Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/310

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szedł, podskakując na szczudle (przyczem omal nie pozrywał sobie żeber) były tak wielkie, że nie przetrzymałby ich nawet zdrowy człowiek... Takie było i zdanie doktora. Wskutek tego był już o trzydzieści sążni za nami i znać po nim było doszczętne wyczerpanie, gdyśmy już dosięgali krawędzi zbocza.
— Doktorze! — zawołał. — Niech pan patrzy! Niepotrzebny pośpiech!
Zapewne, nie było się czego śpieszyć. W bardziej odsłoniętej połaci płaskowyżu ujrzeliśmy trzech niedobitków, biegnących wciąż w tym samym kierunku, w którym pierzchli na początku — wprost na wzgórze Bezan-Masztu. Byliśmy już pomiędzy nimi a łodziami; usiedliśmy więc we czterech w celu wytchnienia, a Długi Jan, obcierając uznojoną twarz, przywlókł się zwolna do nas.
— Uprzejmie panu dziękuję, panie doktorze — przemówił. — Pan przybył, jak na zawołanie, w samą porę dla mnie i Hawkinsa... a jakże! A to ty tu jesteś, Benjaminie Gunn! Ho ho! ładnie wyglądasz, niema co mówić!
— Tak, to ja jestem Ben Gunn, to ja... — odpowiedział wysiedleniec, w zakłopotaniu wijąc się jak piskorz, a po długiej przerwie dodał:
— A jak ty się miewasz, mości Silver? Dziękuję ci... bardzo dobrze!... jak mówisz...
— Ben! Ben! — mruczał Silver. — Pomyśleć sobie, żeś to ty mnie tak urządził!
Doktór posłał Graya po jeden z kilofów, porzucony w ucieczce przez buntowników, a następnie gdy kroczyliśmy noga za nogą po stoku wzgórza do miejsca, gdzie stały czółna, opowiedział mi w kilku słowach wszystko, co zaszło. Była to historja, która niezmier-