Złoty robak/Jeszcze raz zapowiedziana wycieczka

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Mieczysław Piotrowski
Tytuł Złoty robak
Wydawca Czytelnik
Data wyd. 1968
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Jeszcze raz zapowiedziana wycieczka

Gdy spojrzeć oknem z kuchni, na dachach ukazywała się zorza, lodowate światło ostrzyło brzegi kominów, garbata panorama miasta przybliżała się jak fatamorgana. Przykra w swym zaognieniu, które zapowiadało więcej, niżby się tu stać mogło. Świetlistość była nie dla tego miasta, nie dla tych ludzi. Darmowa ta — jak gdyby — zapowiedź prosiła się, żeby zbyt długo na nią nie patrzeć.
Pod blachą palił się ogień. Znacznie szybszy aniżeli myśli; wczoraj Paweł ją przesłuchiwał. Roześmiała się z tego określenia.
Przestała się uśmiechać, przypomniała sobie, że miała dostać ostatnią, tak jak się z handlarzem umówiła, groszową ratę za kolczyki. Rata objęta była długiem.
„Przesłuchiwał” ją, dopytywał o różne fakty z przeszłości i o to, jak wtedy było? Świadczyło to o jego nieprzeciętnych zainteresowaniach i zdolnościach, których można pozazdrościć.
Potem tknęła ją myśl, że nagłe wydobycie jakiegokolwiek tematu z przeszłości może budzić różne myśli. Lecz Paweł był, wiedziała o tym, nieprawdopodobnie jej oddany. Przy rozumie dorosłego człowieka i męskim poczuciu odpowiedzialności.
To prawda, system indagacji miał nie zawsze przyjemny i temu, kto go nie znał, mógł się wydawać trochę zaciekły.
Taki był system. Myślała o nim tak: był chłopcem z charakterem, chciał wiedzieć całą prawdę, ścisłą, o wszystkim, o wszystkich, prawdę natychmiastową. Rzecz jasna, łączyło się to z pewnego rodzaju niecierpliwością, odwagą i „bezwstydem” — ale, tak pewno on znów myślał: — czy uczony, który tnie żabie nogę w celach badawczych, jest człowiekiem wstydliwym? Prędzej by tu mówić o nieustraszonym oku.
Paweł, gdy było coś przed nim ukrywane, uważał to za obrazę osobistą. Charakter miał prawy, żądał jasności, bał się nawet fizycznego mroku i przestrzegał, aby jak najprędzej zapalić lampę.
To prawda, nieustraszone oko, ucho i żelazne nerwy stały się dla niego jakby pierwszą zasadą. Odrzucał konwenanse, uczucia w stanie ciekłym — był mężczyzną, wiedział już, że niekiedy będzie musiał być przykry, nie bał się, i jeżeli ktokolwiek miał tchórzliwą odwagę ukrywać przed nim najbardziej istotne sprawy — on miał w zamian skromną śmiałość powiedzieć mu to w oczy. Celem jego było — tak myślała — aby po zdobyciu wiedzy, czysty i światły, opuścić ten dom i zacząć żyć na własną modłę.
Uśmiechnęła się: miał kłopoty. Z nią pierwsze. Niestety, w rozmowach była dość oporna i zamiast się odsłonić, wręcz odwrotnie, żądała ciszy i dyskretnego milczenia.
Usunęła bańkę z mlekiem z drogi. Mógł wejść do kuchni Filip. Nucąc siekała kluski na śniadanie. Na obiad miał być rosół.
Wszedł Filip. Usłyszał jej śpiew.
— O! — rzekł. — Pamiętasz? Przypomnij... To przecież... Ty to pamiętasz? Przecież to Schubert. Postanowiłem — usiadł na skrzynce z węglem — że w najbliższych dniach nieodwołalnie ruszymy na wycieczkę. Będę miał dwa dni wolne. Uprzedź tego gagatka, żeby się nastawił i nie robił miny książęcia. On jest chyba pod pięćdziesiątkę — mówił o Pawle. Był w humorze. — O, proszę — rozejrzał się po kuchni: — nie rozlałem mleka.
Poranny humor wróżył niebezpieczeństwo. Lecz mogła, i powinna, raz w życiu się mylić. Chciałaby kogo zaprosić na obiad.
Nie należeli do żadnego towarzystwa, ani z wieku lat spóźnionych, jeszcze nie starych, ani z sytuacji materialnej, poniżej przeciętnej biedy.
„Taki zdrowy, postawny człowiek a wciąż — mówiła sąsiadka do Angeliki — wciąż jakby bez pracy.”
„Mój mąż pracuje naukowo — tłumaczyła Angelika. — Nie mogę mu przeszkadzać. Ojciec mojego męża wynalazł specjalne pociski artyleryjskie.”
Potem wydawało jej się, że powiedziała, iż proch wynalazł.
Za chwilę było już po śniadaniu, Filip w czapce, z chlebem w kieszeni.
— Gdy tylko słońce dojdzie do swego zenitu — mówił w progu — do najwyższego miejsca na niebie — śmiał się — gdy nastanie pełnia lata, biorę was wszystkich. Musimy to zrobić. Gdy wyjdziemy z domu, nie będziemy już liczyli godzin. Poczujemy się jak ludzie wolni. Życie mija, Angeliko. Możemy tylko ustawić sobie kilka jeszcze wolności jedną na drugiej, a co potem? Paweł, przygotuj go.
— Paweł — odpowiedziała Angelika — jest bardziej dorosły niż my dwoje.
Starała się mówić o nim jak najkrócej.
Filip poszedł. Spojrzała za nim przez okno, spieszył się bardzo.
Do nikogo obcego z zewnątrz nie przywiązywała zbyt dużej wagi. Wiedziała, że sama także da sobie radę. A nawet chciała, aby było tak, iż ona sobie daje radę. Niemal chciała, aby doświadczenie losu ukazało swe czarne dno, a ona wciąż dawała sobie radę.
Ktokolwiek szuka oparcia poza sobą — myślała — błądzi. Oparciem nie może być ani wiara w Boga, ani w rozum. Jest trzecie wyjście — marsz poprzez fakty.
Wzięła się do rosołu.
Rosół; miała czas: rosół są to trzy rodzaje mięsa, wołowina, cielęcina i kawałek wieprzowiny. Krakowska kasza, ugotowana gęsto, zastygła na płytkim talerzu, pokrajana w kostki. To dopiero początek.
Kolczyki sprzedała korzystnie. Filip lubił rosół.
Trzy rodzaje mięsa jak trzy rodzaje poglądów. Spojrzała w okno.
Warzywa. Sklepik, do którego trzeba pójść. Koszyk. I twarz. Trzeba wynieść twarz na ulicę. Za pośrednictwem lustra. Sąsiadka: czemu pani tak późno wychodzi? Późno? Do czego się spieszyć? Są kobiety, które przez całe życie przygotowują się jakby do jakiegoś wielkiego zdarzenia.
Była gotowa, do wyjścia.
Śniadanie, obiad, kolacja. Tragedia, która powinna przeszkadzać wszystkim myślącym. Garnuszek z mlekiem, zostawiony od wczoraj, zostanie to zjedzone dzisiaj. Definitywnie. Jest puste miejsce na następny garnuszek.
Paweł na przykład uważał rosół za rzecz naturalną, oczywistą, gotów jest nie pochwalić, lecz zganić. Oczywiście milczeniem. Bo nawet nie ma o czym mówić.
Angelika zbiegła po schodach.
Po drodze do sklepiku, który mieścił się blisko, po przeciwnej stronie, sześć stopni pod ziemią — napotkała zjawisko. Był nim mały chłopczyk, który płukał piłkę pod studnią. Zobaczyła go z daleka. Na pochyłej, krótkiej ulicy, w słońcu, wszystko było dokładnie widać. Ktoś rzucił z przeciwległej bramy kamykiem. Wydało jej się, że trafił chłopczyka w czoło. Upadł i leżał nieruchomo. Podbiegła i podniosła go, ręcę trzymał przy skroni, lecz czoło, skroń i cała głowa, którą obejrzała wokoło; były nie tknięte.
— Takiś ty wrażliwy — roześmiała się; kamyka też nie było śladu. Spadł gdzieś dalej.
Chłopczyk drżał w jej rękach, wzięła go ze sobą, zaprowadziła do sklepiku po schodkach na dół i kupiła jabłko. Gdy tylko dostał, zniknął.
Gdy wracała, nigdzie już go nie było. Zobaczyła kamyk, leżał blisko studni, okrągły, rzeczny, z białą piorunkową żyłką; nie wiedząc dlaczego, wzięła go na pamiątkę i wrzuciła do warzyw.
Trzy składniki, które mogą stanowić: wiara, rozum i kawałek wieprzowiny: trwanie. Kamyk przy tym nic nie znaczy. Wyrzuciła go przez okno, spadł na podwórko i trzy razy stuknął jak kość.
Pochylona nad miską, zanurzając ręce w wodzie, mogłaby sobie powiedzieć o przedpołudniu — że bawiąc się — zrobiła wszystko, co należało.
Tak się złożyło, że gdy tylko Filip przyszedł na obiad, zjawił się także Wereszczyński.
Z pożegnaniem, już wyjeżdżał: — siedziałem na walizkach — powiedział — dziś biorę mój bagaż w rękę.
Paweł wrócił ze szkoły. Znaleźli się wszyscy przy wspólnym stole.
Sztukamięs dymił na stole w kuchni — słońce było na całe mieszkanie, dzień ulatujących obłoków; trzy otwarte okna — biały obrus, nakrycie staranne, ćwikła na samym środku obrusu już postawiona — spojrzeć od strony miejsca Angeliki: ćwikła na tle płynącej wody w rzece. Gdyby nadpłynął parowiec, wyminąłby miskę z ćwikłą.
Szum zimnej wody w łazience — wszyscy umyli ręce — i podeszli do stołu, Angelika uroczyście rozmieściła.
Jedyne co, jedyna obawa; zapomniała prosić Wereszczyńskiego, żeby nie poruszał „tematów”. Sama nie wiedziała, lecz „tego” się bała najbardziej.
Wniosła wazę z rosołem, świeża pietruszka w drugiej miseczce była już na stole, wszystkiego dużo, pełny dom gości.
Z kolczykami w ostatecznym rozrachunku wypadło trochę więcej, niżby się spodziewała. Stary, bardzo stary „lichwiarz”, uczciwy, znał skądś Filipa i mówił o nim jak o bogu; był to naddatek do ceny. Na dług przeznaczone były buty; Filipa pamiętano, gdy był człowiekiem wziętym.
— Jest to — powiedział Filip z łyżką w ręce — dobre, bo kostki kaszy pod spodem chłodnawe, a na tym gorący rosół, a na rosole zielenina zielona, że niech ją szlag trafi. Jak omyłka w pokerze, która prowadzi do wygranej. To nie rosół, to cyferblat.
Rozmyślnie to powiedział, żeby Paweł miał o czym myśleć. Był w doskonałym humorze, pewno słyszał, jak Pawłowi jęknęło w treściwym brzuchu: cyferblat?
Spojrzał na Pawła.
— Wiem — pospieszył Wereszczyński, żeby także pochwalić rosół, lecz bardziej serio: — pani mi kiedyś mówiła, wołowina daje główną esencję mocy, cielęcina lekkość, a wieprzowina... grozę.
Ale mówiąc w czymś się pomylił i nie wyszedł dalej poza tę idiotyczną grozę. Usłyszał, co niechcący powiedział: — No tak, tak — zaczął inaczej — nie zdążyłem już przynieść tego egzemplarza...
— Grozę? — zerknął Paweł. — Według przepisów ekspresjonizmu? — Nie patrzył na nikogo.
— Zły dowcip — powiedziała Angelika.
Mogłaby to być aluzja do pewnego odczytu Wereszczyńskiego, na którym był widocznie i w którym profesor zapowiedział zwycięstwo Gallijczyków, ale przedtem odmalował tematykę współczesnych dramatów niemieckich głosem pełnym złowrogiej mocy.
— Nie zdążyłem już przynieść — rzekł Wereszczyński nie objawiając urazy. Speszył się tylko trochę: — ale pisze ktoś wspomnienia, w których odnalazłem cień mojego przyjaciela, który już nie żyje. Przepraszam, ale często do niego myślami powracam.
— Kogo? — spytał Filip.
— Niejakiego Hieronima. Właśnie dzisiaj...
— Co on głosił? — zapytał szybko Filip. — Pisał coś? Nie pisał?
— Nie głosił. Zdać przecież trzeba sobie sprawę...
— Aha — rzekł Filip z niesmakiem. Angelika zaostrzyła czujność.
— Znał mnie zbyt mało. Lekko mi to dziś powiedzieć: nędza proletariatu, biologiczne granice głodowej śmierci... Przecież i dzisiaj ten, co ma przekonania...
— Aha. Więc i w tym jest pan niekonkretny, mało uchwytny. A dlaczego pan go wspomina? — zaczął dopytywać się Filip.
— Bo był wspaniałym człowiekiem.
— A pan? Pan przecież, skoro tak dobrze wie, o co mu chodziło, mógłby podjąć. Ja gdybym doszedł do jakiegokolwiek przekonania, zacząłbym je realizować. Panie Benedykcie — nigdy nie mówił do niego poprzez imię — czy mógłby mi pan dostarczyć literatury?
— Pan się nie orientuje, panie Filipie... rzekłbym, choć nie odmawiam, jeśli pana to interesuje naprawdę... Ale ten, kto dostarcza... Jestem urzędnikiem, to co tu mówię, mówię w zaufaniu. Literaturę można znaleźć w bibliotece, to ogromna dziedzina.
— Wiem o tym — Filip odnalazł wzrokiem Pawła. — Polecam ci, jutro po lekcjach pójdziesz do biblioteki i w katalogach zorientujesz się, co tam mają? Dobrze byłoby, żebyś, jeśli ci czas pozwoli, przeczytał Hegla i Marksa, kogo jeszcze, kogo jeszcze... i zrobił dla mnie wyciąg.
Paweł milczał.
— Pan postępuje nierozważnie — powiedział Wereszczyński. — Uczeń gimnazjalny, który studiuje literaturę marksistowską, nawet z polecenia ojca... To jeszcze gorzej.
— To po co pan zaczyna entuzjazmy o jakimś Hieronimie? — Filip bynajmniej nie gniewny rozparł się w krześle. Nie wiadomo czy rzeczywiście był oburzony, czy żartował? — Najpierw pan mówi: nędza, wyzysk, przemoc, a potem ostrzega przed jej likwidacją. Ja bym tak nie postępował. Gdy mnie się coś zaczyna nie podobać, na przykład, właśnie — spojrzał na Angelikę — nie chcę cię martwić, ale nie mogłem inaczej...
Uderzyła w nią fala gorąca; nie chciała wiedzieć. Nie chciała słyszeć.
— To jest przerażające — powiedział Wereszczyński patrząc na Angelikę. — To jest przerażające — już się domyślił — to jest czasami przerażające.
— Stebelski — rzekł Filip, popatrzył po nich i nagle opuścił głowę.
— Jaki Stebelski?! — przechyliła się nad stołem Angelika.
— Naczelnik. Znasz go, ten, co mnie przyjął do pracy i nawet prosił.
— Słucham, słucham — powiedziała krótko.
— Od początku bał mnie się, bał się i bał — rzekł w tonie rzeczowej relacji Filip. — Ten malutki człowieczek. Miał to w sobie, że się bał. Malutki, czyściutki, pozapinany na guziczki. Z malutką złością w sobie. I tak mówił: krzesełeczko, linijeczka, arkusik. A fałszywy, podstępny. Nie mogłem już dłużej. Mądrala z organkami w środku, na których grał w basy, megaloman. Wszystko wiedział, i o mnie, czekał tylko. Ze strachu myślał, że go zabiję. Bał się, żeby się to nie stało. A ja, jakbym go tak podniósł i posadził, podniósł i posadził, podniósł i posadził — Filip mówił coraz szybciej, zachłysnął się, odłożył łyżkę i patrzył na Angelikę. Odetchnął: — Tak się właśnie stało. Wymówiłem — dodał cicho.
— Stebelski! — rozłożył ręce Wereszczyński. — Czynnie znieważony. Do tego doszło — nie mógł wyjść ze zgorszenia. — To bardzo porządny człowiek.
— Porządny? — wrócił do jedzenia Filip. — To jazda kłaniać się porządnym ludziom!
Sam usłyszał, że był niegrzeczny:
— Przepraszam — powiedział. Popatrzył szczerym spojrzeniem.
Ale w tej chwili wstał Paweł, rzucił łyżkę na talerz i wyszedł z pokoju.
— Co to? — zapytał Filip spod pochylonej głowy. — Co to takiego? Błazen! — dodał.
— Wyszedł — Wereszczyński patrzył za uchodzącym Pawłem. — Wprost obraźliwie. Ech, Słowianie, Słowianie... — powiedział z naciskiem. Jakoś nagle ugryzł się w język i popatrzył na Angelikę.
Angelika pobladła. I tak już była blada.
— Pani zdaje sobie sprawę — zwrócił się do niej Wereszczyński tonem zupełnie łagodnej wymówki, i tak jakby czym prędzej chciał odwrócić uwagę od Filipa — pani wie, że Paweł i tak już chodzi do biblioteki? Przedziwny człowiek, wertuje stare roczniki pism literackich, szukając, czy nie publikowałem wierszy w okresie przedwojennym. Sprawdza moją przeszłość. Wiem od dyrektora biblioteki, mojego przyjaciela, który dobrze wie, co kto czyta i w jakim celu.
— Niemożliwe — zdumiała się, ale myślała zupełnie o czym innym. — Zwrócę na to uwagę, proszę pana.
Zwrot: „proszę pana” był wyrazem przerażenia, alarmem o pomoc; już nic nie myślała — czuła, że jest zupełnie blada i zaszczuta.
Powinna to wszystko opanować, uśmiechnąć się, „najspokojniej” skończyć obiad, może nawet „zdjąć pychę z serca” i dyskretnie przypomnieć Wereszczyńskiemu, że obiecał kiedyś „w razie czego” napisać list polecający w pewne miejsce, bo jest tu „trochę znany”. Czy też powinna „skamienieć” i tego nie robić? Podać drugie danie, wezwać Pawła, żeby natychmiast wrócił do stołu, a z Filipa nie spuszczać oka, bo jest w nastroju.
— W moich planach — powiedział skromnie Filip nie patrząc na nikogo — to się mieści.
Myślał o rezygnacji z pracy.
— Dobrze by czasem było, żebyś kiedy ze mną uzgodnił — powiedziała surowo.
Popatrzył na nią.
On jest anormalny, pomyślała. Biedak jest anormalny. Spadł z deski, doznał wstrząsu, zwalili się na niego, połamali żebra, wbiły go w błoto oszalałe lancknechty, obciążone zupą kartoflaną.
— Pozwól — rzekł Filip widząc jej odrętwienie — ja przyniosę z kuchni mięso.
Zerwał się i szukając czegoś, co by przypominało kelnerską serwetkę, pobiegł do kuchni.
Została na krześle. W milczeniu patrzyła na Wereszczyńskiego.
Wereszczyński spojrzał na zegarek i przeprosił, obiad się przedłużył, a on: już czas najwyższy:
— Niestety.
Bardzo się spieszył, to zrozumiałe. Po raz pierwszy zostawił to wszystko w najgorszym stanie.
Odprowadziła go do drzwi, życzyła dobrej podróży, wrażeń, rozmów. Obiecał napisać, a gdy tylko wróci, zaraz przyjść. Wykonywał przy tym jakiś smutny gest, żegnający przestrzeń:
— Niestety, niestety — nie patrzył w oczy.
— Głupstwo to wszystko, głupstwo — roześmiała się i pomyślała, że jak najprędzej musi porozmawiać z Pawłem. Jedyny był poważny i nieugięty.
Wrócił Filip. Niósł półmisek ze sztukamięsem. Był w nastroju.
— Wierzysz we mnie? — zapytał nagle.
— Wierzę — odpowiedziała.
— Na nic wiara — postawił półmisek na stole. — Mnie trzeba praktykować.
— Ach tak.
— Pojadę w poszukiwaniu pracy tu i tam. Mogę też dojeżdżać. To będzie nawet lepiej. We dwójkę dokończymy obiadu. Nie potrzebny jest nikt więcej.
— Dobrze mu powiedziałeś — wróciła do stołu — o tych entuzjazmach. Budzi on czasem moje pełne entuzjazmu obrzydzenie.
— A widzisz? Dobrze. Wszystko będzie dobrze. Nie trzeba tylko tracić wiary w przypadek.




Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.