl’a, gdy Maston zatrzymał się nagle.
Nieruchoma postać mężczyzny, wspartego o pień olbrzymiego dębu, pokazała im się w odległości dwudziestu kroków, ukryta do połowy w trawie.
— To on! — zawołał Maston.
Barbicane nie poruszał się. Ardan zatopił swe wejrzenie w oczach kapitana, który był jednak zupełnie spokojny. Podeszli jeszcze kilka kroków i Ardan zawołał:
— Barbicane, Barbicane!
Nie było odpowiedzi. Ardan podbiegł do swego przyjaciela, ale w chwili, gdy miał go schwycić za ręce, zatrzymał się i wydał okrzyk zdziwienia.
Barbicane, z ołówkiem w ręce, kreślił formuły i figury geometryczne, a nienabity sztucer leżał spokojnie u jego nóg.
Zajęty swą pracą uczony, zapomniawszy całkowicie o pojedynku i swej zemście, nie widział i nie słyszał nic.
Gdy Michał Ardan położył mu rękę na ramieniu, podniósł głowę i ze zdziwieniem spojrzał na niego.
— Ach, to ty? Tutaj? Znalazłem, mój przyjacielu, znalazłem!
— Co?
— Mój sposób.
— Na co?
— Sposób uniknięcia wstrząśnienia pocisku, gdy wylatuje on z działa,
— Naprawdę? — pytał Michał Ardan, spoglądając z boku na kapitana.
— Tak, tak! Woda, najzwyklejsza woda, zapobiegnie wstrząśnieniu. Ach, Maston! I ty tutaj? Skąd się tu wziąłeś?
— Tak, to on, we własnej osobie, ale pozwól, że ci przedstawię jednocześnie czcigodnego kapitana Nicholl’a.
— Nicholl? — zawołał Barbicane, prostując się nagle. — Wybacz, kapitanie, jestem gotów.
Ale Michał Ardan zabrał natychmiast głos, nie chcąc dopuścić do jakiejkolwiek rozmowy między przeciwnikami.
— Do stu djabłów, — zawołał, — co to za szczęście, że tacy dzielni, jak wy obaj, nie spotkali się o parę chwil wcześniej. Musielibyśmy teraz opłakiwać jednego z was. Ale dzięki Bogu, który raczył się wmieszać w tę sprawę, nie mamy się już czego obawiać. Gdy ktoś zapomina o swej nienawiści, by zatopić się w zagadnienia mechaniczne, lub też płatać figle jadowitym pająkom, przyznać trzeba, że jego nienawiść przestaje być groźną dla kogokolwiek.
I Michał Ardan opowiedział prezesowi swe dzisiejsze spotkanie z kapitanem.
— A teraz, pytam się, — dodał na zakończenie, — czy dwaj tacy dobrzy ludzie, jak wy, są stworzeni po to, by jeden drugiemu miał strzaskać głowę kulą karabinową? W całej tej scenie, śmiesznej poniekąd, było coś tak niespodziewanego, że Barbicane i Nicholl nie wiedzieli sami, jak się mają zachować jeden względem drugiego. Michał Ardan czuł to i postanowił przyśpieszyć pogodzenie się.
— Moi dzielni przyjaciele, — rzekł z uprzejmym uśmiechem, — dzieliły was zawszą tylko nieporozumienia. Nic innego. A więc, aby dowieść, że się to już skończyło raz na zawsze i ponieważ obaj jesteście ludźmi, którzy umieją zaryzykować nawet własne życie, przyjmijcie więc propozycję, którą chcę wam zrobić.
— Mów pan, — rzekł Nicholl.
— Przyjaciel Barbicane wierzy, że jego pocisk doleci do księżyca.
— Wierzę w to niezłomnie — odparł prezes.
— Zaś przyjaciel Nicholl jest przekonany, że spadnie on z powrotem na ziemię.
— Jestem tego pewny, — oświadczył kapitan.
— Dobrze, — podjął Michał Ardan. — Nie mam zamiaru godzić was, ale powiem wam poprostu: jedźcie ze mną i przekonajcie się sami, co się stanie.
— Hm! — zadziwił się J. T. Maston.
Dwaj rywale, usłyszawszy tę propozycję, podnieśli na siebie wzajem oczy, i obserwowali się uważnie. Barbicane czekał na odpowiedź kapitana, Nicholl chciał wpierw usłyszeć, co powie prezes.
— A więc, — nastawał Ardan. — Zwłaszcza, że już teraz nie mamy potrzeby obawiać się wstrząśnienia.
— Zgadzam się, — odrzekł uroczyście Barbicane.
Ale kapitan nie dał się wyprzedzić i jednocześnie niemal wyraził swą zgodę.
— Hurra! brawo! vivat! hip! hip! hip! Wołał Michał Ardan, ściskając kolejno ręce obu przeciwników. A teraz, gdy sprawa jest już ostatecznie załatwiona, pozwólcie, że francuskim zwyczajem zaproszę was obu na śniadanie.

———


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Stefan Gębarski.