Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/410

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dział z naciskiem. Jakoś nagle ugryzł się w język i popatrzył na Angelikę.
Angelika pobladła. I tak już była blada.
— Pani zdaje sobie sprawę — zwrócił się do niej Wereszczyński tonem zupełnie łagodnej wymówki, i tak jakby czym prędzej chciał odwrócić uwagę od Filipa — pani wie, że Paweł i tak już chodzi do biblioteki? Przedziwny człowiek, wertuje stare roczniki pism literackich, szukając, czy nie publikowałem wierszy w okresie przedwojennym. Sprawdza moją przeszłość. Wiem od dyrektora biblioteki, mojego przyjaciela, który dobrze wie, co kto czyta i w jakim celu.
— Niemożliwe — zdumiała się, ale myślała zupełnie o czym innym. — Zwrócę na to uwagę, proszę pana.
Zwrot: „proszę pana” był wyrazem przerażenia, alarmem o pomoc; już nic nie myślała — czuła, że jest zupełnie blada i zaszczuta.
Powinna to wszystko opanować, uśmiechnąć się, „najspokojniej” skończyć obiad, może nawet „zdjąć pychę z serca” i dyskretnie przypomnieć Wereszczyńskiemu, że obiecał kiedyś „w razie czego” napisać list polecający w pewne miejsce, bo jest tu „trochę znany”. Czy też powinna „skamienieć” i tego nie robić? Podać drugie danie, wezwać Pawła, żeby natychmiast wrócił do stołu, a z Filipa nie spuszczać oka, bo jest w nastroju.
— W moich planach — powiedział skromnie Filip nie patrząc na nikogo — to się mieści.
Myślał o rezygnacji z pracy.
— Dobrze by czasem było, żebyś kiedy ze mną uzgodnił — powiedziała surowo.
Popatrzył na nią.
On jest anormalny, pomyślała. Biedak jest anormalny. Spadł z deski, doznał wstrząsu, zwalili się na niego, połamali żebra, wbiły go w błoto oszalałe lancknechty, obciążone zupą kartoflaną.
— Pozwól — rzekł Filip widząc jej odrętwienie — ja przyniosę z kuchni mięso.
Zerwał się i szukając czegoś, co by przypominało kelnerską serwetkę, pobiegł do kuchni.
Została na krześle. W milczeniu patrzyła na Wereszczyńskiego.