Strona:Michał Marczewski - Wyspa pływająca.pdf/7

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jednak na niej parę drzew, a brzegi jej okalały krzaki i pnie wywróconych do góry korzeniami wpół zgniłych olbrzymów leśnych, których tęgie gałęzie, jeszcze żywe i liśćmi porosłe, oplatały ljany i pokrywała pękami jemioła. Środek wysepki przedstawiał w ten sposób rodzaj niewielkiego kotłowiska w którem myśliwi mogli się rozłożyć obozem wygodnie. Znużone konie puszczono na murawę, Demps Ruy zabrał się do ćwiartowania zdobyczy, obdzielając psów jelitami, Szwalbele znosił na kupę zeschłe liście i spróchniałe korzenie, zamierzając rozniecić wśród piasku i kamieni ognisko, gdy naraz John Persi, zajęty przyglądaniem się okolicy, wyprostował się i przyłożył dłoń do czoła, jakby pragnął dojrzeć coś w blasku słońca.
— Hej, Doye! — zawołał na Holendra, wylegującego się w cieniu leniwie. — Rusz-no się i spojrzyj ku lasowi na tę łączkę — jeśli się nie mylę, to coś się na niej dziwnie porusza!
Holender wstał niechętnie.
— Co ci znowuż przeszkadza? — mruknął niezadowolony, iż przerwano mu zasłużony odpoczynek. — Bizunów tutaj przecież nie widzieliśmy, a znowuż pędzić jelenia...
Ledwo jednak spojrzał we wskazanym kierunku, już spoważniał znacznie.
— Oho!... przysiągłbym, że się nie mylisz Johnie. Coś się rusza istotnie. Wolałbym nawet, żeby to były bizony, ale...