Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/403

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.



Jeszcze raz zapowiedziana wycieczka

Gdy spojrzeć oknem z kuchni, na dachach ukazywała się zorza, lodowate światło ostrzyło brzegi kominów, garbata panorama miasta przybliżała się jak fatamorgana. Przykra w swym zaognieniu, które zapowiadało więcej, niżby się tu stać mogło. Świetlistość była nie dla tego miasta, nie dla tych ludzi. Darmowa ta — jak gdyby — zapowiedź prosiła się, żeby zbyt długo na nią nie patrzeć.
Pod blachą palił się ogień. Znacznie szybszy aniżeli myśli; wczoraj Paweł ją przesłuchiwał. Roześmiała się z tego określenia.
Przestała się uśmiechać, przypomniała sobie, że miała dostać ostatnią, tak jak się z handlarzem umówiła, groszową ratę za kolczyki. Rata objęta była długiem.
„Przesłuchiwał” ją, dopytywał o różne fakty z przeszłości i o to, jak wtedy było? Świadczyło to o jego nieprzeciętnych zainteresowaniach i zdolnościach, których można pozazdrościć.
Potem tknęła ją myśl, że nagłe wydobycie jakiegokolwiek tematu z przeszłości może budzić różne myśli. Lecz Paweł był, wiedziała o tym, nieprawdopodobnie jej oddany. Przy rozumie dorosłego człowieka i męskim poczuciu odpowiedzialności.
To prawda, system indagacji miał nie zawsze przyjemny i temu, kto go nie znał, mógł się wydawać trochę zaciekły.
Taki był system. Myślała o nim tak: był chłopcem z charakterem, chciał wiedzieć całą prawdę, ścisłą, o wszystkim, o wszystkich, prawdę natychmiastową. Rzecz jasna, łączyło się to z pewnego rodzaju niecierpliwością, odwagą i „bezwstydem” — ale, tak pewno on znów myślał: — czy uczony, który tnie żabie nogę w celach badawczych, jest człowiekiem wstydliwym? Prędzej by tu mówić o nieustraszonym oku.