Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/402

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Minął czas leśnej drogi, weszli na kręte ścieżki, zatrzymała się wśród krzaków.
Wzięła od niego gitarę. Którą niósł na plecach. Urwała kawałek wstążki i przewiązała skrajną gałązkę świerka. Poszli dalej, na drugim zakręcie zrobiła to samo.
— Zobaczysz — powiedziała, gdy nie zapytał.
Kim ona była? Zawsze miał podejrzane szczęście. Czyli też szczęście mieli do niego. Z jego winy. Przyniosła mu biedronkę na czarnym od spiekoty słonecznej palcu. Biedronka zaraz sfrunęła uruchamiając niespodziewanie łupinki skrzydeł.
— W tej leśniczówce — zapytał — ty tam zostajesz?
— Na kilka dni.
— Czym się trudnisz?
— Mam urlop — popatrzyła zdziwiona. — W czasie urlopu przebiegam te lasy wzdłuż i wszerz. Czasem przyglądam się wołom, jak ciągną bronę. O jednej godzinie stają i nie chcą pracować dalej.
Kpiła?
— A poza urlopem co robisz?
— Nic.
Nie wypadało zapytywać dalej. Idąc przed nim zawróciła po ścieżce do niego i roześmiała się:
— Nie wyglądałeś na takiego, co będzie się dopytywał. Ale to, głupstwo — spojrzała mu w twarz. — Nic, nic. Mam męża i dwoje dzieci. A wyglądam na lat piętnaście. Sama wiem o tym, nie potrzebujesz mówić.
Był odcinek ścieżki błotnistej. Przeszła po nim pierwsza, wyrabiając stopami suche miejsca, żeby mógł po nich przeskoczyć, nie wpadając w kałuże.