Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/400

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

świadomą umiejętnością i ze świadomą kpiną jaskrawej urody, która się może toczyć tam i z powrotem jak kula w bilardzie.
Wszystkie przedmieścia na nią zapracowały. Musiała być, tam w okolicy stłoczonych domów i zagracowanych ogródków na czarno — królową.
Już był przy niej, a ona jeszcze na niego zadzwoniła. Po prostu z nadmiaru szczęścia. Do którego używała przekładni, łańcucha, torpedo i pedałów na cynglach. Żadnych błotników, bo brzęczą, zresztą nie fason. — Idziemy — wiła się na siodełku, schodząc tylko jedną wyprostowaną nogą, w białych pantoflach, gęstych od świeżej kredy. — A rower?
— Nie mam.
— Nie szkodzi.
— Po co te wstążki? — zapytał.
— A, to pan zobaczy. Mówimy sobie po imieniu, tak? — podała rękę i uścisnęła.
Poszedł obok niej, poprowadziła rower. Obserwował ulicę, kto ze znajomych go widzi?
— Zobaczysz, jak będziesz rano po ciemku wracał do pracy.
Mówiła o wstążkach. Fruwały po niej, wyrzutami ręki popychała rower.
Skierował ją na takie ulice, aby były puste i aby prędzej być na peryferiach. Wracać miał więc rano?
Przypomniał sobie, że wtedy obiecała mu pokazać jakąś leśniczówkę, która o tej porze roku jest opuszczona. Nikogo w niej ma nie być, tylko oni i para starych Cyganów, którzy mieszkają na werandzie. Zespół więc instrumentalny, skrzypce, basetla i gitara. A może on śpiewa? — Usłyszysz. Inni Cyganie, starzy ludzie, zegarmistrz, blondyn.
Szli, wpadł w nastrój pogodny. Było to jedyne wyjście. Po chwili naprawdę stał się pogodny. Minęli długie zabudowania jakiejś fabryczki, rozrzuconej w nieładzie, jakby chlapnęła z nieba i rozsiała po ziemi płaty falistej blachy. Gdy minęli fabryczkę, ukazał się las, gładka asfaltowa droga, białe kamyki, trawa po bokach.
Szerokie, łagodne rowy wysłane były trawą chłodną jak pościel. Podchodziły pod korzenie pni starych świerków.
Wziął rower w swe ręce i huśtał nim przez grząskie strumyki