Złoty robak/Jesienna zorza

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Mieczysław Piotrowski
Tytuł Złoty robak
Wydawca Czytelnik
Data wyd. 1968
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Jesienna zorza

Poszła bardzo wcześnie na targ, nawet nie wiedział, skąd może mieć pieniądze, bo przecież nie poszłaby, żeby tylko popatrzeć na kosze z towarem. Tego spojrzenia nie miała, żeby się tylko przyjrzeć gruszkom, uprzęży, emaliowanym garnkom albo obejrzeć kopystki z miodowego drewna, od dużej, do najmniejszej, którą nóż pogrubił i wyglądała jak szczeniak. Paweł przed szkołą szedł jeszcze na korepetycje i już go nie było. Miał podobno ucznia, któremu trzeba było wkładać w głowę na ostatnią chwilę. Filip siedział u siebie w pokoju, dzień miał wolny.
Ktoś wbiegł po schodach. Bez pukania wszedł do pokoju jakiś chłopczyk. Stanął i patrzył.
— Chłopczyku — rzekł Filip łagodnie i bez zdziwienia — tu nie klozet. Brzuszek cię boli, maleństwo? Śmierdzielu.
Chłopczyk miał niezachwianą minę starego łobuza, skaleczonym nosem smarknął i powiedział:
— Ta pani czeka.
Powiedział to ochryple, rzeczywiście głosem z naleciałością surowego powietrza — głosem szypra. Rzeczywiście na rękawie kurtki miał wyszytą kotwicę, nos skaleczony, skaleczenie zaschnięte. I podłe oczy z wyrazem: „daj za fatygę, zejdź na dół, nie gadaj, bo to nie do mnie”.
— Jaka pani, dziecino? — Filip podniósł się z fotela i poszedł do okna:
— A tak, dziękuję ci — sięgnął do kieszeni, nic nie miał, chciał się szybko pozbyć, wziął więc książkę z półki i wręczył chłopczykowi. — Poczekaj, nie ta, lepsza będzie ta — wyjął mu z rąk i zamienił na inną książkę, broszurę o motylach: — obejrzysz sobie obrazki. A teraz moje uszanowanie... — pokazał drzwi.
Wyjął słomkowy kapelusz z szafy, jeszcze raz spojrzał przez okno i zbiegł na dół.
— Gdzie pani znalazła — zapytał — tego recydywistę? Będzie miał teraz na całe życie kompleks motyla... — Spostrzegł, że daremnie zażartował. Zmienił ton: — Dzień dobry pani. Pojedziemy? Nie mam roweru — rozłożył ręce. Słońce biło z góry fontanną iskier.
— Nie szkodzi — odpowiedział mu głos jasny, rzetelny, człowieka, który od piątej rano przeleciał już pewno swoje kilometry i napoił się porannym powietrzem. — Posłałam, co miałam pod ręką. Ma pan dzień wolny, dzwoniłam do biura.
— Zna pani moje biuro?
Teraz dopiero w pełni ją zobaczył. I po części struchlał.
Jak z nią iść przez miasto?
Gdyby wiedział, jak to będzie wyglądało, nawet żartem by się wtedy nie umawiał. Poznał ją: ktoś podjechał do brzegu chodnika na rowerze przed piwiarnią i nie zsiadł: — który z panów — zawołał — zlituje się nade mną, bo jestem spragniona. To była ona. Przyniósł jej kufelek piwa, tchnęła wesołością, beztroską, ręce miała czarne od słońca. W czasie gdy piła, a on czekał na pusty kufelek, żeby odnieść, zdążyła zapytać, czy ma rower. Umówiła się na wycieczkę.
Gdyby wtedy wiedział, jak się ona wystroi? Potem w ogóle zapomniał, nawet nie pomyślał o rowerze.
Była w sukni w kwiaty, uszytej ze sznytem na festyn, i o głębokim dekolcie z koronką, kanikularnym. Miała słomkowy kapelusz, zrzucony na plecy. Lewą ręką trzymała kierownicę roweru, prawą podtrzymywała gitarę przewieszoną przez ramię. Od szyjki gitary spadały kolorowe wstążeczki, cały pęk, rozwiany jak z czuba weselnego konia.
Iść z nią przez miasto? W tym szyku? Było to trochę dużo. Na domiar była rozbawiona i w oczach jej kołysał się „świat cały”. Razem z błękitem i z białą chmurą, która nad jej głową atakowała bruk, nadchodząc w dół sztorcem. Radosna chmura, o gęsim, świetlistym brzuchu. Bruk lśnił w słońcu, lśniły szprychy, iskrzył się dzwonek. Lecz co z tego? Nieporozumienie.
— Myślałem, że pani zapomni.
— Ja nie zapominam — wydęła wargi. Stosowała ten wyraz ze świadomą umiejętnością i ze świadomą kpiną jaskrawej urody, która się może toczyć tam i z powrotem jak kula w bilardzie.
Wszystkie przedmieścia na nią zapracowały. Musiała być, tam w okolicy stłoczonych domów i zagracowanych ogródków na czarno — królową.
Już był przy niej, a ona jeszcze na niego zadzwoniła. Po prostu z nadmiaru szczęścia. Do którego używała przekładni, łańcucha, torpedo i pedałów na cynglach. Żadnych błotników, bo brzęczą, zresztą nie fason. — Idziemy — wiła się na siodełku, schodząc tylko jedną wyprostowaną nogą, w białych pantoflach, gęstych od świeżej kredy. — A rower?
— Nie mam.
— Nie szkodzi.
— Po co te wstążki? — zapytał.
— A, to pan zobaczy. Mówimy sobie po imieniu, tak? — podała rękę i uścisnęła.
Poszedł obok niej, poprowadziła rower. Obserwował ulicę, kto ze znajomych go widzi?
— Zobaczysz, jak będziesz rano po ciemku wracał do pracy.
Mówiła o wstążkach. Fruwały po niej, wyrzutami ręki popychała rower.
Skierował ją na takie ulice, aby były puste i aby prędzej być na peryferiach. Wracać miał więc rano?
Przypomniał sobie, że wtedy obiecała mu pokazać jakąś leśniczówkę, która o tej porze roku jest opuszczona. Nikogo w niej ma nie być, tylko oni i para starych Cyganów, którzy mieszkają na werandzie. Zespół więc instrumentalny, skrzypce, basetla i gitara. A może on śpiewa? — Usłyszysz. Inni Cyganie, starzy ludzie, zegarmistrz, blondyn.
Szli, wpadł w nastrój pogodny. Było to jedyne wyjście. Po chwili naprawdę stał się pogodny. Minęli długie zabudowania jakiejś fabryczki, rozrzuconej w nieładzie, jakby chlapnęła z nieba i rozsiała po ziemi płaty falistej blachy. Gdy minęli fabryczkę, ukazał się las, gładka asfaltowa droga, białe kamyki, trawa po bokach.
Szerokie, łagodne rowy wysłane były trawą chłodną jak pościel. Podchodziły pod korzenie pni starych świerków.
Wziął rower w swe ręce i huśtał nim przez grząskie strumyki piasków, strumyki podcinały koła, opony posykiwały w piasku, niosąc drżenie skośnego siodełka.
Zeszli za skraj lasu, szli ścieżką, było pusto, odezwały się ptaki. Przekrzykiwały się z taką gorliwością, jakby je kto naśladował. Usiedli w wysokiej trawie po uszy, położył się, spojrzał w niebo. Po raz pierwszy widział, jak z czystego nieba formuje się chmura. Najpierw ukazał się punkcik. Pierwszy widoczny był dopiero wtedy, gdy już zjawił się drugi. Dwa jasne punkciki powstawały nie wiadomo kiedy. Punkciki zgęstniały i już był zalążek obłoku. Gdyby się go domyślić. W pierwszej minucie wyglądało to jak oddech.
A ona leżała obok i tarzała się w trawie. Odrzuciła kapelusz, rower rzuciła obok, szprychy strzygły blaskiem, koła ułożyły się w złamany garb. Gitara tonęła w trawie, wstążki zostały po wierzchu.
Gitara w jednym miejscu miała naklejoną jakąś karteczkę, jakby wykradziono ją z muzeum. Przypomniał mu się chłopczyk kryminalista, o twarzy stroskanego matrosa.
— Ładnie? — zapytała, przekręcając się w trawie twarzą do gałęzi na niebie.
Zaczęła gwizdać jakąś banalną melodię.
— Co? — zapytała. — Jest tu brzydko? — podparła się łokciem. Patrzyła w las. Rzeczywiście patrzyła w las, w którym było monotonnie i ciemno:
— Posłuchaj...
Robiło wrażenie, że ptaki jej odgwizdują.
Odezwała się kukułka.
— Dwa razy.
Kukułka popadła w nieskończoną serię, aż głos się zmienił w dyszkant.
— Idziemy — powiedziała, jakby trzeba było iść i iść. Jakby to było celem życia.
Był posłuszny. Znów nastała wesołość. Plótł, odplatała, szli zanosząc się od śmiechu. Stało się wesoło. Była głupia, jak długo można korzystać z tego dobrodziejstwa? Kreatura — myślał — kreatura lekkomyślna tak jak i ja.
Zwijała się, troiła się, podbiegała. Już sama dla siebie.
Minął czas leśnej drogi, weszli na kręte ścieżki, zatrzymała się wśród krzaków.
Wzięła od niego gitarę. Którą niósł na plecach. Urwała kawałek wstążki i przewiązała skrajną gałązkę świerka. Poszli dalej, na drugim zakręcie zrobiła to samo.
— Zobaczysz — powiedziała, gdy nie zapytał.
Kim ona była? Zawsze miał podejrzane szczęście. Czyli też szczęście mieli do niego. Z jego winy. Przyniosła mu biedronkę na czarnym od spiekoty słonecznej palcu. Biedronka zaraz sfrunęła uruchamiając niespodziewanie łupinki skrzydeł.
— W tej leśniczówce — zapytał — ty tam zostajesz?
— Na kilka dni.
— Czym się trudnisz?
— Mam urlop — popatrzyła zdziwiona. — W czasie urlopu przebiegam te lasy wzdłuż i wszerz. Czasem przyglądam się wołom, jak ciągną bronę. O jednej godzinie stają i nie chcą pracować dalej.
Kpiła?
— A poza urlopem co robisz?
— Nic.
Nie wypadało zapytywać dalej. Idąc przed nim zawróciła po ścieżce do niego i roześmiała się:
— Nie wyglądałeś na takiego, co będzie się dopytywał. Ale to, głupstwo — spojrzała mu w twarz. — Nic, nic. Mam męża i dwoje dzieci. A wyglądam na lat piętnaście. Sama wiem o tym, nie potrzebujesz mówić.
Był odcinek ścieżki błotnistej. Przeszła po nim pierwsza, wyrabiając stopami suche miejsca, żeby mógł po nich przeskoczyć, nie wpadając w kałuże.




Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.