Wyspa skarbów/Rozdział XXXIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Wyspa skarbów
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział trzydziesty trzeci.
PORAŻKA HERSZTA.

W jednej chwili nastąpił niebywały wprost przewrót. Każdy z sześciu rzezimieszków był jakby rażony piorunem. Atoli Silver prawie natychmiast wyszedł z osłupienia. Każda z myśli, które go nurtowały, zmierzała tylko, niby koń wyścigowy, ku jednemu celowi: zdobyciu złota; to też i on onieprzytomniał przez chwilę. Jednakże wnet odzyskał przytomność i pewność siebie — i zmienił plan, zanim inni mieli czas ujawnić czynnie swe rozgoryczenie.
— Kubo, — szepnął — weź to i bądź przygotowany na wszystko!
To mówiąc, wręczył mi dwustrzałowy pistolet, a równocześnie zaczął spokojnie posuwać się ku północy i w kilku krokach odsadził się tak, iż jama przegrodziła nas dwóch od pięciu pozostałych. Potem spojrzał na mnie i skinął, tyle tylko, żeby powiedzieć: „Jesteśmy przyparci do muru“, co, mojem zdaniem, było zgodne z rzeczywistością. Jego spojrzenie było teraz wcale przyjazne. Byłem tak rozjątrzony temi ciągłemi zmianami, że nie mogłem się powstrzymać od szeptu:
— Aha! więc znowu zwinąłeś chorągiewkę w inną stronę.
Nie pozostało mu już czasu na odpowiedź. Rozbójnicy poczęli jeden po drugim, z krzykiem i złorzeczeniami, wskakiwać w jamę i grzebać palcami, odrzucają wśród tego deski nabok. Morgan znalazł sztukę złota i podniósł ją w górę, sypiąc istnym gradem przekleństw. Była to moneta wartości dwóch gwinej i przechodziła między nimi z rąk do rąk przez jakie ćwierć minuty.
— Dwie gwineje! — począł się drzeć Merry, wymachując pieniądzem w stronę Silvera. — To ma być twoje siedemset tysięcy funtów? Tyś to zawierał te układy... konszachty... nieprawdaż? Tyś to był tym człowiekiem, co nigdy nie pokpił sprawy? Ty łotrze! ty łbie kapuściany!
— Kopcie dalej, chłopcy! — rzekł Silver zimno i hardo. — Znajdziecie parę trufli... i nie będę się temu dziwił.
— Trufli! — powtórzył Merry, przedrzeźniając. — Towarzysze, czy słyszycie? Mówię wam teraz, że ten człowiek zdawna wiedział o wszystkiem... Spójrzcie-no na jego twarz, a zobaczycie, co tam napisane!
— Oho, Merry! — zadrwił Silver. — Znów stajesz się samozwańczym kapitanem? Sprawny z ciebie młodzian, niema co mówić!
Tym razem jednak wszyscy, jak jeden mąż, oświadczyli się po stronie Merry’ego. Poczęli wyłazić z dołu, rzucając poza siebie wściekłe spojrzenia. Zauważyłem jedno, co dobrze zapowiadało się dla nas: wszyscy wydostawali się na stronę przeciwną tej, po której stał Silver.
Ostatecznie stało nas dwóch po jednej stronie dołu, a pięciu z drugiej, i nikt nie ważył się na to, by zadać pierwszy cios. Silver ani drgnął; podparty na szczudle, śledził przeciwników, a spoglądał chłodnym wzrokiem, jak zawsze. Był on odważny, co do tego nie było wątpliwości.
Wkońcu Merry snadź pomyślał, że przemową doda otuchy i poprawi sytuację.
— Towarzysze! — odezwał się — ich jest tylko dwóch: jeden z nich to stary kuternoga, który nas tu wszystkich przywiódł i oszukał nikczemnie, drugi zaś to ten smarkacz, któremu mam ochotę wypruć serce! No, kamraci...
Podniósł ramię i głos i otwarcie już zamierzał przypuścić szturm na nas. W tejże chwili jednak, zgoła nieoczekiwanie — paf! paf! paf!... trzy wystrzały muszkietowe huknęły z zarośli. Merry runął w jamę głową na dół. Człowiek z obwiązaną głową okręcił się wkoło, jak fryga, upadł jak długi i wił się w skurczach pośmiertnych, zaś trzej pozostali wykonali zwrot wtył i co sił poczęli uciekać.
Zanimby ktoś zdołał kiwnąć palcem, już Długi Jan wypalił z obu luf pistoletu do usiłującego powstać Merry’ego. Gdy ów w ostatniej męce konania wywrócił na niego źrenice, Silver zaśmiał się:
— Jerzy, zdaje mi się, że już z tobą kwita!
W tej samej chwili z poza drzew muszkatowych wyszli ku nam: doktór, Gray i Ben Gunn z dymiącemi muszkietami.
— Naprzód! — krzyknął doktór. — Zdwoić krok, moi chłopcy! Musimy im odebrać czółna!
Ruszyliśmy szparkim krokiem, pławiąc się niekiedy po pachy. Zaznaczyć jednak muszę, że Silver ledwie zdołał za nami nadążyć. Trudy, jakie przeszedł, podskakując na szczudle (przyczem omal nie pozrywał sobie żeber) były tak wielkie, że nie przetrzymałby ich nawet zdrowy człowiek... Takie było i zdanie doktora. Wskutek tego był już o trzydzieści sążni za nami i znać po nim było doszczętne wyczerpanie, gdyśmy już dosięgali krawędzi zbocza.
— Doktorze! — zawołał. — Niech pan patrzy! Niepotrzebny pośpiech!
Zapewne, nie było się czego śpieszyć. W bardziej odsłoniętej połaci płaskowyżu ujrzeliśmy trzech niedobitków, biegnących wciąż w tym samym kierunku, w którym pierzchli na początku — wprost na wzgórze Bezan-Masztu. Byliśmy już pomiędzy nimi a łodziami; usiedliśmy więc we czterech w celu wytchnienia, a Długi Jan, obcierając uznojoną twarz, przywlókł się zwolna do nas.
— Uprzejmie panu dziękuję, panie doktorze — przemówił. — Pan przybył, jak na zawołanie, w samą porę dla mnie i Hawkinsa... a jakże! A to ty tu jesteś, Benjaminie Gunn! Ho ho! ładnie wyglądasz, niema co mówić!
— Tak, to ja jestem Ben Gunn, to ja... — odpowiedział wysiedleniec, w zakłopotaniu wijąc się jak piskorz, a po długiej przerwie dodał:
— A jak ty się miewasz, mości Silver? Dziękuję ci... bardzo dobrze!... jak mówisz...
— Ben! Ben! — mruczał Silver. — Pomyśleć sobie, żeś to ty mnie tak urządził!
Doktór posłał Graya po jeden z kilofów, porzucony w ucieczce przez buntowników, a następnie gdy kroczyliśmy noga za nogą po stoku wzgórza do miejsca, gdzie stały czółna, opowiedział mi w kilku słowach wszystko, co zaszło. Była to historja, która niezmiernie zaciekawiła Silvera, a bohaterem jej od początku do końca był Benjamin Gunn, ów głupkowaty wysiedleniec.
On to podczas długiego, samotnego wałęsania się po wyspie znalazł nieboszczyka — i on to go splądrował. On znalazł skarb i wykopał go. Do niego należało stylisko kilofa, które leżało pęknięte w jamie. On również przeniósł swą zdobycz na plecach w ciągu wielu uciążliwych podróży od podnóża wysokiej sosny do jaskini, którą miał na dwuwierzchołkowym wzgórku w północno-wschodnim zakątku wyspy. Tam też leżały w bezpiecznym schowku nagromadzone bogactwa, już na dwa miesiące przed przybyciem Hispanioli.
Otóż popołudniu w dzień bitwy doktorowi udało się wyciągnąć z niego tę tajemnicę, gdy zaś nazajutrz rano zobaczył przystań opuszczoną, udał się do Silvera i oddał mu mapę, która była już nieużyteczna, oddał mu zapasy, ponieważ jaskinia Bena Gunna była suto zaopatrzona w mięso kozłów, własnoręcznie solone przez niego, — słowem — oddał mu wszystko, co można było, byleby uzyskać sposobność bezpiecznego przeniesienia się z warowni na wzgórze o dwóch wierzchołkach, gdzie było się wolnym od zarazków malarji i miało się nadzór nad pieniędzmi.
— Co do ciebie zaś, Kubo... przychodziło mi to bardzo ciężko, lecz czyniłem, co uważałem za najlepsze dla tych, którzy wytrwali na wyznaczonem miejscu. Jeżeli nie byłeś jednym z nich, czyja w tem wina?
Gdy przekonał się, że padłem ofiarą owej straszliwej niespodzianki, jaką zgotował opryszkom, pobiegł co tchu do jaskini i, pozostawiwszy kapitana na opiece dziedzica, wziął z sobą Graya i Gunna i ruszył naprzełaj przez wyspę, aby corychlej dotrzeć do sosny. Wkrótce jednak zobaczył, że nasz oddział znacznie go wyprzedza, wysłał więc naprzód Benjamina Gunna, który był rączy w nogach, dając mu zupełną swobodę działania. Gunnowi przyszło na myśl, wyzyskać zabobonne usposobienie swych dawnych współokrętników. Udało mu się to wybornie, tak iż Gray i doktór przybyli na miejsce i urządzili zasadzkę jeszcze przed przybyciem poszukiwaczy skarbów.
— Ach, — rzekł Silver — całe dla mnie szczęście, że miałem przy sobie Hawkinsa! Waszmość, panie doktorze, pozwoliłbyś na to, by starego Jana pocięto na kawałki i nawetbyś się tem nie przejął!
— Nawetbym się tem nie przejął — odrzekł doktór Livesey pogodnie.
Tymczasem doszliśmy do czółen. Doktór pogruchotał jedno z nich kilofem, poczem wszyscy wsiedliśmy w drugie i odbiliśmy od brzegu, by okrężną drogą przez morze zawinąć do Zatoki Północnej.
Gdy mijaliśmy wzgórek o dwu wierzchołkach, spostrzegliśmy czarną gardziel jaskini Benjamina Gunna, a koło niej stojącą postać, opartą na muszkiecie. Był to dziedzic. Zaczęliśmy powiewać ku niemu chusteczką i zahuczeliśmy potrójnym wiwatem, do którego dołączył się głos Silvera, brzmiący tak serdecznie, jak okrzyk każdego z nas.
O trzy mile dalej, przy samym wylocie Zatoki Północnej, kogoż mogliśmy napotkać, jak nie Hispaniolę, pływającą, jak jej Bóg i wiatr zdarzył! Ostatni przypływ podniósł ją i postawił prosto; gdyby tu jednak zerwał się większy wiatr albo silny prąd przy odpływie, jak w przystani południowej, nie znaleźlibyśmy jej nigdy, albo też znaleźlibyśmy ją porzuconą beznadziejnie na ląd. W obecnem położeniu nie było poważniejszych strat, oprócz zepsucia żagla wielkiego. Rychło przysposobiliśmy drugą kotwicę i zarzuciliśmy ją na półtora sążnia pod wodę. Powiosłowaliśmy wszyscy znów okrężną drogą do Zatoki Rumu, skąd było najbliżej do skarbca Benjamina Gunna, poczem Gray w pojedynkę powrócił z czółnem do Hispanioli, gdzie miał spędzić noc na straży.
Od wybrzeża do wrót jaskini wiodła łagodna pochyłość. Dziedzic oczekiwał nas na szczycie. Względem mnie był serdeczny i uprzejmy. O mej ucieczce nawet nie wspomniał ani w formie wymówki, ani pochwały. Gracki ukłon Silvera przejął go gniewem.
— Janie Silverze, — rzekł, — jesteś wstrętnym łotrem i oszustem... obrzydliwym oszustem, mój panie! Obiecałem, że nie będę cię prześladował. Dobrze więc, nie będę... Lecz pomordowani ludzie ciążą na twej szyi, mój panie, jak kamienie młyńskie!
— Dziękuję panu uprzejmie — odpowiedział Długi Jan, kłaniając się powtórnie.
— Powinieneś mi być wdzięczny! — zawołał dziedzic. — Jest to wielkie zaniedbanie mej powinności! ...Odejdź!
Zaraz potem weszliśmy do jaskini. Była obszerna i pełna powietrza: miała małe źródełko i sadzawkę czystej wody, obwieszoną paprociami. Klepisko było wysypane piaskiem. Przed ogniskiem leżał kapitan Smollett, a w ustronnym kącie, blado oświetlonym odbłyskami ognia, spostrzegłem wielkie kupy pieniędzy i czworoboczne sągi sztab złota. To był skarb Flinta, na którego poszukiwanie przyjechaliśmy z tak daleka i który dopiero co został okupiony życiem siedemnastu ludzi z załogi Hispanioli. Jakim kosztem zapłacone było jego nagromadzenie, ile krwi przytem pociekło, ile cierpień wraz z nią... ile świetnych statków pogrążono dla niego... ilu dzielnych ludzi poszło na rusztowanie z zawiązanemi oczyma... ile padło strzałów armatnich... ile ciężyło na nim hańby i kłamstwa i okrucieństwa — tego może nikt z żyjących nie umiałby opowiedzieć. Jeszcze pozostało trzech ludzi na tej wyspie — Silver, stary Morgan i Ben Gunn, którzy brali udział w tych zbrodniach, i którzy napróżno spodziewali się, że wezmą udział w nagrodzie.
— Chodźno tu, Jakóbku — rzekł kapitan. — Jesteś doskonałym chłopcem w swoim zawodzie, ale nie sądzę, że popłyniesz jeszcze raz ze mną na morze. Zanadto cię polubiłem, mój chłopcze. Czy to ty, Janie Silverze? Co cię tu przywiodło, człowieku?
— Chcę powrócić do swych obowiązków, panie łaskawy! — odrzekł Silver.
— Aha! — burknął kapitan i było to wszystko, co powiedział.
Jakąż biesiadę miałem tego wieczora, widząc wszystkich przyjaciół dokoła siebie! Jakież były wspaniałe potrawy, począwszy od koźlęciny, solonej przez Benjamina Gunna, a kończąc na smakołykach i butelce starego wina z Hispanioli! Jestem pewny, że nigdy ludzie nie byli weselsi i szczęśliwsi. Był przy nas i Silver, siedząc poza nami, prawie opodal od blasków ogniska, lecz jedząc zawzięcie, zawsze gotów do usług, gdy czegoś było potrzeba, przyłączając się nawet niefrasobliwie do naszych śmiechów. Słowem, był to ten sam układny, wytworny i nadskakujący marynarz, co i na początku naszej podróży.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: Józef Birkenmajer.