Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/409

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

podobać, na przykład, właśnie — spojrzał na Angelikę — nie chcę cię martwić, ale nie mogłem inaczej...
Uderzyła w nią fala gorąca; nie chciała wiedzieć. Nie chciała słyszeć.
— To jest przerażające — powiedział Wereszczyński patrząc na Angelikę. — To jest przerażające — już się domyślił — to jest czasami przerażające.
— Stebelski — rzekł Filip, popatrzył po nich i nagle opuścił głowę.
— Jaki Stebelski?! — przechyliła się nad stołem Angelika.
— Naczelnik. Znasz go, ten, co mnie przyjął do pracy i nawet prosił.
— Słucham, słucham — powiedziała krótko.
— Od początku bał mnie się, bał się i bał — rzekł w tonie rzeczowej relacji Filip. — Ten malutki człowieczek. Miał to w sobie, że się bał. Malutki, czyściutki, pozapinany na guziczki. Z malutką złością w sobie. I tak mówił: krzesełeczko, linijeczka, arkusik. A fałszywy, podstępny. Nie mogłem już dłużej. Mądrala z organkami w środku, na których grał w basy, megaloman. Wszystko wiedział, i o mnie, czekał tylko. Ze strachu myślał, że go zabiję. Bał się, żeby się to nie stało. A ja, jakbym go tak podniósł i posadził, podniósł i posadził, podniósł i posadził — Filip mówił coraz szybciej, zachłysnął się, odłożył łyżkę i patrzył na Angelikę. Odetchnął: — Tak się właśnie stało. Wymówiłem — dodał cicho.
— Stebelski! — rozłożył ręce Wereszczyński. — Czynnie znieważony. Do tego doszło — nie mógł wyjść ze zgorszenia. — To bardzo porządny człowiek.
— Porządny? — wrócił do jedzenia Filip. — To jazda kłaniać się porządnym ludziom!
Sam usłyszał, że był niegrzeczny:
— Przepraszam — powiedział. Popatrzył szczerym spojrzeniem.
Ale w tej chwili wstał Paweł, rzucił łyżkę na talerz i wyszedł z pokoju.
— Co to? — zapytał Filip spod pochylonej głowy. — Co to takiego? Błazen! — dodał.
— Wyszedł — Wereszczyński patrzył za uchodzącym Pawłem. — Wprost obraźliwie. Ech, Słowianie, Słowianie... — powie-