Z „Wyznań“

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jean-Jacques Rousseau
Tytuł Z „Wyznań“
Pochodzenie Antologja literatury francuskiej / Jan Jakób Rousseau
Wydawca Krakowska Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Całość jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Z „WYZNAŃ“.[1]
Z księgi I.

Imam się przedsięwzięcia, które dotychczas nie miało przykładu i nie będzie miało naśladowcy. Chcę pokazać swoim bliźnim człowieka w całej prawdzie jego natury; a tym człowiekiem będę ja.
Ja sam. Czuję moje serce, i znam ludzi. Nie jestem podobny żadnemu z tych których widziałem; śmiem wierzyć, iż nie jestem podobien żadnemu z istniejących. Jeśli nie lepszy, w każdym razie jestem inny. Czy natura uczyniła źle czy dobrze niszcząc formę w której mnie odlała, o tem wolno będzie sądzić dopiero po przeczytaniu tych kartek.
Niechaj trąba ostatecznego sądu zabrzmi, kiedy przyjdzie godzina: przybędę z tą książką w ręku stanąć przed obliczem Najwyższego Sędziego. Powiem głośno: oto co czyniłem, co myślałem, czem byłem. Wyznałem dobre i złe z równą szczerością. Nie przemilczałem nic złego, nie dodałem nic dobrego; a jeżeli zdarzyło mi się uciec do czczej ozdoby, to jedynie wówczas, gdy trzeba było wypełnić lukę ułomnej pamięci. Mogłem wziąć za prawdę to, o czem wiedziałem że mogło nią być; nigdy tego, o czem wiedziałem że jest fałszem. Pokazałem się takim, jakim jestem; godnym pogardy i szpetnym wówczas kiedy nim byłem; dobrym, szlachetnym, wzniosłym, kiedy nim byłem: odsłoniłem swoje wnętrze takiem, jakiem tyś je widział sam, Najwyższy Sędzio. Zgromadź naokoło mnie nieprzeliczoną liczbę moich bliźnich; niechaj słuchają mej spowiedzi, niechaj litują się mych nieprawości, niechaj rumienią się za me niedole. Niechaj każdy z nich kolejno odsłoni serce u stóp twego tronu z tą samą szczerością; a potem, niechaj jeden jedyny powie ci, jeśli będzie miał czoło: Byłem lepszy od tego człowieka.




Z księgi II.

...W krótki czas po katastrofie, gospodyni moja, która, jak wspomniałem, nabrała dla mnie sympatji, powiedziała mi, iż, być może, uda się znaleźć dla mnie miejsce, i że pewna dystyngowana dama pragnie mnie widzieć. Słysząc to, wyobraziłem sobie, iż, tym razem, wpłynąłem co się zowie w sukcesy wielkiego świata; ta chimera bowiem prześladowała mnie nieustannie. Przygoda okazała się mniej wspaniała niż sobie wyobrażałem. Udałem się do tej pani ze służącym który jej o mnie wspominał. Zaczęła mnie wypytywać, badać: musiałem zrobić niezłe wrażenie, z miejsca bowiem wstąpiłem w jej służby, nietyle w charakterze faworyta, co lokaja. Ubrano mnie w liberję, jaką nosili jej ludzie; jedyna różnica była ta, iż oni nosili pętelkę, mnie zaś jej nie dano: że zaś liberja nie miała galonów, wyglądała prawie na zwykłe ubranie. Oto nieoczekiwany kres, do którego przybiły wreszcie moje wielkie nadzieje.
Hrabina de Vercellis, do której się zgodziłem, była bezdzietną i wdową: mąż jej pochodził z Piemontu; co do niej, zawsze uważałem ją za Sabaudkę, nie przypuszczając aby Piemontka mogła mówić po francusku tak dobrze i tak czystym akcentem. Była to osoba w średnim wieku, szlachetnej postaci, wykształcona, zamiłowana w literaturze francuskiej i wielka jej znawczyni. Pisywała dużo i zawsze po francusku. Listy jej posiadały styl i niemal wdzięk listów pani de Sévigné; niektóre z nich mogły wprost przyprawić o pomyłkę. Głównem mem i chętnie spełnianem zatrudnieniem było pisywać pod dyktandem; hrabina bowiem, cierpiąc na raka w piersi w bardzo dokuczliwej postaci, nie mogła pisywać sama.
...Ach, czemuż nie dokończyłem wszystkiego co miałem do powiedzenia z czasu pobytu u pani de Vercellis! Ale, mimo iż zewnętrzne położenie moje zostało toż samo, nie wyszedłem z tego domu takim jakim weń wstąpiłem. Uniosłem z sobą niestarte wspomnienie zbrodni i nieznośny ciężar wyrzutów, które, po upływie czterdziestu lat, gniotą jeszcze moje sumienie i których gorycz nietylko nie słabnie, ale zaostrza się w miarę jak zbliżam się do starości. Któżby mniemał, iż błąd dziecka może mieć tak okrutne następstwa? Te następstwa właśnie, więcej niż prawdopodobne, czynią moje serce niepocieszonem. Być może iż przyprawiłem o zgubę w hańbie i nędzy miłą, uczciwą, godną szacunku dziewczynę, z pewnością więcej wartą odemnie.
Rzadko bywa aby zwinięcie domu nie pociągnęło za sobą jakiegoś nieporządku i aby nie zginęło przytem to lub owo. Tutaj wszelako domownicy byli tak uczciwi, oboje zaś państwo Lorenzi tak czujni, iż nic nie brakło przy oddawaniu inwentarza. Jedynie pannie Pontal zginęła jakaś wstążka różowa ze srebrem, już znoszona. Wiele innych cenniejszych rzeczy było mi dostępnych; ta jedna wstążka skusiła mnie, ukradłem ją poprostu, a że nie kryłem się wcale, niebawem znaleziono ją u mnie. Żądano wytłumaczenia, skąd ją wziąłem. Mieszam się, bełkocę, i wreszcie, czerwieniąc się, powiadam, że dała mi ją Maryjka. Maryjka była to młoda dziewczyna, którą pani de Vercellis przyjęła za kucharkę, kiedy, przestawszy wydawać przyjęcia, odprawiła kucharza, bardziej potrzebując wzmacniających polewek, niźli wykwintnych łakoci. Maryjka nietylko była ładna, ale miała tę świeżość cery spotykaną w górach, a zwłaszcza ten wyraz skromności i słodyczy, który sprawiał, iż każdy kto ją ujrzał musiał ją polubić; pozatem dziewczyna dobra, cnotliwa i nieskazitelnej wierności. Toteż, oświadczenie moje wywołało zdziwienie. Zaufanie, jakie budziła powszechnie, osłabiało nieco wiarogodność mego twierdzenia; osądzono też, iż należy wprzód sprawdzić, kogo z dwojga trzeba będzie uważać za łotrzyka. Przywołano ją: zebranie było liczne, był i hrabia de la Roque. Zjawia się, pokazują jej wstążkę, oskarżam ją bezczelnie; stoi w osłupieniu, milczy, rzuca mi spojrzenie zdolne rozbroić czarta, na które moje nieludzkie serce zostaje nieczułem. Przeczy wreszcie stanowczo, choć bez uniesienia, przemawia do mnie, upomina abym wszedł sam w siebie, abym nie odzierał z czci niewinnej dziewczyny, która mi nigdy nie uczyniła nic złego. Ja, z piekielnym bezwstydem, powtarzam oskarżenie i utrzymuję do oczu, że dała mi wstążkę. Biedna dziewczyna rozpłakała się i rzekła tylko te słowa: „Ach, Rousseau, myślałam, że masz lepszy charakter. Czynisz mnie bardzo nieszczęśliwą, ale nie chciałabym być na twojem miejscu“. Oto wszystko. Broniła się w dalszym ciągu z prostotą i stałością, ale nie pozwalając sobie na żadne wycieczki przeciw mnie. To umiarkowanie, w zestawieniu z moim stanowczym tonem, zgubiło ją. Zdawało się trudnem do wiary przypuszczać z jednej strony bezczelność tak szatańską, a z drugiej taką anielską słodycz. Sąd nie sformułował się w jasnej decyzji, ale raczej przechylał się na moją stronę. Zamęt, jaki panował w domu, nie pozwalał na zbytnie zgłębianie sprawy; hrabia de la Roque uwolnił jedynie ze służby nas oboje i ograniczył się do powiedzenia, że sumienie tego który zawinił pomści krzywdę niewinnego. Przepowiednia jego nie była pustem słowem: dzień odtąd nie przeminął, aby się nie sprawdziła okrutnie.
Nie wiem, co się stało z ofiarą mego oszczerstwa; ale mało jest prawdopodobne, aby łatwo znalazła odpowiednie miejsce. Wyniosła z sobą zarzut ciężko naruszający jej honor we wszelakim sposobie. Kradzież była jedynie drobnostką; ale ostatecznie była to kradzież, a co gorsza łączyła się ze zbałamuceniem młodego chłopca; do tego kłamstwo i upór: słowem, niewiele można się było spodziewać po istocie, w której jednoczy się tyle przywar. Dzięki mnie, znalazła się może w nędzy i opuszczeniu; może gorzej jeszcze. Kto wie, dokąd mogła ją zawieść, w jej wieku, gorycz pohańbionej niewinności? Jeśli nieznośną jest mi już zgryzota iż mogłem ją uczynić nieszczęśliwą, można osądzić czem jest dla mnie obawa, iż może uczyniłem ją gorszą odemnie!
To okrutne wspomnienie nawiedza mnie niekiedy i dręczy tak, iż, w bezsennych nocach, widzę tę biedną dziewczynę, zjawiającą się, aby mi wyrzucać mą zbrodnię, jak gdybym ją popełnił wczoraj. Dopóki żyłem w spokoju, mniej mnie ono dręczyło; ale teraz, wśród odmętów burzliwego życia, odejmuje mi ono najsłodszą pociechę cierpiących prześladowanie, to jest świadomość iż cierpią je niewinnie. Powiedziałem, zdaje mi się, w któremś z pism, że wyrzut sumienia zasypia w pomyślnej doli, ale zaostrza się w przeciwnościach. Mimo to, nie mogłem się nigdy zdobyć na to, aby zrzucić z serca to wyznanie, wylewając je na łono przyjaciela. W najpoufniejszem zbliżeniu nigdy nie zwierzyłem się z tem nikomu, nawet pani de Warens. Umiałem zdobyć się jedynie na ogólnikowe zwierzenie, iż mam sobie do wyrzucenia czyn okrutny, ale nigdy nie powiedziałem, na czem on polega. Ten ciężar uciskał tedy, aż do dziś, moje sumienie i mogę powiedzieć, iż potrzeba uwolnienia się odeń przyczyniła się w znacznej mierze do podjęcia tej spowiedzi.
W wyznaniu swojem postąpiłem sobie otwarcie bez ogródek, i nikt chyba nie będzie uważał, iż starałem się tu złagodzić ohydę zbrodni. Ale nie dopełniłbym celu książki, gdybym nie przedstawił równocześnie swego wewnętrznego stanu, i gdybym nie starał się usprawiedliwić o tyle, o ile tego wymaga prawda. Nigdy nie była dalej odemnie wszelka złośliwość niż w tym okrutnym momencie; dziwnem ale prawdziwem będzie, gdy powiem, iż, kiedy obwiniałem tę nieszczęśliwą dziewczynę, nie co innego, lecz przychylność moja dla niej stała się tego przyczyną. Ona plątała się właśnie w mych myślach: zaskoczony, oparłem swoje usprawiedliwienie o pierwszy przedmiot który się nasunął. Oskarżyłem ją, iż uczyniła to, co ja chciałem uczynić; powiedziałem iż dała mi wstążkę, ponieważ ja właśnie miałem zamiar jej ją ofiarować. Kiedy ujrzałem ją później pod ciężarem oskarżenia, serce darło mi się w strzępy, ale obecność tylu osób była silniejszą niż skrucha. Nie lękałem się kary, lękałem się jedynie wstydu: ale lękałem się go bardziej niż śmierci, więcej niż zbrodni, niż czegobądź w świecie. Byłbym chciał ukryć się, zapaść pod ziemię, niezwyciężony wstyd przeważył wszystko, wstyd jedynie dał mi siłę bezwstydu; im głębiej brnąłem w zbrodnię, tem bardziej obawa przyznania się czyniła mnie nieustraszonym. Widziałem jedynie grozę, iż mogę być odkryty, ogłoszony publicznie, w żywe oczy, złodziejem, kłamcą, oszczercą. Zamęt, o jaki mnie to przyprawiało, odejmował mi wszelkie inne uczucie. Gdyby mi zostawiono czas do opamiętania, byłbym niechybnie wszystko wyznał. Gdyby mnie p. de la Roque wziął na osobność, gdyby powiedział: Nie gub tej biednej dziewczyny; jeśli jesteś winien, wyznaj mi; byłbym mu się bezwłocznie rzucił do nóg, jestem pewny. Ale czyniono wszystko aby mnie onieśmielić, w chwili w której trzeba było dodać mi odwagi. Trzeba również mieć na względzie i wiek: wszakże ja wówczas ledwie wyszedłem z dzieciństwa, albo raczej tkwiłem w niem jeszcze. W młodym wieku, prawdziwa niegodziwość jest bardziej jeszcze zbrodniczą niż w wieku dojrzałym; ale to co jest tylko słabością, stanowi o wiele mniejszą winę, a, w gruncie rzeczy, mój błąd nie był niczem innem. Toteż, wspomnienie jego trapi mnie mniej z przyczyny samego złego, niż z przyczyny złego, którego, być może, stało się powodem. Wspomnienie to oddało mi tę usługę, iż zabezpieczyło mnie na całe życie od wszelkiego uczynku trącącego występkiem, a to przez owo straszliwe wrażenie, jakie mi zostało po jednej jedynej zbrodni, którą kiedykolwiek popełniłem. Zdaje mi się, iż mój wstręt do kłamstwa płynie w znacznej części z wyrzutu, iż mogłem się go dopuścić w równie niecnej postaci. Jeżeli to jest zbrodnia którą można odpokutować (a śmiem tak przypuszczać), to powinna mi być zmazana za tyle nieszczęść przygniatających schyłek mego życia, za czterdzieści lat prawości i honoru w trudnych okolicznościach. Biedna Maryjka znalazła w świecie tylu mścicieli, iż, mimo całego ogromu mej winy, nie lękam się, abym ciężar tego błędu miał z sobą ponieść do grobu. Oto, co miałem do powiedzenia w tym przedmiocie. Niechaj mi będzie wolno nie wracać doń więcej.



Z księgi IX.

Wspomnienia rozmaitych epok życia doprowadziły mnie do zastanowienia się nad punktem, do którego doszedłem. Znalazłem się już na schyłku wieku, wydany na łup bolesnej choroby i, jak mniemałem, przy końcu drogi życia, nie zakosztowawszy w całej pełni niemal żadnej z rozkoszy których serce moje było tak spragnione, nie dawszy ujścia żywym uczuciom których czułem w sobie zapasy, nie wysączywszy, nie uszczknąwszy bodaj tej upajającej rozkoszy, do której czułem się w duszy zdolnym i która, dla braku przedmiotu, tkwiła w niej ciągle zdławiona, nie mogąc wydzielić się inaczej jak tylko westchnieniem.
W jaki sposób było możliwe, abym, z duszą z natury udzielającą się, dla której żyć to było kochać, nie znalazł dotąd przyjaciela wyłącznie dla siebie, prawdziwego przyjaciela, ja, który czułem się tak stworzony do tych związków? W jaki sposób było możebne, abym, przy zmysłach tak zapalnych, z sercem przesiąkniętem miłością, nie mógł bodaj raz zapłonąć tym ogniem dla określonego przedmiotu? Pożerany potrzebą kochania, nie mogąc jej nigdy w pełni zaspokoić, patrzałem, jak zbliżam się do bram starości i mam umrzeć nie poznawszy życia!
Te smutne ale rozczulające myśli pogrążyły mnie w zadumie pełnej żalu, a zarazem nie pozbawionej słodyczy. Zdawało mi się, że los jest mi winien coś, czego mi nie dał. Na co dał mi się urodzić z cudownemi zdatnościami, aby je zostawić do końca bez użytku? Poczucie wewnętrznej wartości, rodząc we mnie świadomość krzywdy, wynagradzało mi ją do pewnego stopnia i wyciskało z oczu łzy, którym z lubością pozwalałem płynąć.
Oddawałem się tym dumaniom w najpiękniejszej porze roku, w czerwcu, w cieniu świeżej zieloności, przy śpiewie słowika, szmerze strumienia. Wszystko spiknęło się, aby mnie pogrążyć w tej zbyt upajającej miękkości, dla której byłem stworzony, ale od której powinien mnie był na zawsze oswobodzić twardy i surowy ton, na jaki nastroiło mnie długie wewnętrzne wrzenie. Na nieszczęście, przypomniał mi się obiad w zamku Toune i spotkanie z dwiema uroczemi dziewczynami, o tej samej porze, w miejscowości niemal podobnej do tej, w jakiej znajdowałem się w tej chwili. Wspomnienie to, jeszcze słodsze przez łączącą się z niem pamięć ówczenej niewinności, przyniosło mi inne, tegoż samego rodzaju. Niebawem, ujrzałem w myślach koło siebie wszystkie istoty, które napawały wzruszeniem mą młodość, pannę Galley, de Graffenried, de Breil, panią Bazile, de Larnage, moje młode uczenice, aż do powabnej Zulietty, której serce moje nie mogło zapomnieć. Ujrzałem się otoczony serajem hurys, dawnych znajomych: najżywszy pociąg, który odczuwałem dla nich, nie był u mnie nowem uczuciem. Krew rozpala się i kipi, głowa mi się zawraca mimo szpakowatych już włosów, i oto poważny obywatel Genewy, oto surowy Jan-Jakób, bliski czterdziestu pięciu lat, staje się nagle z powrotem nieopatrznym pasterzem. Pijaństwo, które mnie ogarnęło, mimo iż tak nagłe i szalone, było tak uporczywe i silne, iż, aby mnie zeń wyleczyć, trzeba było dopiero szeregu nieprzewidzianych i straszliwych nieszczęść, w które mnie wtrąciło.
Pijaństwo to, mimo iż tak głębokie, nie doszło wszelako do tego, aby mi dało zapomnieć o mym wieku i położeniu, abym się miał łudzić, iż mogę jeszcze wzbudzić miłość, abym się skusił podzielić z kimś wreszcie tym ogniem pożerającym lecz jałowym, jaki, od dzieciństwa, daremnie trawił me serce. Nie spodziewałem się, nie pragnąłem nawet tego. Wiedziałem, że czas miłości przeszedł; nadto czułem śmieszność postarzałych miłośników, abym miał w nią popaść. Nie ja, z pewnością, miałem się stać zarozumiałym i pewnym siebie na schyłku, skoro nim byłem tak mało w kwiecie swojego wieku. Zresztą, zamiłowany w spokoju, lękałbym się burz domowych; nadto szczerze przytem kochałem Teresę, aby ją narażać na tę zgryzotę, iżby miała mnie widzieć niosącego w dani innej kobiecie uczucia żywsze od tych które we mnie budziła.
Cóż uczyniłem w tej okoliczności? Czytelnik już odgadł, jeżeli dotąd towarzyszył mi z uwagą. Niepodobieństwo dosięgnięcia rzeczywistych istot wtrąciło mnie w krainę urojeń. Nie widząc na świecie nic istniejącego coby godnem było mego szału, syciłem go w świecie idealnym, który twórcza wyobraźnia zaludniła niebawem istotami wedle mego serca. Nigdy ta ucieczka nie zjawiła się bardziej w porę i nigdy nie okazała się tak płodna. Pogrążony w nieustannej ekstazie, upajałem się bez miary najrozkoszniejszemi uczuciami, jakie kiedykolwiek gościły w sercu człowieka. Zapominając zupełnie o rodzaju ludzkim, tworzyłem sobie społeczeństwa doskonałych istot, równie niebiańskich przez swoje cnoty co przez swą piękność, pewnych, tkliwych, wiernych przyjaciół, takich jakich nie znalazłem nigdy tu na ziemi. Zasmakowałem do tego stopnia w tem bujaniu w obłokach, pośród uroczych przedmiotów któremi się otoczyłem, iż spędzałem tam godziny, dnie całe, bez rachuby; tracąc pamięć wszelkiej innej rzeczy, ledwie zjadłem coś naprędce, już rwałem się szukać schronienia w mych gajach. Kiedy, gotów ulecieć w zaczarowane kraje, widziałem jak zjawiają się nieszczęśni śmiertelnicy, którzy przychodzili zatrzymywać mnie na ziemi, nie mogłem ani pomiarkować ani ukryć swej niechęci; nie będąc już panem siebie, przyjmowałem ich w sposób tak szorstki, że słusznie możnaby go nazwać brutalstwem. To pomażało jedynie mą reputację mizantropa, z przyczyn, które zjednałyby mi wręcz przeciwne mniemanie, gdyby ludzie lepiej umieli czytać w mem sercu.
W pełni największej egzaltacji, uczułem się ściągnięty nagle na ziemię, niby latawiec uwięziony sznurkiem. Natura przywołała mnie na miejsce, zsyłając mi dość żywy napad zwykłego cierpienia.[2] Uciekłem się do jedynego lekarstwa, jakie było zdolne nieść mi ulgę: do sondy. To spowodowało pauzę w mych anielskich amorach: pozatem bowiem iż człowiek nie jest zdolny do miłości kiedy cierpi, wyobraźnia moja, która ożywia się na wsi, wśród zieloności, usycha i obumiera w pokoju, pod deskami powały. Często żałowałem, że nie istnieją driady; im-to niechybnie byłbym oddał swoje serce.
...Wszystkie te rozprószenia powinny były mnie radykalnie wyleczyć z moich fantastycznych miłości. Był to może sposób, jaki nastręczało mi niebo, aby uprzedzić ich zgubne następstwa; ale zła gwiazda okazała się silniejsza. Ledwie zacząłem znów wychodzić z domu, serce, głowa i nogi wróciły na te same ścieżki. Powiadam te same, pod pewnym względem przynajmniej: myśli bowiem, nieco mniej wybujałe, zostały tym razem na ziemi, ale wziąwszy sobie za towarzystwo tak niezrównany wybór wszystkiego, co mogłoby się znaleźć na niej uroczego i godnego miłości, iż doskonałość ta była zgoła niemniej chimeryczna, niż urojony świat który opuściłem.
Wyobraziłem sobie miłość, przyjaźń, dwa bóstwa mego serca, pod najbardziej czarującemi postaciami. Uczyniłem sobie tę rozkosz, aby je stroić we wszystkie uroki płci, którą zawsze ubóstwiałem. Wymarzyłem dwie przyjaciółki raczej niż dwóch przyjaciół, ponieważ przykład ten, jeżeli jest rzadszy, jest zarazem i bardziej powabny. Obdarzyłem je charakterami pokrewnemi ale różnemi; powierzchownością nie bezwzględnie doskonałą ale wedle mego smaku, ożywioną dobrocią i tkliwością. Jedną uczyniłem brunetką, drugą blondynką; jedną żywą, drugą łagodną; jedną stateczną, drugą słabą, ale słabością tak chwytającą za serce, iż cnota zdawała się jedynie zyskiwać na tem. Dałem jednej kochanka, któremu druga była tkliwą przyjaciółką, a nawet czemś więcej; ale nie dopuściłem współzawodnictwa, sprzeczek, zazdrości, ponieważ wszelkie przykre uczucie z trudnością rodzi się w mej wyobraźni i ponieważ nie chciałem przyćmić tego lubego obrazka niczem, coby miało poniżać naturę. Rozmarzony dwoma uroczemi modelami, utożsamiałem się, ile w mej mocy, z kochankiem i przyjacielem; ale uczyniłem go młodym i pełnym powabu, dając mu pozatem zalety i wady, które czułem w sobie.
Aby pomieścić osoby mego romansu w ramie któraby im odpowiadała, przeszedłem kolejno w myśli najpiękniejsze miejsca, jakie oglądałem w swych podróżach. Ale nie mogłem znaleźć dość lubego sioła, dość mówiącego do serca krajobrazu. Doliny Tessalji byłyby mnie może zadowoliły, gdybym je widział; ale wyobraźnia moja, znużona rojeniem, pragnęła jakiegoś rzeczywistego miejsca, któreby jej mogło służyć za punkt oparcia i dać mi złudzenie co do rzeczywistości mieszkańców, których tam chciałem osiedlić. Długo myślałem o wyspach Boromejskich, których urok zachwycił mnie; ale widziałem w nich zbyt wiele ozdoby i sztuki jak dla moich bohaterów. Trzeba mi było wszelako jeziora; wybrałem wreszcie to, koło którego serce moje nigdy nie przestało błądzić. Zatrzymałem się przy tej okolicy, w której oddawna pragnienia moje pomieściły mą rezydencję w urojonem szczęściu, do którego mnie los ograniczył. Miejsce rodzinne biednej mamusi miało dla mnie urok silniejszy nad inne. Kontrasty położenia, bogactwo i różnorodność widoków, wspaniałość, majestat całości która czaruje zmysły, przenika serce, podnosi duszę, skłoniły mnie do reszty: pomieściłem w Vevai swoje młode pupilki. Oto wszystko, co wymyśliłem od pierwszego rzutu; reszta narosła dopiero stopniowo.
Długo ograniczałem się do ogólnikowego planu, ponieważ wystarczał aby napełnić mą wyobraźnię lubemi przedmiotami, serce zaś uczuciami któremi lubi się karmić. Fikcje te, nawiedzając mnie raz po razu, nabrały wreszcie silniejszego istnienia i ustaliły się w mózgu pod określoną postacią. Wówczas, przyszła mi ochota wyrazić na papierze kilka scen, które mi się nastręczały, i, przypominając sobie wszystko co czułem w młodości, dać w ten sposób niejako upust potrzebie kochania, której nie mogłem zaspokoić, a która mnie pożerała.
Rzuciłem zrazu na papier kilka luźnych listów, bez ciągu, bez związku; kiedy przychodziło mi zeszyć je z sobą, byłem często w wielkim kłopocie. Co może się zdawać trudne do wiary, a jest wszelako bardzo prawdziwe, to iż dwie pierwsze części romansu powstały prawie całkowicie w ten sposób, bez obmyślonego planu, a nawet bez przewidywania iż kiedyś przyjdzie mi pokusa uczynić zeń prawidłowy utwór. Toteż, czytelnik widzi, iż te dwie części, powstałe następczo z nieobrobionych w tym celu materjałów, pełne są rozwlekłości i gadulstwa, których nie znajduje się w dalszym ciągu.
...W tym-to właśnie czasie zaskoczyły mnie niespodzianie drugie odwiedziny pani d’Houdetot. W nieobecności męża, który był kapitanem jazdy, oraz kochanka, również służącego wojskowo, osiedliła się w Eaubonne, w dolinie Montmorency, gdzie najęła dość ładny domek. Stamtąd-to uczyniła nową wycieczkę do Pustelni. Podróż tę odbyła na koniu i po męsku. Mimo że nie lubię takich maskarad, uległem romantycznemu wrażeniu tego spotkania; tym razem, to była miłość. Ponieważ była ona pierwszą i jedyną w mem życiu, następstwa jej zaś uczynią ją na zawsze pamiętną i straszliwą memu wspomnieniu, niech mi będzie wolno zapuścić się nieco w szczegóły.
Hrabina d’Houdetot zbliżała się do trzydziestki. Nie była ładna; twarz naznaczona śladami ospy; płeć nie odznaczała się delikatnością; miała krótki wzrok i oczy trochę okrągłe; ale, naogół, wyglądała młodo; fizjognomja jej, zarazem żywa i słodka, tchnęła pieszczotą. Miała las bujnych, czarnych, kręcących się włosów, które spadały po kostki. Kibić miała wiotką; we wszystkich ruchach było coś nieśmiałego i wdzięcznego zarazem. Charakter jej był bardzo naturalny i miły: wesołość, roztrzepanie i prostota kojarzyły się w nim szczęśliwie; obfitowała w czarujące koncepta, których nie szukała, a które tryskały niekiedy mimo jej woli. Posiadała wiele przyjemnych talentów, grała na klawikordzie, tańczyła, układała dość ładne wierszyki. Charakter miała wprost anielski; słodycz duszy stanowiła jego podłoże; ale, jeżeli wyłączymy rozwagę i siłę, można powiedzieć, iż kojarzyły się w nim wszystkie cnoty. Była zwłaszcza osobą tak pewną w obcowaniu, tak rzetelną w stosunkach, iż nawet nieprzyjaciele nie potrzebowali się przed nią ukrywać. Rozumiem przez nieprzyjaciół tych, a raczej te, które ją nienawidziły; co do niej samej bowiem, serce jej nie było zdolne do nienawiści, i sądzę, że ta właściwość znacznie przyczyniła się do zbudzenia we mnie uczuć dla niej. W najbardziej poufnych i przyjaznych zwierzeniach, nigdy nie słyszałem, aby mówiła źle o nieobecnych, nawet o bratowej. Nie umiała przed nikim ani ukryć swych myśli, ani nawet powściągnąć żadnego uczucia: jestem przekonany, że mówiła o swoim kochanku nawet mężowi, tak jak mówiła o nim przyjaciołom, znajomym, całemu światu. Czystości i uczciwości jej wybornej natury dowodzi wreszcie nieodparcie to, iż, podlegając najstraszliwszym roztrzepaniom i najpocieszniejszym bąkom, nieraz pozwalała wymknąć się z ust rzeczom bardzo nierozważnym dla niej samej, ale nigdy zelżywym dla innych.
Wydano ją za mąż bardzo wcześnie i bez jej woli, za hrabiego d’Houdetot, przyzwoitego człowieka, dobrego żołnierza, ale gracza, procesowicza, dość przykrego w pożyciu i którego nigdy nie kochała. Znalazła w panu de Saint-Lambert wszystkie walory, które posiadał jej mąż, obok bardziej ujmujących przymiotów: dowcipu, charakteru, talentów. Jeżeli coś wogóle zdolne jest zyskać pobłażliwość dla obyczajów naszej epoki, to z pewnością przywiązanie oczyszczone swą trwałością, uszlachetnione formą i ugrutowane jedynie na wzajemnym szacunku.
Pani d’Houdetot odwiedzała mnie, jak mogłem mniemać, trochę z upodobania, ale głównie przez wzgląd na Saint-Lamberta. Zachęcał ją do tego, rozumiejąc, i słusznie, iż przyjaźń, rozwijająca się między nami, wytworzy stosunki przyjemne dla wszystkich trojga. Pani d’Houdetot wiedziała, iż związek jej nie jest dla mnie tajemnicą; zaczem, mogąc mówić swobodnie, tem bardziej czuła się dobrze w mem towarzystwie. Przybyła; ujrzałem ją; byłem pijany miłością bez przedmiotu; pijaństwo to urzekło moje oczy, przedmiot ten ucieleśnił się w niej. Ujrzałem mą Julję w pani d’Houdetot, a niebawem widziałem już tylko panią d’Houdetot, ale przybraną we wszystkie doskonałości, któremi ozdobiłem bóstwo swego serca. Aby mnie dobić, zaczęła mówić ze mną o Saint-Lambercie, i to z całym zapałem namiętności. Zaraźliwa siło miłości! słuchając jej, będąc w jej pobliżu, czułem przebiegające mnie rozkoszne drżenie, jakiego nie doświadczyłem jeszcze. W miarę jak mówiła, ogarniało mnie wzruszenie; sądziłem, iż biorę udział jedynie w jej uczuciach, podczas gdy to ja sam zaczynałem doświadczać podobnych; pochłaniałem wielkiemi łykami zatrutą czarę, czując wówczas jedynie jej słodycz. Wkońcu, bez swojej i mojej wiedzy, obudziła we mnie wszystko to, co starała się odmalować mówiąc o swym kochanku. Niestety! jakże to było niewczesne, jak okrutne, zapłonąć równie gorącą jak nieszczęśliwą namiętnością dla kobiety, której serce przepełnione było innym!
Mimo nadzwyczajnych wzruszeń jakich doświadczałem w jej pobliżu, nie miałem zrazu świadomości tego co się stało: dopiero po jej odjeździe, chcąc myśleć o Julji, spostrzegłem, iż mogę myśleć jedynie o pani d’Houdetot. Wówczas, spadła mi łuska z oczu: uczułem swoje nieszczęście, jęknąłem pod niem, ale nie przewidywałem jego skutków.
Długi czas wahałem się co do sposobu w jaki mam się zachować: jak gdyby prawdziwa miłość była zdolna trzymać się jakichkolwiek postanowień i rozważań! Nie uporałem się jeszcze z tym problemem, kiedy pani d’Houdetot znów zaskoczyła mnie znienacka. Wówczas, wiedziałem już wszystko. Wstyd, towarzysz występku, uczynił mnie wobec niej niemym i drżącym; nie śmiałem otworzyć ust ani podnieść oczu; trwałem, cały czas, w nieopisanem pomięszaniu, tak iż niepodobna było aby tego nie spostrzegła. Obrałem tę drogę, iż przyznałem się do swego stanu, pozwalając domyślić się przyczyny: to znaczyło nazwać ją dość jasno!
...Pani d’Houdetot, nie przestając mnie przywoływać do obowiązku, do rozsądku, nie schlebiając ani na chwilę memu szaleństwu, obchodziła się ze mną pozatem bardzo łaskawie i przybrała ton najtkliwszej przyjaźni. Uczucie to byłoby mi starczyło, ręczę, gdybym wierzył w jego szczerość; ale, znajdując przyjaźń tę zbyt czułą aby miała być prawdziwą, wpakowałem sobie w głowę, że miłość moja, tak mało odpowiednia memu wiekowi, memu sposobowi życia, zohydziła mnie w oczach pani d’Houdetot; że ta młoda swawolnica pragnie jedynie natrząsać się ze mnie i z mych spóźnionych roztkliwień; że opowiedziała wszystko Saint-Lambertowi i że, wraz z kochankiem, oburzonym mem wiarołomstwem, porozumieli się aby mi do reszty zawrócić głowę, a potem mnie wyszydzić. To głupstwo, które, w dwudziestu sześciu latach, kazało mi się zachować najniedorzeczniej w świecie wobec pani de Larnage, osoby prawie nieznajomej, byłoby do wybaczenia, w czterdziestym piątym, wobec pani d’Houdetot, gdybym nie wiedział, iż i ona i jej kochanek byli oboje zbyt godnymi ludźmi, aby sobie pozwolić na tak barbarzyńską zabawę.
Pani d’Houdetot nadal wpadała do mnie z odwiedzinami, które niebawem zacząłem odwzajemniać. Lubiła chodzić, zarówno jak ja: odbywaliśmy długie przechadzki w zaczarowane krainy. Szczęśliwy że kocham i że śmiem mówić o tem, byłbym całą duszą oddawał się słodyczom mego stanu, gdyby szaleństwo moje nie niweczyło jego uroku. Pani d’Houdetot nie rozumiała zrazu dzikich humorów z jakiemi przyjmowałem jej serdeczności: ale moje serce, niezdolne nigdy ukryć tego co się w niem dzieje, niedługo zostawiło ją w nieświadomości mych podejrzeń. Zrazu, chciała obrócić je w żart; napróżno: wywołała tem, co najwyżej, nowe wybuchy wściekłości. Zmieniła ton. Nieznużona w swej współczującej słodyczy, obsypywała mnie wymówkami, które przejęły mnie do głębi. Urojone moje obawy obudziły w niej niepokój, którego rychło zdołałem nadużyć. Domagałem się dowodów, że nie drwi sobie ze mnie. Spostrzegła, iż niema innego sposobu aby mnie upewnić. Stałem się natarczywy; położenie zaczęło być trudne. Zdumiewającem, jedynem może jest, iż kobieta, która raz dopuściła tego rodzaju targów, wywinęła się z nich tak tanim kosztem. Nie odmówiła mi niczego, czego może udzielić najtkliwsza przyjaźń. Nie użyczyła niczego, coby mogło stanowić niewierność z jej strony; musiałem, ku swemu upokorzeniu, patrzeć, jak płomień, którym lekkie jej fawory rozpalały moje zmysły, w niej samej nie rozniecił nigdy najlżejszej iskierki.
Rzekłem gdzieś, iż nie trzeba niczego udzielać zmysłom, skoro się zamierza odmówić im czegokolwiek. Aby dać poznać, jak bardzo ta zasada okazała się fałszywą z panią d’Houdetot i jak bardzo miała ona słuszność polegając na sobie, trzebaby wejść w szczegóły naszych długich i częstych sam na sam; trzebaby je odtworzyć w całej ich żywości, przez czas tych czterech miesięcy, które spędziliśmy razem w zbliżeniu niemal bez przykładu! Ach! jeżeli tak długo zapóźniłem się z poznaniem prawdziwej miłości, jakże drogo serce me i zmysły spłaciły tę zwłokę! jakichż upojeń, uniesień musi się doświadczać obok przedmiotu kochanego z wzajemnością, jeżeli nawet niepodzielana miłość może obudzić to wszystko, co ja wówczas przechodziłem!
Ale niesłusznie mówię miłość niepodzielana; ukochana moja podzielała ją; miłość była równa z obu stron, mimo iż nie wzajemna. Byliśmy oboje pijani miłością: ona dla swego kochanka, ja dla niej; nasze westchnienia, rozkoszne łzy zlewały się razem. Byliśmy wzajem dla siebie parą tkliwych powierników, uczucia nasze były tak pokrewne, iż niepodobnem było, aby się nie schodziły poniekąd; wszelako, w samej pełni tego niebezpiecznego pijaństwa, ona nie zapomniała się ani na chwilę; ja zaś zaklinam się, przysięgam, iż, jeżeli, oszaleniony niekiedy zmysłami, kusiłem się aby ją uczynić niewierną, nigdy tego naprawdę nie pragnąłem. Gwałtowność mej namiętności powściągała ją własną swą mocą. Obowiązek wyrzeczenia się nastroił mą duszę na wysoki ton. Blask wszystkich cnót zdobił w mych oczach bóstwo mego serca; skalać jego boski obraz, znaczyło unicestwić je. Byłbym mógł popełnić zbrodnię; popełniłem ją po sto razy w sercu; ale pokalać mą Zofję! Ach! czyż to było możliwe? Nie, nie; powiedziałem jej to sam sto razy, że, gdyby było w mej mocy zadowolić swe pragnienia, gdyby nawet własna jej wola uczyniła mnie panem jej losu, wówczas nawet, poza jakimś krótkim momentem szaleństwa, odmówiłbym szczęścia za tę cenę. Zbyt ją kochałem, aby ją chcieć posiadać.
Z Pustelni do Eaubonne jest blisko mila; w czasie mych częstych bytności, nieraz zdarzyło mi się tam nocować. Jednego razu, spożywszy sam-na-sam wieczerzę, poszliśmy się przejść po ogrodzie, w bardzo piękną noc księżycową. W głębi ogrodu znajdowała się dość długa aleja: dochodziło się nią do ładnego gaiku ozdobionego kaskadą, której myśl ja poddałem, a którą pani d’Houdetot kazała wykonać. Nieśmiertelne wspomnienie niewinności i rozkoszy! W tym to gaiku, siedząc z nią na darniowej ławce, pod akacją osypaną kwieciem, znalazłem, dla oddania wzruszeń mego serca, w istocie godny język. Było to pierwszy i ostatni raz w życiu; ale byłem wzniosły, jeżeli można tak nazwać wszystko co najbardziej tkliwa i gorąca miłość może zrodzić lubego i porywającego w sercu człowieka. Ileż upajających łez wylałem na jej kolana! Ileż wycisnąłem ich z jej oczu, mimo jej woli! Wreszcie, nie panując już nad sobą, wykrzyknęła: „Nie, nigdy żaden człowiek nie był godniejszy miłości i nigdy kochanek nie kochał tkliwiej od ciebie! Ale przyjaciel twój, Saint-Lambert, słucha nas, a moje serce nie umiałoby pokochać dwa razy“. Umilkłem, wzdychając; uścisnąłem ją... Cóż za uścisk! Ale to było wszystko. Mijało pół roku, jak żyła sama, to jest zdala od kochanka i od męża; upływały trzy miesiące, jak widywałem ją codzień, a zawsze dech miłości unosił się pośród nas. Wieczerzaliśmy sam-na-sam, byliśmy sami, w gaiku przy świetle księżyca, i, po dwóch godzinach rozmowy pełnej najbardziej żywych i czułych uniesień, wyszła, w pół nocy, z tego gaju i z ramion przyjaciela równie nietknięta, równie czysta sercem i ciałem, jak weszła. Czytelnicy, zważcie wszystkie te okoliczności; nie dodam nic więcej.
I niech nikt sobie nie wyobraża, że zmysły zostawiały mnie przy niej w spokoju, jak przy Teresie i mamusi. Powiedziałem już, tym razem była to miłość, i to miłość w całem jej napięciu i szaleństwie. Nie będę opisywał wzruszeń, drżenia, palpitacyj, konwulsyjnych skurczów, ani omdleń serca, jakich doświadczałem nieustannie: można sądzić o mym stanie z wrażenia, jakie sam jej obraz czynił na mnie. Wspomniałem, iż z Pustelni do Eaubonne był spory kawałek: szedłem zazwyczaj przez wzgórza Andilly, które są urocze. Idąc, marzyłem o tej którą miałem ujrzeć, o serdecznem powitaniu które mi zgotuje, o pocałunku który mnie czeka za przybyciem. Sam ten pocałunek, ten złowrogi pocałunek, nim go nawet otrzymałem, rozpalał mi krew do tego stopnia, iż w głowie mi się mąciło, ćmiło mi się w oczach, drżące kolana nie mogły mnie utrzymać; trzeba mi było zatrzymać się, usiąść; cały organizm znajdował się w niepojętym bezładzie: bliski byłem omdlenia. Świadom już niebezpieczeństwa, starałem się, ruszając w drogę, oderwać się, myśleć o czem innem. Jeszcze nie uszedłem dwudziestu kroków, kiedy też same obrazy i wszystkie objawy które były ich następstwem oblegały mnie na nowo, bez możności obrony; cobądź siliłem się począć, nie sądzę, aby bodaj raz zdarzyło mi się odbyć tę drogę bezkarnie. Przybywałem do Eaubonne słaby, wyczerpany, złamany, ledwie wlokąc się na nogach. Z chwilą gdy ją ujrzałem, natychmiast odzyskiwałem siły, czułem już przy niej jedynie utrapienie niewyczerpanej, a zawsze bezużytecznej żywotności. Po drodze, niezbyt daleko od Eaubonne, znajdowało się powabne wzgórze zwane Olimpem; czasem, wyszedłszy każde ze swej strony, spotykaliśmy się w tym punkcie. Przybywałem pierwszy; moją rzeczą było oczekiwać jej: ale jakże to oczekiwanie kosztowało mnie drogo! Aby się rozerwać, próbowałem kreślić ołówkiem listy, które mógłbym pisać najczystszą krwią: nigdy nie zdołałem dokończyć paru stron, któreby się dało odczytać. Kiedy znajdowała je w dziupli, którąśmy obrali w tym celu, mogła jedynie wyczytać z nich stan, istotnie opłakany, w jakim znajdowałem się pisząc. Stan ten, a zwłaszcza jego trwanie, w ciągu trzech miesięcy nieustannego podrażnienia i powściągliwości, doprowadził mnie do wyczerpania, z którego nie zdołałem się podnieść przez lata całe. On to sprowadził mi wkońcu przepuklinę, którą uniosę albo która mnie uniesie do grobu. Takiem było jedynie nasycenie miłosne człowieka o najbardziej płomiennym, ale zarazem najbardziej nieśmiałym temperamencie, jaki kiedykolwiek stworzyła natura. Takie były ostatnie piękne dni, jakich użyczono mi na ziemi: tu zaczyna się długie pasmo nieszczęść, w których niewiele zdarzy się chwil wytchnienia...








  1. J. J. Rousseau, Wyznania, tomów 3, Bibljoteka polska, Warszawa.
  2. Choroba pęcherza.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jean-Jacques Rousseau i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.