Strona:Michał Marczewski - Wyspa pływająca.pdf/8

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zawahał się chwilę i Demps Ruy porzucił robotę.
— Jakie ale, co za ale? — zagadnął zaciekawiony i rozgarnął krzaki, zasłaniające mu widok dalekiego horyzontu. W oddali, tuż pod siną linją zalesionych przestrzeni, skąd właśnie pędzili tutaj twojego rogacza, wznosił się niski obłoczek, kurzu, który wzbijać mogli albo stadem idące zwierzęta, albo chyba jedynie konni.
— Czyżby nam niebo zsyłało naprawdę bizonów? — pomyślał jak zwykle głośno i już zatarł swoje szerokie dłonie. — Przedwczesne ukontentowanie jego trwało jednak aż nazbyt krótko; wyprowadził go z błędu Szwalbele. Ten miał wzrok sokoli, pozaczem rozumował chłodno.
— Bizony tu o tej porze?!... Wstydź się Demps. Taki jak ty stary myśliwy, możesz przypuszczać podobne niedorzeczności. Przedewszystkiem bizonów z tej strony Świętego Laurencjusza nie spotykaliśmy nigdy, po drugie nie biegną one po wschodzie słońca do wodopoju przecież, a step się za nimi nie pali tylko las stoi, las, w którym nie żerują!
— To więc cóż podług ciebie taką kurzawę nieci? — zapytał już niecierpliwie Persi.
— Kto?... — odparł Szwajcar, nie spuszczając oczów z coraz to rosnącego obłoczka. — A któżby jak nie te czerwone djabły?...
Z ust trzech pozostałych towarzyszy wyrwał się jeden przeciągły okrzyk niemiłego zdumienia.