Wyrwane kartki/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wyrwane kartki |
Pochodzenie | „Słowo“, 1893, nr 109, 121 |
Redaktor | Mścisław Godlewski |
Wydawca | Antoni Zalewski |
Data wyd. | 1893 |
Druk | Drukarnia Jana Noskowskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Czy mówić o tremie, jakiej doznaje młoda i piękna debiutantka przy pierwszym występie? Czy rozwijać szeroko plan i teoryę kręcenia bicza z piasku? Czy wreszcie zrobić z czytelnikiem kontrakt na dostawę w oznaczonych terminach x kilogramów fantazyi tak zwanego humoru i moralnego sensu?
Nie, nie i nie!
1) Co kogo obchodzi debiutantka? Drży, a niech sobie drży, albo niech się leczy na nerwy. 2) Faktem jest, że każdy rozsądny człowiek woli obiad, aniżeli najpiękniejszy plan i teoryę obiadu. 3) Co są warte wszelkie kontrakty na dostawy terminowe — niech powie znakomity myśliciel, Jankiel Piernik z Bosych Kaczek, na którego powagę niżej podpisany nieraz powoływać się będzie.
Najlepiej bez żadnych wstępów i przygotowań przystąpić wprost do rzeczy — jak komornik.
Kiedy słońce zajaśniało tak wspaniale, kiedy zaczęło całować ziemię tak ogniście, że aż pozieleniała z rozkoszy, to w każdym człowieku, choćby nawet tak mizernej, jak literacka kondycyi, budzi się dusza i wyrywa do wioski, do łąk zielonych, rzek migotliwych, do garbatych zagonów spulchnionych, zbronowanych, świeżością jakąś pachnących.
Wyrywa się więc i idzie, a patrzy...
Jest co widzieć, jest obraz taki, co za serce chwyta odrazu, a wzrok patrzącego do siebie przyciąga, niby magnesem.
Ramy jego sosnowe, ale wspaniałe, z całych lasów, tło z zieleni w rozlicznych odcieniach, a szczegółów moc nieprzeliczona.
W zieloności samej tonów i odcieni mnóstwo: od czarnej prawie olszy do bladych listków białej brzozy; w wodach odblaski najrozmaitsze: szafir od nieba, złoto od słońca, ciemna zieleń od drzew nadbrzeżnych. Wiatr te połyski mąci, zwierciadlaną falą porusza, migotliwości jej dodaje, a kiedy biała chmurka chwilowo słońca zasłoni, to po roli, po łąkach, po wodzie, przesuwa się cień ogromny, szybko, jak myśl, przesuwa się i wszystkie żywsze barwy chwilowo, na jedno oka mgnienie ciemnieją.
Wyrywa się więc dusza, idzie i patrzy.
Wszystko znane, wszyscy znajomi.
Pola, lasy, łąki, wody, wioska, kościółek, dwór wśród drzew ukryty, karczma przy gościńcu, mostek, grobla; biały bocian na łące, wrony, nieodstępne towarzyszki oraczów, hałaśliwe sroki i sójki, kraski o wzorzystych piórach, skowronki śpiewające, pliszki figlarne, jaskółki niestrudzone, śmieciuchy czubate, wróble zawadyackie — wszystko znane.
I ludzie znajomi: pan Seweryn, żona jego, dzieci, proboszcz, wójt, organista, Kociuba Wojciech, gospodarz na sześciu morgach, wszyscy jego sąsiedzi, no, i pan Jankiel Piernik również.
Jakżeby się obeszło bez niego?
Jest to generalny lustrator wszelkich gospodarstw wiejskich i najsumienniej zwiedza wszystkie pola, a że widzi, jak sokół, słyszy jak trawa rośnie i wie, co po czem jest, więc na poczekaniu obliczyć może spodziewany zbiór rzepaku, żyta, pszenicy, zbóż jarych, kartofli, wszystkiego, co już rośnie i co ma urosnąć dopiero.
On jeździ po swoim światku własnym ekwipażem.
Jest to wózek na dwóch kołach, na drewnianej osi, z hołoblami, o tyle pakowny, że przy dobrej woli może się w nim zmieścić dwóch izraelitów średniej tuszy, baryłka okowity, ćwierć zboża, niekiedy cielę lub kilka gęsi.
Prości ludzie nazywają to „tilbury“ biedką, ale w nazwie tej nie ma ani za grosz sensu. Ktokolwiek bowiem widzi nieco dalej, życie zna i ewolucye jego studyował, wie, że owa skromna, prosta, skrzypiąca bieda jest matką najpiękniejszych karet, a cioteczną babką pałaców.
Da ona kiedyś dużo do roboty heraldykom przyszłości, a kiedy wypadnie im budować drzewa genealogiczne, to przydadzą się spróchniałe dzwona i szprychy z tej biedki, a nawet klepki z maźnicy, do niej należącej.
Dobry nasz znajomy Jankiel Piernik jest to mąż niewielkiego wzrostu, tuszę ma średnią, brodę cokolwiek rudawą (czyste złoto!), oblicze zawsze uśmiechnięte, chociaż w miarę poważne.
Używa czapki aksamitnej, butów zabłoconych, kapoty z kamlotu, fajki porcelanowej i chustki czerwonej w żółte palmy. Zegarek ma srebrny, pugilares skórzany, rozciągający się, jak harmonijka.
Szacowny ten statek związuje zazwyczaj mocnym szpagatem.
„Interview“ odbył się na gościńcu, pomiędzy małem miasteczkiem a sporą wioską.
Jankiel był usposobiony fatalnie. Poważnego męża wprawiło w gniew głupie i bezmyślne zwierzę, i to nie żadne nadzwyczajne zwierzę, ale pospolity koń, siwy, o jednem oku, zbitem biodrze i nogach przednich krzywych, jak pałąki. Temu to zwierzęciu, które z zasługami swemi, fanaberyą i skórą, miało tylko wartość skóry — przyszła do łba dzika idea, aby się zatrzymać na środku drogi i stanąć, a przecież rano pożarło torbę sieczki z otrębami i wypiło wody tyle, ile samo chciało.
Taka wdzięczność za tyle kosztu!
Koń stanął i ani rusz. Jankiel połamał biczysko na jego chudym grzbiecie, przeklął go dziewięć razy dziewięcioma strasznemi przekleństwami, a gdy i to nie pomogło, postanowił czekać aż się szkapa namyśli i pójdzie.
Usiadł więc Jankiel przy drodze, nabił porcelanową fajkę tytuniem i zapaliwszy ją, puszczał niebieskawy dymek, czekając, rychło się koniowi stać sprzykrzy.
Tam go spotkałem.
Po wzajemnej wymianie grzeczności, zapytałem, dlaczego podczas tak silnej operacyi słońca ma na głowie dwie czapki?
— Dwie? — odpowiedział pytaniem. — Pan dobrodziej źle liczy; ja wcale nie mam dwóch czapek.
— Jedna z daszkiem na wierzchu, druga bez daszka pod spodem, obie aksamitne. Arytmetyka uczy, że jeden a jeden jest dwa.
— Nie zawsze.
— W tym razie...
— I w tym razie nie. Dwie czapki, to są dwie czapki; czapka i jarmułka, to tylko czapka i jarmułka.
— I panu nie zaciepło w takiem podwójnem nakryciu głowy?
— Nie. Jestem przyzwyczajony... a po drugie, dlaczego pan chcesz w jarmułce widzieć koniecznie jarmułkę? Kto pana do tego przymusza?
— Oczy.
— Co znaczy oko! Nie słuchaj pan nigdy oka, ale głowy, ona starsza.
— Cóż ona mówi?
Jankiel nie chciał odrazu odpowiedzieć.
— Na co to panu? — pytał — do czego?
Po długich dopiero naleganiach, rzekł w ten sposób:
— Cały świat chce, żebyśmy zdejmowali czapkę, a my jesteśmy najstarsi na świecie i przed nami trzeba zdejmować czapkę. Trzeba było te dwa interesa pogodzić i dlatego myśmy wymyślili jarmułkę. Ja się kłaniam każdemu, ale głowy nie odkrywam przed nikim, owszem, nawet jak jestem w pałacu u samego pana hrabiego z Wywłoki, to hrabia nie ma na głowie czapki, a ja mam jarmułkę, która, jeżeli ją uważać z pewnego punktu widzenia, znaczyć może tyle, co czapka. W głowę mi ciepło, ale honor jest. Jeśli ja się komu kłaniam, to ja się śmieję, bo ja mu się wcale nie kłaniam; a jeżeli mnie się kto kłania, to ja się też śmieję, bo on mi się naprawdę kłania.
— Masz pan słuszność.
— Ja zawsze mam słuszność; nawet kiedy ustępuję temu głupiemu koniowi i czekam rychło mu się stać sprzykrzy, to też mam słuszność. Jarmułka, to duża rzecz, panie. Cała ziemia nakryta jest jarmułką niebieską, a jeżeli pan zechcesz zagłębić się bardziej w interesa i przeróżne kombinacye, to zobaczysz, że nad wszystkiem jest jarmułka. Może być aksamitna, może być jedwabna, może nawet wcale nie być, ale jest. Jak pan dobrodziej myśli, ile milionów naprzykład przykrywa jarmułka z Frankfurtu nad Menem?
— Dajmy pokój Frankfurtowi, pomówmy lepiej o naszych interesach.
— O czem pan chce mówić?
— O wszystkiem.
— Pan dobrodziej chcesz być wielkim liwerantem! No, teraz łatwo zbankrutować. Bierz pan mądrość ratami, to dużo zdrowiej na głowę. Zresztą, jak pan chcesz. Co pan robisz w naszych stronach?
— Przyjechałem do starych znajomych.
— Po co pan przyjechałeś?
— Odwiedzić, zobaczyć...
— Co panu z tego przyjdzie?
— To moja rzecz.
— Jeżeli pan chcesz tę rzecz u mnie zastawić, to niewiele dam panu na nią.
— Nie mam takiej intencyi.
— No, no, skoro pan nie masz takiej intencyi, to pańska intencya jest bardzo rozumna. Ja raz mówiłem do jednego pana: „Niech mi pan sprzeda rzepak.“ On mi powiedział na to: „Ja tobie, Janklu, nie chcę sprzedać rzepak“. — Ja mówię: „Czy pan dobrodziej ma dla mnie złą intencyę?“ — Wiesz pan, co on na to słowo powiedział? — „Ja dla Jankla nie mam wcale złej intencyi, ale nie mam wcale rzepaku“. — Godny człowiek! On miał dobrą intencyę, ale że nie miał rzepaku, to jakim sposobem mogłem mu dać zaliczenie na samą intencyę? Widzi pan dobrodziej z tego, że intencya bez rzepaku nic nie znaczy i że jeżeli pan przyjeżdżasz do nas z samą intencyą, to my z panem nie możemy handlować.
— Nie dla handlu przybywam.
— A dlaczego? Każdy interes jest handel i nie ma takiego na świecie, żeby nie dążył do zysku.
— Ależ, panie Piernik, co pan mówisz? A miłość, poświęcenie, cnota!
— Ja się na tem nie znam. Słyszę często wyraz miłość, podobno najczęściej wymawiają go młode usta. No, młodość jest niedoświadczona i głupia. Panicz chce się żenić z panienką; powiada, że ma gorącą miłość. Nie słuchaj pan, on ma w hypotece gorącość, a ta miłość, której on szuka, nazywa się posag. Żebym ja tyle zdrowia miał, ile zrobiłem ostrzeżeń na miłościach, zwyczajną drogą, przez illacyę! Cztery razy już subhastowałem miłość, a raz przyczyniłem się do tego, że była sprzedana przez licytacyę w drodze działów.
— Odbiegamy od głównego przedmiotu rozmowy, jaką chcę z panem przeprowadzić.
— Co pan chcesz prowadzić?
— Chciałem poznać pańskie światłe zdanie o pewnych bardzo palących kwestyach.
— No? Chcesz pan asekurować jaką starą ruderę? Oj, oj, ja mam znajomego agenta. Złoty człowiek! On potrafi.
— Nie, panie, oprócz powłoki doczesnej, nie mam innej rudery.
— Więc co?
— Proszę pana o godzinkę rozmowy.
— A co ja z tego będę miał?
— Dużo...
Jankiel Piernik skinął głową, a jednocześnie szkapa, wypocząwszy trochę, ruszyła. Jankiel wdrapał się na biedkę.
— Ja panu co powiem — rzekł — w sobotę wieczorem będę w domu... pogadamy. Przyjedź pan.
— Przyjadę...