Przejdź do zawartości

Z Ziemi na Księżyc w 97 godzin 20 minut/Rozdział XIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Z Ziemi na Księżyc w 97 godzin 20 minut
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia Sukcesorów T. Jankowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stefan Gębarski
Tytuł orygin. De la Terre à la Lune
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XIX
Wiec.

Nazajutrz słońce wschodziło zbyt wolno ku ogólnej niecierpliwości. Posądzano je o lenistwo i to w chwili, gdy przyświecać miało takiej uroczystości. Barbicane, obawiając się zbyt niedyskretnych pytań, chciał zredukować audytorjum do małej liczby przyjaciół i kolegów. Ale łatwiej było chyba powstrzymać napór Niagary. Zarzucono więc poprzedni plan i zapowiedziano wiec publiczny. Nowa sala giełdy Tampa-Town, pomimo swych olbrzymich rozmiarów okazała się niewystarczającą, gdyż zebranie zapowiadało się jak olbrzymi wiec. Wybrano więc obszerną równinę za miastem i w ciągu kilku godzin osłoniono ją przed natarczywością promieni słonecznych. Na okrętach, stojących w porcie znajdowała się ogromna ilość masztów i żagli, z których skonstruowano na prędce olbrzymi szałas. Na wysokich masztach rozpięto gigantyczny baldachim z płótna, który osłonił spaloną równinę przed żarem słońca. 300,000 osób znalazło pod nim schronienie i przez 3 godziny dusząc się z gorąca, oczekiwały francuza. Z tego tłumu widzów zaledwo jedna trzecia część mogła coś widzieć i słyszeć, druga widziała mało i nie słyszała nic, trzecia zaś nie widziała i nie słyszała literalnie nic. I ta właśnie najgłośniej oklaskiwała mówcę. O godz. 3-ej Michał Ardan zjawił się na mównicy w towarzystwie najznakomitszych członków Gyn-Klubu. Pod prawe ramię prowadził go prezes Barbicane, pod lewe zaś J.T. Maston, bardziej promieniejący, niż słońce południa i prawie tak samo buchający żarem, jak ono. Ardan ujrzał przed sobą morze czarnych kapeluszy zbitych i stłoczonych w jedną masę, ale nie zdawał się być wcale zakłopotanym; czuł się, jak u siebie w domu, był wesoły, uprzejmy, uśmiechnięty. Na okrzyki, któremi go przyjęto, odpowiedział zgrabnym ukłonem, potom ręką nakazując ciszę, zabrał głos i odezwał się w te słowa zupełnie poprawną angielszczyzną:
— Panowie! Pomimo upału pozwoliłem sobie zebrać was tutaj w sprawie projektu, który widocznie was zainteresował. Nie jestem mówcą, am uczonym i nie spodziewałem się, że będę mówił publicznie, ale przyjacieł mój, Barbicane, powiedział mi, że sprawi wam to przyjemność i nie chciałem jej wam odmówić. Słuchajcie mnie więc waszemi sześciuset tysiącami uszów i raczcie wybaczyć wymowę i możliwe błędy cudzoziemca.
Ten bezpretensjonalny wstęp podobał się ogromnie zebranym, którzy rzęsistemi oklaskami wyrazili swe zadowolenie.
— Panowie, nie zabraniam wam wyrażać ani oznak waszego zadowolenia, ani też niezadowolenia — to się rozumie. Teraz więc zaczynam, i przedewszystkiem nie zapominajcie, że macie tu do czynienia z ignorantem, który ignoruje nawet wszelkie trudności Otóż temu ignorantowi wydało się, iż jest to rzecz prosta, naturalna i łatwa, kazać się wystrzelić w pocisku armatnim i w ten sposób dostać się na księżyc. Podróż ta odbędzie się wcześniej, czy później, co zaś do wyboru środka komunikacyjnego, to zależeć on będzie od stanu rozwoju techniki. Człowiek zaczął podróżować na czworakach, potom pewnego pięknego dnia na dwuch nogach, potem w wózku, potem w karecie, potem w dyliżansie, potem w wagonie kolejowym. Moi panowie! pocisk — to kareta przyszłości, a planety nie są niczem innem, jak pociskami, ręką Stwórcy rzuconymi w przestwór. Ale powróćmy do naszego wozu-pocisku. Niektórzy z was panowie, przypuszczają, że szybkość, jaka zostanie mu nadana, jest nadmierna. Nic podobnego, wszystkie planety biegną o wiele prędzej i sama ziemia w jej ruchu dokoła słońca kręci się wraz z nami trzy razy prędzej. Oto kilka przykładów: Proszę was tylko, byście mi pozwolili używać w mych przykładach mili francuskiej, gdyż miary amerykańskie są mi mniej znane i boję się pomyłek przy pospiesznych przeliczaniach.
Nikt nie oponował i mówca ciągnął dalej:
— Moi panowie, oto szybkości rozmaitych planet. Zmuszony jestem wyznać, że pomimo mej ignorancji, znam dość dokładnie tych parę szczegółów z dziedziny astronomji; zresztą za chwilę będziecie wiedzieli tyleż, co i ja. Dowiedzcie się więc, że Neptun robi pięć tysięcy mil na godzinę; Uran siedem tysięcy; Saturn osiem tysięcy osiemset pięćdziesiąt osiem; Jowisz jedenaście tysięcy sześćset siedemdziesiąt pięć; Wenus trzydzieści dwa tysiące dziewięćdziesiąt; Merkury pięćdziesiąt dwa tysiące pięćset dwie; niektóre komety miljon czterysta tysięcy mil. Czem jest wobec tego szybkość naszego pocisku? Ależ to zabawka! Podróż w nim będzie spacerem, przejażdżką, gdy szybkość początkowa pocisku wynosić będzie zaledwie dziewięć tysięcy dziewięćset mil i w dodatku zmniejszać się ciągle będzie.. Pytam was się teraz, czy jest tu miejsce na ekstazy? Wszak szybkość tę zwiększą kiedyś inni ludzie sto razy przy zastosowaniu najprawdopodobniej gazu lub elektryczności.
Nikt nie zdawał się wątpić w słuszność wywodów Ardan’a, który mówił dalej:
— Kochani słuchacze, gdybyśmy mieli wierzyć pewnym umysłom zacofanym — bo tak musimy je nazwać, ludzkość musiałaby żyć w ciasnym kręgu swych dzisiejszych pojęć i była skazana na to, że wiecznie wegetować będzie na tym globie i nie wznieść się nigdy w przestwór — między planety! Byłoby to śmieszne! Udamy się na księżyc, wzniesiemy się na planety, ulatać będziemy w gwiazdy tak, jak obecnie jeździmy z Liverpoolu do New-Yorku, — łatwo, szybko, wygodnie, a ocean atmosferyczny przebywać będziemy wkrótce równie łatwo, jak oceany ziemi! Odległość jest pojęciem względnem i kiedyś zostanie sprowadzona do zera.
Zebrani, choć pełni zachwytu dla bohaterskiego francuza, nie umieli jednak pogodzić się z tą zbyt śmiałą teorją. Ardan wyczuł to odrazu.
— Słowa moje nie zdają się wam trafiać do przekonania, drodzy moi goście, zaczął znów z uprzejmym uśmiechem. Porozumujmy więc trochę. Wiecie ile czasu potrzebowałby pociąg pospieszmy, by dostać się na księżyc? Trzysta dni. Nie więcej. Odległość wynosi wszystkiego osiemdziesiąt sześć tysięcy czterysta dziesięć mil. Mniej nawet, niż dziewięć razy podróż naokoło świata, a mało jest marynarzy lub śmielszych podróżnych. którzy nie przebyliby w ciągu swego życia więcej nawet przestrzeni, Zresztą cała ta moja podróż na księżyc będzie też trwała zaledwo dziewięćdziesiąt siedem godzin. Ach, bo wam się zdaje, że księżyc jest bardzo oddalonym od ziemi i że ktoś musi się trzy razy przeżegnać, zanim się puści w tę drogę. Ale cobyście powiedzieli, gdyby chodziło o udanie się na Neptuna, który jest odległy od słońca o miljard sto czterdzieści siedem milionów mil? Mało ludzi mogłoby wykonać tę podróż, gdyby kilometr drogi kosztował choćby pięć sous. Barona Rothschilda, wraz z jego miljardem, nie byłoby stać na opłacenie biletu i z braku stu czterdziestu siedmiu miljonów franków, pozostałby on w drodze.
Ten sposób argumentowania o wiele lepiej przypadł do gustu słuchaczom. Michał Ardan, znakomicie obeznany z tematem, z niezwykłą zręcznością operował bogatym materjałem; czuł przytem, że słuchano go chciwie, mówił więc z coraz większą pewnością siebie.
— Ale, drodzy przyjaciele, ta odległość Neptuna od słońca nie jest niczem jeszcze, gdy porówna się ją z odległością rozmaitych gwiazd. Istotnie, by podać te odległości, trzeba udać się w świat olbrzymich liczb, z których najmniejsze składają się z dziewięciu cyfr, gdzie miljon jest jednostką. Wybaczcie mi, że tak długo zajmuję się tą sprawą, ale posiada ona pierwszorzędne znaczenie. Posłuchajcie i osądźcie. Alfa Centaura odległa jest o osiem tysięcy miljardów mil, Wega o pięćdziesiąt tysięcy miljardów, Arkturus o pięćdziesiąt dwa tysiące miljardów, Gwiazda Północna o sto siedemnaście tysięcy miljardów, inne gwiazdy o tysiące i miljony miljardów mil. Czy wobec tego można twierdzić, że te dystansy istnieją?! Błąd! Fałsz! Złudzenie! Wiecie, co ja myślę o całym tym wszechświecie, który zaczyna się od słońca i kończy na Neptunie? Chcecie poznać mą teorję? Jest ona bardzo prosta. Dla mnie cały wszechświat podsłoneczny jest jednem stałem, twardem ciałem; planety, które go wypełniają, tłoczą się i dotykają wzajem, a przestrzeń, jaka je dzieli, oddzielają tylko komórki najtwardszych składników, jak srebro lub żelazo, złoto lub platyna. Mam więc prawo twierdzić, i powtarzam to z głęboką wiarą, którą i was chciałbym natchnąć, że „odległość jest pustym wyrazem, że nie istnieje ona!“
— Brawo! Słuszne! Hurra! — wykrzyknęli jednym zgodnym chórem zebrani, podnieceni gestem i akcentem mówcy, śmiałością jego wywodów.
— Nie! — wołał głośniej od innych J.T. Maston, odległość nie istnieje!
I uniesiony zapałem, gestykulując zawzięcie o mało nie spadł z estrady; z trudem jednak utrzymał równowagę i uniknął upadku, który byłby go przekonał w brutalny sposób, ze odległość nie jest tylko pustym wyrazem.
Mówca tym czasem dowodził dalej:
— Drodzy przyjaciele, zdaje się, że wyczerpaliśmy tę sprawę. Jeśli nie przekonałem was wszystkich, to jedynie dlatego, że byłem zbyt nieśmiałym w dowodzeniach, zbyt chwiejnym w wyborze argumentów, że moje teoretyczne wykształcenie jest niewystarczającem. Powtarzam wam jednak, że odległość ziemi od jej satelity jest nieznaczną i nie zasługuje na poważne zajmowanie się nią. Nie przypuszczam też, bym się posuwał zbyt daleko w krainę nieprawdopodobieństw, jeśli twierdzę, iż między ziemią i księżycem kursować zaczną niebawem pociągi-pociski, w których wygodnie odbywać się będzie podróż z ziemi na księżyc. W pociągach tych nie będzie się odczuwało wstrząśnięć, ani kołysań; wykolejenia będą wykluczone i podróż odbywać się będzie bez znużenia, w prostej linji, „lotem ptaka“. Przed upływem lat dwudziestu połowa ludności ziemi zwiedzi już księżyc.
— Hurra! Hurra! Niech żyje Michał Ardan! — wołali słuchacze, nawet z pośród najmniej przekonanych.
— Niech żyje Barbicane! odpowiedział skromnie Ardan, Ten akt wdzięczności wobec inicjatora przedsięwzięcia uczynił bardzo miłe wrażenie i zebrani podchwycili z zapałem okrzyk.
— Teraz, drodzy przyjaciele, — mówił dalej Michał Ardan, — gdyby ktoś chciał postawić mi jakieś pytanie, proszę się nie krępować, że wprawicie mnie w kłopot, ja zaś będę wam dawał odpowiedzi, na jakie będzie mnie stać.
Do tej chwili prezes Gyn-Klubu był zupełnie zadowolony z przebiegu zebrania. Dyskusja toczyła się dokoła teorji, o której Michał Ardan, unoszony przez swą imaginację i bujny temperament, umiał mówić w sposób przekonywający. Należało więc uprzedzić, by dyskusja nie dotknęła spraw praktycznych, w których Michał Ardan był widocznie mniej kompetentnym.
Barbicane wstał więc i postawił swemu nowemu przyjacielowi pytanie, czy uważa on, iż księżyc i inne planety są zaludnione?
— Stawiasz mi, drogi prezesie, bardzo trudne pytanie, — z uśmiechem odpowiedział mówca. — O ile się nie mylę, wiele bardzo światłych umysłów wypowiedziało się w tej sprawie twierdząco. Z punktu widzenia filozofji i przyrody skłaniałbym się ku temu samemu twierdzeniu. Powiedziałbym, że na świecie nie istnieje nic bezużytecznego. Odpowiadając więc na twe pytanie innem pytaniem, drogi Barbicane, twierdziłbym, że jeśli światy istnieją, są one zaludnione, albo były, albo będą. Bardzo słusznie odpowiedziały pierwsze rzędy słuchaczów, których zdanie miało moc prawa dla pozostałych.
— Trudno byłoby odpowiedzieć na me pytanie z większą logiką i słusznością — oświadczył prezes Gyn-Klubu. — Sprawa sprowadza się więc do pytania, czy światy posiadają warunki niezbędne do życia. I ja ze swej strony, wierzę w to.
— A ja jestem tego pewny — odpowiedział Michał Ardan
— To jednak, — zauważył ktoś z obecnych — istnieją argumenty, przeczące temu. Należałoby przypuścić w każdym razie, iż warunki te muszą być odmienne od naszych. Tak naprzykład, że mówić będę tylko o planetach: na jednych ludzie podobni do nas, zostaliby momentalnie spaleni, na innych zaś zamrożeni, stosownie do oddalenia ich od słońca.
— Żałuję niezmiernie — odpowiedział Michał Ardan, że nie mam zaszczytu znać osobiście mego oponenta, gdyż postarałbym się mu odpowiedzieć. Uwaga jego nie pozbawiona jest słuszności, choć przypuszczam, że możnaby było z nią walczyć z powodzeniem, jak ze wszystkiemi innemi teorjami, które zaprzeczają temu, iż światy są zaludnione. Gdy byłbym fizykiem, odrzekłbym, ze jeśli na planetach bardziej zbliżonych do słońca jest więcej kalorji ciepła i przeciwnie, na planetach bardziej oddalonych od słońca jest mniej, to proste to zjawisko wystarczy, by zrównoważyć ciepłotę i przystosować temperaturę do organizmów podobnych do naszych. Gdy byłbym przyrodnikiem, powiedziałbym mu za wieloma znakomitymi uczonymi, że nasza przyroda w świecie zwierzęcym daje nam przykłady, iż życie rozwijać się może w bardzo różnorodnych warunkach, że ryby żyją i oddychają w środowisku śmiertelnym dla innych zwierząt; że amfibje wiodą dwojaką egzystencję, dość trudną do objaśnienia; że niektórzy mieszkańcy mórz przebywają w najgłębszych warstwach wód i bynajmniej nie ulegają zmiażdżeniu, choć znajdują się pod ciśnieniem 50 czy 60 atmosfer; że niektóre zwierzątka wodne nieczułe na temperaturę, spotyka się jednocześnie w źródłach, bijących wrzącą wodą, jak i w lodach oceanu północnego, że wreszcie przyznać trzeba naturze ogromną różnorodność środków działania, często niezrozumiałą, a jednak rzeczywistą i która wreszcie czyni ją wszechpotężną. Gdybym był chemikiem, powiedziałbym mu, że aerolity, te ciała powstałe bezsprzecznie poza światem ziemskim, wykazują przy analizie niezaprzeczalne ślady węgla i że ta substancja powstawać może tylko z tworów organicznych, a według doświadczeń Reichenbacha musiała być kiedyś sama organizmem zwierzęcym. Wreszcie, gdy byłbym teologiem, odpowiedziałbym mu za Św. Pawłem, że odkupienie obejmować miało nie tylko ziemię, ale i wszystkie światy podsłoneczne. Ale, że nie jestem ani teologiem, ani chemikiem, ani przyrodnikiem, ani fizykiem, w kompletnej mej nieświadomości praw, które rządzą światem, odpowiedzieć mu mogę tylko: nie wiem, czy światy są zaludnione, a że nie wiem, więc jadę zobaczyć.
Czy przeciwnik teorji Michała Ardana miał zamiar przedstawić mu inne argumenty, trudno jest stwierdzić, gdyż rozgłośne okrzyki tłumu zagłuszyły wszystko. Gdy znów nastała cisza, mówca w poczuciu swego tryumfu, uważał za stosowne dorzucić jeszcze następująco zdanie:
— Rozumiecie, kochani yankesi, że tak wielkie pytanie nie może tu być rozstrzygnięte z całą stanowczością. Nie przybyłem tutaj, by dawać wykłady publiczne i bronić jakichś tez naukowych. Istnieje jeszcze cała grupa innych argumentów, potwierdzających przypuszczenie, że wszystkie światy są zaludnione. Pozostawiam ją na stronie. Pozwólcie mi jednak podkreślić jeszcze jeden punkt: ludziom, którzy utrzymują, iż planety nie są zaludnione, trzeba odpowiedzieć: macie może rację, jeśli jest udowodnionem, że ziemia jest najlepszym ze światów, ale tak nie jest, choć utrzymywał to Voltaire. Ziemia posiada jednego tylko satelitę, gdy Jowisz, Uran Saturn i Neptun mają ich po kilka, a więc jest pod tym względem upośledzona. Ale co czyni jeszcze mniej miły pobyt na niej, to pochylenie jej osi na orbicie. Stąd pochodzi nierówność dni i nocy, stąd przykra zmienność sezonów. Na nieszczęsnym naszym globie jest albo za gorąco, albo za zimno. Marznie się w zimie i piecze w lecie. Jest to planeta katarów, kaszlów i zapaleń płuc. Gdy tymczasem na powierzchni Jowisza, którego oś jest bardzo nieznacznie pochylona, mieszkańcy mogą się stale delektować tą samą temperaturą. Jest tam strefa wiosny, strefa lata, strefa jesieni i strefa wiecznej zimy. Każdy z mieszkańców Jowisza może sobie wybrać klimat, który mu się najlepiej podoba i na całe życie ustrzec się przed zmianami temperatury. Zgodzicie się zapewno ze mną, że stanowi to wyższość Jowisza nad naszą planetą, nie mówiąc już o tem, że tam każdy rok ma lat 12. Jasnem jest stąd dla mnie, że w tak cudownych warunkach, mieszkańcy tego szczęśliwego świata muszą być istotami wyższemi, że ich uczeni są bardziej uczeni że ich artyści są większymi artystami, że źli są mniej złymi, a dobrzy są lepszymi. I co brak naszemu globowi, by dojść do tej doskonałości? Drobnostki! Osi nieco mniej pochylonej do orbity!
— A więc — zawołał jakiś gwałtowny głos — zjednoczmy nasze wysiłki, wynajdźmy maszyny i wyprostujmy oś naszej ziemi!
Burza oklasków pokryła tę niespodzianą propozycję, której autorem nie mógł być nikt inny, jak J.T. Maston. Prawdopodobnie znakomity sekretarz Klubu dał się unieść swym instynktom inżyniera i w chwili natchnienia począł tę śmiałą myśl. Ale trzeba to powiedzieć, gdyż jest to prawdą, niezliczone okrzyki ozwały się na jej poparcie i niewątpliwie, gdyby amerykanie znaleźli ten punkt oparcia, którego szukał niegdyś Archimedes, zbudowaliby z pewnością ogromny dźwig i za pomocą niego unieśliby glob i wyprostowali oś ziemską. Ale tego punktu oparcia brakowało i tym dzielnym mechanikom. W każdym razie tak wybitnie praktyczny pomysł spotkał się z ogromnem uznaniem; musiano na kwadrans przerwać obrady, a długo, bardzo długo jeszcze potem rozprawiano w Stanach Zjednoczonych Ameryki o tej śmiałej propozycji, tak energicznie sformułowanej przez dożywotniego sekretarza Gyn-Klubu.

———


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Stefan Gębarski.