Wyspa pływająca/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor M. Mimar
Tytuł Wyspa pływająca
Podtytuł Napad „Sępiego Pazura“
Pochodzenie Złote książeczki nr 18
Wydawca „Nowe Wydawnictwo“
Data wyd. 1930
Druk Zakłady Graficzne Józef Popiel i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ I.
Zaskoczona Czwórka.

W połowie XVIII-tego stulecia, Kanada stanowiła jeszcze kolonję francuską i jako kraj dziewiczy zupełnie, zamieszkiwany przez dzikie szczepy Indjan, z których najwięcej wojowniczo usposobieni Mohikanie dawali się we znaki nielicznym kolonizatorom rasy białej, słynęła z mnogości wszelakiego rodzaju zwierzyny. Zwierzyna ta, nie licząc jeleni i burych niedźwiedzi, dostarczała wielce cenne skóry faktorjom angielskim, utrzymującym stałe stosunki z najrozmaitszego rodzaju myśliwcami.
Ci ostatni rekrutowali się przeważnie z osobników nie mających zazwyczaj nic do stracenia. Byli to emigranci ze wszystkich końców świata. Francuzi, Niemcy, Anglicy, Holendrzy, którym ziemia, jak to mówią paliła się pod nogami i którzy z jakich bądź powodów nie mogli we własnej ojczyźnie znaleźć sobie więcej spokojnego sposobu życia.
Cechowały ich: szalona odwaga, żelazne zdrowie, pogarda dla wygód cywilizacji starego kontynentu i siła fizyczna. Mogli oni bez wytchnienia przebiegać niezmierzone przestrzenie równin, wzgórz, i nietkniętych siekierą lasów W poszukiwaniach za jakąś krwiożerczą bestją, której wspaniałe futro w centki, prążki lub inne właściwości więcej jednolitego zabarwienia, obiecywało pewną zapłatę w tej lub innej faktorji.
Wśród tych oto myśliwych, mniej więcej około 1750 roku zasłynęła czwórka strzelców, którzy obrali sobie teren między źródłami rzeki Św. Laurencjusza a jeziorami Eri i Ontarjo. Byli to: Szkot Demps Ruy, olbrzym o karku bawolim i muskułach Herkulesa, Anglik John Persi, długi, chudy, pływak niezmordowany, Holender Van Doye, krórego kule nie chybiały nigdy celu i Szwajcar, Szwalbele ceniony przez towarzyszy bardzo za gospodarność i zręczność przy przeprowadzaniu handlowych interesów współki.
I oto dobraną tę czwórkę pewien lipcowy poranek zaskoczył na niewielkiej wysepce, szerokiej już dość w tem miejscu rzeki, przy zdejmowaniu skóry z przepysznego rogacza, którego udało im się nareszcie dopędzić.
Zwierz, wytropiony przez trzech psów, Dżeka, Dżaka i Boya, z legowiska w gęstym lesie, trafiony dwukrotnie przez Van Doya, unosząc kule Johna i Dempsa szedł jeszcze dobrych parę kilometrów aż, przepłynąwszy głębię padł, osaczony przez psów, obficie zlewając posoką murawę i gęste zarośla.
Wysepka jak się rzekło, była niewielka, rosło jednak na niej parę drzew, a brzegi jej okalały krzaki i pnie wywróconych do góry korzeniami wpół zgniłych olbrzymów leśnych, których tęgie gałęzie, jeszcze żywe i liśćmi porosłe, oplatały ljany i pokrywała pękami jemioła. Środek wysepki przedstawiał w ten sposób rodzaj niewielkiego kotłowiska w którem myśliwi mogli się rozłożyć obozem wygodnie. Znużone konie puszczono na murawę, Demps Ruy zabrał się do ćwiartowania zdobyczy, obdzielając psów jelitami, Szwalbele znosił na kupę zeschłe liście i spróchniałe korzenie, zamierzając rozniecić wśród piasku i kamieni ognisko, gdy naraz John Persi, zajęty przyglądaniem się okolicy, wyprostował się i przyłożył dłoń do czoła, jakby pragnął dojrzeć coś w blasku słońca.
— Hej, Doye! — zawołał na Holendra, wylegującego się w cieniu leniwie. — Rusz-no się i spojrzyj ku lasowi na tę łączkę — jeśli się nie mylę, to coś się na niej dziwnie porusza!
Holender wstał niechętnie.
— Co ci znowuż przeszkadza? — mruknął niezadowolony, iż przerwano mu zasłużony odpoczynek. — Bizonów tutaj przecież nie widzieliśmy, a znowuż pędzić jelenia...
Ledwo jednak spojrzał we wskazanym kierunku, już spoważniał znacznie.
— Oho!... przysiągłbym, że się nie mylisz Johnie. Coś się rusza istotnie. Wolałbym nawet, żeby to były bizony, ale...
Zawahał się chwilę i Demps Ruy porzucił robotę.
— Jakie ale, co za ale? — zagadnął zaciekawiony i rozgarnął krzaki, zasłaniające mu widok dalekiego horyzontu. W oddali, tuż pod siną linją zalesionych przestrzeni, skąd właśnie pędzili tutaj twojego rogacza, wznosił się niski obłoczek, kurzu, który wzbijać mogli albo stadem idące zwierzęta, albo chyba jedynie konni.
— Czyżby nam niebo zsyłało naprawdę bizonów? — pomyślał jak zwykle głośno i już zatarł swoje szerokie dłonie. — Przedwczesne ukontentowanie jego trwało jednak aż nazbyt krótko; wyprowadził go z błędu Szwalbele. Ten miał wzrok sokoli, pozaczem rozumował chłodno.
— Bizony tu o tej porze?!... Wstydź się Demps. Taki jak ty stary myśliwy, możesz przypuszczać podobne niedorzeczności. Przedewszystkiem bizonów z tej strony Świętego Laurencjusza nie spotykaliśmy nigdy, po drugie nie biegną one po wschodzie słońca do wodopoju przecież, a step się za nimi nie pali tylko las stoi, las, w którym nie żerują!
— To więc cóż podług ciebie taką kurzawę nieci? — zapytał już niecierpliwie Persi.
— Kto?... — odparł Szwajcar, nie spuszczając oczów z coraz to rosnącego obłoczka. — A któżby jak nie te czerwone djabły?...
Z ust trzech pozostałych towarzyszy wyrwał się jeden przeciągły okrzyk niemiłego zdumienia.
— Czerwone djably?...
A Szwalbele ciągnął dalej nieubłaganie logiczny.
— Tak, tak, czerwone djably! Natknęli się nasze ślady i po śladach za nami idą. Nie mówiłem wam, że tu, na prawem brzegu rzeki wchodzimy na ich posiadłości? Przecież nie dalej, jak w sam dzień Wielkiejnocy tego roku, mieliśmy z nimi tę sławetną rozprawę o burego niedźwiedzia, właśnie na prawym brzegu. Trzeba było mnie słuchać. Za byle rogacza możemy zapłacić cenę, której nie zwróci nam żadna faktorja.
Zarzuty były słuszne zupełnie. Nikt nie śmiał im oponować, jeden flegmatyczny Holender zdobył się na wycedzoną przez zęby uwagę.
— Wszystko byłoby w porządku, gdyby posiadłości tych miedzianych papug, miały jakieś widoczne granice. A tak, czy to na prawym, czy to na lewym brzegu, wszędzie mogą nas napaść te łotry, zdjąć nam czupryny z czaszek i zabrać proch, kule i strzelby, bo o to im się najwięcej rozchodzi. Zastanówmy się raczej zaraz, jak uniknąć tego wcale niepożądanego spotkania?
Wszystkich oczy spoczęły teraz na Persim, jako na prawdziwym przywódcy czwórki i suchy Anglik zmarszczył czoło.
— Mojem zdaniem — rzekł, rozglądając się dookoła po dalekich przestrzeniach obu brzegów rzeki, najlepiej byłoby nam przycupnąć. Jak na złość w tem miejscu, poza tą wysepką, nie widzę żadnego ukrycia. Jeżeli istotnie zwęszyli nas Mohikanie, to na gładkiej równinie nie łatwo im ujdziemy, musimy się tu bronić. Pozycja jest wspaniała, lepszej nie znalazłby i najuczeńszy strategik; mam nadzieję, że nas tu nie dostaną i że wreszcie drogo sprzedamy nasze skalpy.
Ledwie dokończył tych słów, kiedy obłoczek kurzu przybliżył się już na tyle, że rozróżnić w nim było można, pędzących w pełnym galopie ludzi o bronzowych twarzach, przybranych w całe pęki piór, mieniących się w promieniach wstającego słońca, całą tęczą jaskrawych kolorów.
Nie podlegało już najmniejszej wątpliwości, że byli to czerwonoskórzy.
Dopadli piasczystego brzegu rzeki i pozeskakiwali z koni.
Teraz czterej strzelcy mogli się uważać za zwierzynę, tropioną przez bardzo wytrwałych myśliwych.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Marczewski.