Przejdź do zawartości

Złoto z Porto Bello/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Howden Smith
Tytuł Złoto z Porto Bello
Rozdział VI. Wielkie okręty. Ludzie wyjęci z pod prawa
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia S. A. „Ostoja”
Miejsce wyd. Lwów; Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. Porto Bello Gold
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VI.
Wielkie okręty. Ludzie wyjęci z pod prawa.

Po naganie, udzielonej Bonesowi przez mojego dziadka, zapanowała na okręcie znaczna karność, tak iż Piotr i ja byliśmy pozostawieni sami sobie; wdawał się z nami jedynie Silver, który, jak mi się zdaje, znajdywał w tem szczególną przyjemność, by dokuczać sztormanowi wylewami swojej względem nas serdeczności. Na bocianie gniazdo masztu przedniego wysłano drugiego czatownika, a wachta na pokładzie miała się wciąż na ostrożności. Jednakowoż w tym dniu nie przydarzyło się nic niepokojącego. Bryg zmierzał wytrwale ku północo-wschodowi, a morze opasywało nas bezmiarem swych nieuciszonych wód. Przez chwilę widać było w oddali bledziuchny, mglisty skrawek lądu, który niebawem znów się schował za widnokręgiem.
Dziadek przez całe popołudnie przechadzał się miarowym krokiem po pokładzie, zwiesiwszy głowę na piersi i nie odzywając się do nikogo ani słowem. Nie zważał ani na mnie ani też na żadnego z majtków, którzy do Silvera odnosili się z niewymuszoną poufałością, zato jemu, gdy przechodził koło nich, usuwali się czemprędzej z drogi, kiwali głowami i skubali sobie czuprynę. Z nadejściem nocy czuwał nad tem, by na głównym maszcie wywieszono dwie latarnie: czerwoną i zieloną, jedną ponad drugą; ledwo że tknął pysznej wieczerzy, którą ugotował Silver, a Darby przyniósł nam do kajuty. Nawet i podczas jedzenia nie miał ochoty gawędzić, co jak czytałem z jego twarzy, było sprzeczne ze zwykłem jego usposobieniem. Zaraz po wieczerzy powrócił na pokład, pozostawiając Piotra i mnie z młodocianym Irlandczykiem, z którym pogwarzyliśmy sobie o tem i owem, aż zmorzeni ciężkiem powietrzem morskiem, udaliśmy się wcześnie na spoczynek do naszej sypialni. Piotr przyszedł już prawie do siebie, choć ledwo się odważył cokolwiek przekąsić i miewał nudności za każdym razem, gdy bryg zanadto się rozkołysał. Ledwośmy się ułożyli, on zasnął odrazu, natomiast ja przez parę godzin jedynie drzemałem, słysząc przez cały czas nad głową jednomierny stuk kroków — to dziadek przechadza się od balustrady na rufie do kajuty oficerskiej i znów z powrotem.
Atoli, gdy rankiem wyszedłem na pokład, już zastałem tam Murraya; ubrany był, jak zwykle, schludnie i wytwornie, a twarz miał rześką i niezmęczoną. Stał rozkraczony, tuż koło steru, założywszy ręce na plecach i utkwiwszy wzrok w burzliwej toni. Wiatr zmienił się kilkakrotnie w ciągu nocy, tak iż pogodę mieliśmy mniej pomyślną; zaś łagodne kołysanie roztoczy wodnej, jakie niosło nas wczoraj, przeszło w nagłe, łamiące się przewały.
Piotr stał się dziś nieprzystępny, więc ponieważ nie nęciła mnie ani obłudna układność Silvera ani też bezładna gadanina Darbego, więc podszedłem do dziadka.
— Zdaje się, żeś waszmość czegoś zakłopotany.
— Tak — odparł skwapliwie. — Rozważam dwa zagadnienia.
— Niestety, nie domyślam się ich treści, odpowiedziałem.
Uśmiechnął się.
— Nawet nie zdołałbyś jej rozpoznać. Nie, moje zagadnienia związane są z trudnem zadaniem, by znaleźć jakiś urojony punkt w tej bezdrożnej pustce i niepewności, czy należycie sprawdziłem równanie wartości ludzkich. Asan może nie parasz się matematyką? A, szkoda. Niema ćwiczenia umysłowego, któreby dawało tyle ukojenia i rozrywki, co algebra. Ale figury nie budzą tyle ciepłego zainteresowania, co równania ludzkie...
— Żagiel! — krzyknął czatownik na głównym marsie.
Spokojna twarz Murraya zapałała nagłem wzruszeniem.
— Gdzie go widać? — krzyknął, złożywszy dłonie przy ustach i postępując krok naprzód.
— O jakie dwa stopnie na lewo, jaśnie panie.
— Czy możesz rozpoznać okręt?
— Tylko topżagle, jaśnie panie; są znacznej wielkości.
— Oznajmij mi, skoro go rozpoznasz, — rzekł Murray i odwrócił się ku mnie. Lecz prawie jednocześnie drugi czatownik na przednim marsie zawołał przeciągle:
— Drugi żagiel na lewo, posuwa się za pierwszym!
Murray zatarł ręce, okazując po sobie wielkie zadowolenie.
— Aha! — zawołał. — Okazując się. że rachuby moje co do zaufania w danym kierunku okazały się zupełnie ścisłe.
— Nic z tego nie rozumiem.
— Nic? Powiedzmyż więc zwykłą angielszczyzną, że mój własny okręt i okręt sprzymierzeńczy wychodzą na moje spotkanie, tak jakeśmy się umówiłi.
— Morze jest rozległe. Skądże waćpan możesz mieć pewność, iż to właśnie one?
— Nie twierdzę! jednakowoż rachunek prawdopodobieństwa wypada na mą korzyść.
— Czemu waszmość mówisz o zaufaniu? Czyżbyś niedowierzał własnym ludziom?
— Nie ufam nikomu więcej, niż trzeba, — odpowiedział wykrętnie, poczem nie mówiąc już nic więcej, wydobył z kieszeni lunetę i przyłożył ją do oka. Silver, który ze swego siedliska na szczycie kajuty przyglądał się ciekawie całej scenie, przebiegł w podskokach przez pokład i stanął przy boku mego dziadka.
— Przepraszam, kapitanie — odezwał się — ale gotów jestem przysiąc, że są to te żagle, które waszmość zabrałeś z okrętu Mogoła koło Pondicherry. Czy jaśnie pan sobie przypomina? Były z płótna szczególnie blichowanego i o wiele bielsze od naszych.
Murray podał mu lunetę.
— Niech mnie kule biją, Silverze! ale weź lunetę, ciekawym, co przez nią zobaczysz.
Długi Jan oparł szczudło o nasadę masztu tylnego i spojrzał przez lunetę.
— Tak, to...
Królewicz Jakób od nawietrznej strony![1] — zawołano z przedniego marsu. A maszt główny, nie dając się ubiec, odpowiedział echem:
Koń morski z tyłu za nim!
— To one, nie ulega wątpliwości — potwierdził Silver, opuszczając lunetę. — Pędzą raźno, mają na sobie okazałe żagle. Gdybyś mnie waszmość teraz zapytał, panie kapitanie, powiedziałbym, że Flint nie ma ochoty płynąć torem pańskiego okrętu.
Jeżeli w tem powiedzeniu było ukryta świadoma pogróżka, to Murray nie zwrócił na nią uwagi.
— Pan Marcin zna mój okręt, — odpowiedział, — tak jak kapitan Flint zna swój. Wy, chłopcy, zawsze nad tem się głowicie, czemu niektórzy ludzie dostają zwierzchnictwo nad drugimi. Oto co ci na to odpowiem, Silverze: potrzebna jest tu umiejętność kierowania statkiem, staczania walki, no i, w razie potrzeby — obmyślenia sposobów, by uniknąć walki.
Silver potarł czoło, oddając lunetę.
— Pewnie, mościpanie, zawszeć to powiadają, że dobrym kapitanem można być z urodzenia, a nie przez naukę, a my jesteśmy wielce szczęśliwi, że mamy dwóch, którzy nie dadzą pobić ani pojmać, ani zawrócić z drogi.
Dziadek zażył niuch tabaki, a na jego przystojnem obliczu zjawił się uśmiech z lekka zjadliwy.
— Dziękuję waszeci — odrzekł. — A teraz pragnąłbym, by ludzie zakasali rękawy i nogawice i narządzili łodzie. Na twojej głowie, Silverze, zostawiam załadowanie prochu. Ile go macie?
— Trzy beczki, mości panie.
— Wyśmienicie! Ale zostaw nam trochę swobodnego czasu.
— Czemu waszmość wydajesz rozkazy Silverowi, a nie Bonesowi? — zagadnąłem ciekawie, gdy kulawiec już się oddalił.
Dziadek opuścił lunetę, uśmiechając się życzliwie.
— Cieszę się, że jesteś spostrzegawczy — zauważył. — Czemu wyróżniam Silvera w wydawaniu rozkazów? No! powody są całkiem jasne. Przedewszystkiem, jest on obdarzony takiem usposobieniem, które zdolne jest mu zapewnić spełnienie wszelkich zamierzeń; lecz zapewnie równie ważną dla mnie pobudką jest jednoczesna okoliczność, iż w mym interesie leży siać ziarno niezgody na Koniu morskim. Przyszłość zawiera mnóstwo możliwości. Któż wie, jak błahe czynniki mogą wpłynąć na wyroki losu?
— Straszna to musi być hałastra, co przebywa na Koniu morskim!
— A jakże! — przystał mój dziadek. — W korsarstwie, jak i w polityce i handlu, mój Robercie, ten górą kto podżega przeciw sobie dwa zwaśnione stronnictwa. Jestem, można powiedzieć sam jeden przeciwko kilku setkom zuchwałych, drapieżnych i niesfornych drabów. Wszyscy pospołu, w jedności, przyparliby mnie do muru i zdusili jak pchłę. Rozdwojeni, i trzymani w tem rozdwojeniu, stają się narzędziami, z których każde pomaga mi spełniać moje pragnienia.
— A cóż, gdybym im wyjawił owe sposoby, jakie waszmości do nich stosujesz? — zadrwiłem.
— Nie uwierzyliby aści; sprzeciwiłaby się temu ich niezgodność co do kwestji, wysuniętej przez ciebie.
Niebywała pomysłowość i przebiegłość tego bezlitosnego łotra, który był mi krewnym, zaczęła we mnie budzić wielki dlań podziw. Jakiś ślad tego uwydatnił się snadź na inem obliczu, bo jemu oczy zajaśniały, a jedna jego dłoń spoczęła mi nieznacznie na rękawie surduta.
— Dojdziemy jeszcze do porozumienia, Robercie. Nie taki to czarny djabeł, jak go malują. Lecz moim zamiarem jest wprowadzić cię odrazu w samą istotę mych zamysłów, gdyż tym sposobem będę mógł najsnadniej wyłuszczyć ci powody, dla których potrzebna mi jest twoja tu przytomność, oraz unaocznić ci doniosłość sprawy, której się poświęciłem.
— Nie wiem, jako on djabeł czarny — odrzekłem; — ale nie pragnę dokładniejszych wyjaśnień. Tu na tym pokładzie dopuszczano się morderstw i grabieży, a w waszych szeregach, o ile się nie mylę, wylęgła się nienawiść i zdrada. Smutne to dzieje; radbym od nich być jak najdalej.
Jemu mina nieco zrzedła.
— Phi! — ozwał się. — Jużeśmy o tem pomyśleli. Poczekaj, Robercie, aż znajdziemy się na pokładzie Królewicza Jakóba. Wtedy przekonasz się, co-ć ofiaruję.
— Jużem o tem słyszał — rzekłem oschle.
— Niebawem usłyszysz o wszystkiem — odpowiedział dziadek. — Niechno tylko znajdziemy się w oficerskiej kajucie Królewicza Jakóba za stołem, z którego drugiej strony siedzieć będzie Flint, mając przed sobą szklanicę rumu! Wtedy posłuchasz, co powiem.
W tej chwili nadszedł Bones i wdał się z nim w rozmowę; korzystając z tego, przystąpiłem do Piotra, który posępnie przyglądał się odwiązywaniu łódek i nastawianiu lin, któremi miano opuszczać je na wodę.
— Znowu czuję się goszej ...ja! — zajęczał.
— Pociesz się — oznajmiłem. — Wkrótce będziesz miał pod sobą pewniejszy statek.
I wskazałem mu dwa okręty, które wyłoniły się nad krawędzią widnokręgu, tak iż piętrzące się banie ich wydętych żagli stały się już całkiem widoczne. Szły one, jak i my, nieco na ukos wiatrowi; lecz były o wiele cięższej budowy, przeto zdawały się roztrącać i kruszyć przestwór wodny, który nami miotał na wszystkie strony. W miarę jakeśmy się przyglądali, ukazywały się górne szczegóły ich więźby, a ja wyróżniłem nawet długi rząd malowanych strzelnic na sztymborku[2] pierwszego okrętu.
— Ma on conajmniej ze trzydzieści sześć ton! — zawołałem. — Czy może to być okręt Murraya?
— Mniejsza o to, czij to okręt, ale ja się czuję niedobsze — odparł Piotr.
W tej chwili do miejsca, gdzieśmy stali wsparci o burtę bakortu, przyczłapał Jan Silver.
— Co, widać je? — zagadnął. — Prawda, że niemasz piękny okręt z żaglami, niczem malowanie!
Twarz mu jaśniała wzruszeniem — ręczyć mogę — zupełnie szczerem.
— Są wielkie, jak fregaty — odrzekłem. — Skądże to wasza drużyna nabyła tak wielkie okręty?
On parsknął śmiechem.
— Słyszałem, że kapitan dostał Jakóba jakowymś fortelem od Francuzów. Pochodził on z Indji — zwał się Esperance. Ale Konia morskiego zdobył własnemi rękoma Flint z garścią naszych zuchów w czasie wyprawy na Smyrnę. Nie jest to już okręt tak sprawny, jak niegdyś, lecz jeszcze potrafi iść w zawody z Jakóbem.
— Czy jest tak ciężko uzbrojony, jak Jakób? — zapytałem, bo okręt jadący na przedzie zasłaniał częściowo swego towarzysza przed naszym wzrokiem.
— Zupełnie tak samo, panie Ormerod, i oba mają w dole osiemnastofuntowe kartaczownice, ale gdy Koń morski ma na głównym pokładzie długie dwudziestki, to Jakób ma same osiemnastki.
Ponieważ Murray skinął na pożegnanie Bonesowi, Silver rozstał się z nami i przyskoczył do dowódcy.
— Wszystko gotowe i w porządku, kapitanie! — oznajmił.
Dziadek rzucił okiem na zbliżające się okręty, które były już tak blisko, że mogliśmy dokładnie rozpoznać zarysy żółto malowanych kadłubów, na których biała kresa, zwyczajem okrętów wojennych, odznaczała szereg strzelnic. Jakób zaczął właśnie zwijać niektóre ze swych topżagli[3].
— Doskonale, mości Silver — odrzekł Murray. — Panie Bones, waćpan przycumujesz okręt i spuścisz łodzie.
Bryg jął kołować z wielkim łomotem i pluskotem, poczem wśród ciągłych nawoływań: Hej — ho! — hej — ho! — spuszczono łodzie na wodę.
— Waćpan pójdziesz pierwszy, panie Bones, — rozkazał Murray. — Bądź łaskaw wyrazić kapitanowi Flintowi mój szacunek i powiedzieć mu, że chciałbym przy pierwszej sposobności porozmawiać z nim na pokładzie Jakóba.
Bones markotnie przyłożył rękę do kapelusza i wprowadził przeszło połowę załogi do jednej z dwu szalup, które wieziono na brygu. Gdy odbijali, Murray skinął na Silvera.
— Pakuj swój ładunek — rzekł krótko. — Robercie, chciałbym żebyś ty z Piotrem wsiadł do drugiej łodzi... Prędzej, proszę!
— Jeszcze mamy dość czasu, kapitanie, — rzekł Silver, szczerząc zęby. — Waszmość możesz być pewny, że potrafię w razie czego uskoczyć.
Zszedłem wraz z Piotrem wielce niezgrabnie po drewnianych szczeblach, przybitych do kadłuba brygu i spoczęliśmy w kołyszącej się szalupie. Piotr zaczął znów stękać, gdyśmy gramolili się po burtnicach.
— Mój bszuch jest jak ti bałwany... to do góry, to w dół. Znów mi słabo, ja!
Zaraz potem zszedł z okrętu Murray i to z taką zręcznością, że ja młody mógłbym się wstydzić, i usiadł na jednej z tylnych ławek. Darby skatulał się w dół zwinnie jak małpa i usadowił się koło nas na przodku łodzi. Silvera spuszczono na linie, a za nim zbiegła reszta załogi, cisnąc się jeden za drugim. Uderzono w wiosła i pomknęliśmy chyżo w stronę Królewicza Jakóba, który lawirował na pełnem morzu, o jakie ćwierć mili. Koń morski, osłoniony chmurą żagli i dumnie rozbryzgujący toń morską, znajdował się niemal w tejsamej odległości, od strony wiatru.
Darby, zapatrzony w to widowisko, wsparł się na moich kolanach.
— Ach, panie Bob, wielkie okręty! Spójrzno, jak woda ocieka im z buszprytów i jak dumnie wznoszą się niby wieżyce kościelne lub gród jakiś warowny. Czy panicz widział kiedy rzecz podobną! A te harmaty zupełnie wyglądają jak wyszczerzone zębiska w paszczy olbrzyma-ludożercy!
Naraz ... trrach! Poza nami ozwał się huk wybuchu, tak silny jak klaśnięcie w otwartą dłoń. Odwróciłem głowę — podobnie uczynili inni. Również i Murray oglądał się wstecz, a wioślarze zaprzestali wiosłować. Z luk brygu wydobyły się kłęby dymu. Po chwili zobaczyliśmy, że bryg przechylił się na prawy bok, drgnął, zakołysał się i począł gwałtownie się pogrążać. Słychać było plaśnięcia żagli uderzających o wodę. W dwie minuty później statek już zniknął pod wodą.
— Dobrze to było obmyślane, Silverze — zauważył mój dziadek. — Niech mnie kule biją, ale z asana człek sprawny. W drogę, chłopcy!
Skinął na mnie przez całą długość łodzi.
— Sądzę, że rozumiesz, co to oznacza, Robercie. Z Nowego Jorku — zważmy to — zniknął pewien młodzik, jednocześnie zaginął pewien bryg. Niejednemu przyjdzie na myśl, by skojarzyć z sobą oba zniknięcia. Po morzach jeździć będą fregaty, szukając pewnego brygu — ale brygu już nie będzie.
Wioślarze zaśmiali się głośno. Ja nic nie odpowiedziałem — cóż miałem odpowiadać? Czułem się zgoła bezradny.
Gdyśmy dojechali do Jakóba i przymocowaliśmy łódkę, nad burtą pojawił się cały rząd spoglądających na nas twarzy ludzkich; pomimo odległości można było rozpoznać skład okrętowej załogi. Widziałem tu Portugalczyków, Finów, Skandynawów, Francuzów i Anglików tuż obok murzynów, Maurów, Indjan i skośnookich żółtych ludzi. Co jednak sprawiło na mnie największe wrażenie, to panująca tu niezmierna cisza, — tem szczególniejsza, że wiatr doniósł do naszych uszu zgiełk nawoływań, radosnych okrzyków, przekleństw i złorzeczeń, jakiemi o kilkaset sążni od nas załoga Konia morskiego przyjmowała łódź Bonesa.
Murray stanąwszy na pierwszym szczeblu drabiny, skinął na mnie.
— Na górę, siostrzeńcze! Piotr też pójdzie za mną. Reszta wróci na pokład Konia morskiego.
Darby uchwycił mnie za rękę, gdym powstał.
— Hej — hej! serce mnie boli, że się z waszmością rozstaję, panie Bob! — zawołał. — A zdawało się, że gdy zostaniemy korsarzami, to już pozostaniemy na tym samym okręcie!
Chciał iść za mną, ale Silver go powstrzymał.
— Zostaniesz z nami, Darby — burknął kuternoga. — Bodaj cię, chłopcze! przyniosłeś nam szczęście, Flint zaleje cały okręt rumem, skoro tylko cię zobaczy.
— Spotkamy się jeszcze, Darby — odezwałem się. — Nie bój się niczego.
On obtarł sobie łzę z oka.
— Pewnie że się niczego nie boję — zaprotestował. — Ale serce mi się kraje, że muszę się rozstać z paniczem. Niech cię Bóg ma w swojej opiece, a święci Pańscy roztoczą skrzydła nad twą głową! Zdaje mi się. że tobie więcej tego potrzeba, niż mnie. Tak, tak, Janie, ja wsiądę,... ale...
Coś tam jeszcze bełkotał naprzemian to radośnie to smutno, gdy ja, przelazłszy przez burtę, wszedłem wraz z moim dziadkiem w zgoła nowe środowisko.
Od rufy do forkasztelu rozciągał się szeroki pokład, z którego strzelały wyniosłe maszty, podobne śni atom puszcz leśnych. Potężne nadburcia sięgały wzwyż aż do ramion, a wewnątrz wszystko malowane było na czerwono, zupełnie jak na okrętach królewskich. Pokład był nadzwyczaj czysty i wyporządzony, liny pozwijane, zapasowe dragi poskładane i powiązane, łodzie zawieszone na hakach, kosze i inne przybory bezpiecznie pochowane. Kilka harmat było umocowanych na wsporach masztowych ale większość działobitni ustawiono pod osłoną na dolnym pokładzie. Setki ludzi, które przyglądały się nam z nad burty, teraz rozproszyły się na wszystkie strony. Staliśmy pośrodku wolnej przestrzeni — obok nas znajdowało się tylko trzech jeszcze innych ludzi.
Jednym z nich był maleńki starowina o nastroszonych siwych włosach i ciemnobrązowem obliczu, z którego wyzierały oczy niezmiernie błękitne, prostoduszne, jak u dziecka. W uszach miał złote kolczyki, zresztą odzież nosił skromną, choć schludną.
— Czołem, mości kapitanie. — powitał on Murraya. — Na okręcie wszystko w porządku. Bodajby mnie..., jeżeliśmy mieli choćby ... odrobinę pomyślnego wiatru, odkąd ten... okręt wymknął się wam koło Mierzei.
Wrażenie tych, niedających się powtórzyć, plugastw, które w raz z łagodnym tonem głosu płynęły z jego ust, gęsto przetykając słowa raportu było wielce śmieszne, lecz tu jakoś nikt na to nie zwracał uwagi; później przekonałem się, ze zwyczaj przeklinania, naruszający nieraz i osoby Apostołów i Świętych, był najdziwniejszem z wielu dziwactw tej niezwykłej osobistości.
— Niema co się użalać z tego powodu, panie Marcinie odparł mój dziadek. — Sprowadziłem tu swego ciotecznego wnuka, żeby był podporą mej starości. Oto on, Marcinie — jmć pan Ormerod. To zaś jest jego przyjaciel, a dawny mój wróg, Piotr Corlaer — (Piotr właśnie przetoczył się był przez burtę); — więcej on potrafi, niżby można przypuszczać... Pan Marcin, Robercie, jest moim sztormanem, czyli moją prawą ręką.
Marcin odszedł, a drugi z trzech ludzi którzy nas witali, przyłożył rękę do czapki. Był to drab kanciasty a krępy, patrzący z podełba, odziany w piękny błękitny kaftan i krótką spódniczkę.
— A oto Saunders, pomocnik pana Marcina — mówił dalej mój dziadek. — Szkot jakom i ja. Mój wnuk przedzieżgnie się jeszcze w Szkota, jak się patrzy! co myślisz, Saundersie?
— Wygląda mi na czupurnego chłopaka, odrzekł Saunders wymijająco.
— Zatem radzisz go wypróbować? — zapytał Murray. — Całkiem słusznie. Tak postąpimy. Hola, Coupeau!
I jął szwargotać po francusku tak prędko, że nie mogłem słów jego zrozumieć. Coupeau — był to trzeci ze wspomnianych ludzi — powitał go ukłonem i szurnięciem nogi. Był on z wyglądu i obejścia tak niemiły, jak Czarny Pies lub Bill Bones, lecz w jego mowie i gestach nie było tych złowrogich domyślników, które przejmowały mnie dreszczem, ilekroć podchodził ku mnie ślepy Pew lub przemawiał tak iż mogłem go dosłyszeć. Był on piętnowany na policzku, a próba zatarcia tego piętna (może to zresztą była blizna od później otrzymanej rany) zeszpeciła potwornie tę część jego twarzy. W przegubie i na przedramieniu widać było wyżłobione pręgi, które wiły się wgórę, jak węże i kazały się domyślać, jakie jeszcze inne ślady katuszy kryły się pod przesadnie wytworną jego odzieżą.
— Coupeau — napomknął dziadek, zwracając się znów do mnie — jest naszym puszkarzem. Wybawiłem go z galer francuskich, więc żywi do mnie wielkie przywiązanie; przywiązanie to kojarzy się u niego z dbałością o własną sprawę, którą zawsze trzeba stawiać nadewszystko. A teraz chodźmy przygotować się na przyjęcie kapitana Flinta. Panie Marcinie, zapewne pozostaniemy tu przez kilka godzin. Osadź ludźmi wszystkie marsy i przykaż, by pilnie czuwano. Przypuszczam, że nie potrzebujemy obawiać się natrętów, ale możemy się natknąć na krążące okręty królewskie, a nie chcę ryzykować.
— A jakże, a jakże mości panie — potakiwał Marcin. — Od dwudziestu czterech godzin nie widzieliśmy ani żagla.
— A przedtem?
— Statek pocztowy z Filadelfji. Kapitan Flint dał hasło, by go ścigać; lecz ja jechałem tak, jak pan zlecił, więc i on zawrócił z drogi.
— Dobrześ uczynił, Marcinie. Nie zapomnę ci tego. Przyprowadź do nas kapitana Flinta, gdy przyjdzie na nasz okręt.









  1. Od strony okrętu wystawionej na wiatr; druga strona nazywa się zawietrzną.
  2. Sztymbork, sterbort — prawy bok statku. Bakort — lewy bok.
  3. Topżagiel czyli wrona — żagiel górny, wyżnik.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Howden Smith i tłumacza: Józef Birkenmajer.