Przejdź do zawartości

Wykolejeniec (Urke Nachalnik)/XXV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Urke Nachalnik
Tytuł Wykolejeniec
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia Nakładowa
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXV.

Było już około jedenastej wieczór. Zimno i głód dokuczały Romanowi tak, że zęby poczęły mu szczękać jak w febrze. Promyk nadziei, który zabłysł zrazu, gdy stanął przed oświetloną szybą restauracji, zagasł, zamieniając się w rozpacz. Nie miał pieniędzy! Przed zamkniętymi drzwiami restauracji, kiedy już miał pchnąć drzwi, cofnął się. Zapachy różnych zakąsek wionęły mu w twarz. Jakby otrzymał policzek...
Stanął znieruchomiały, nie wiedząc co czynić. Jego zgłodniały wzrok padł na wystawowe okno restauracji, gdzie pieczona gąska leżała na wielkim półmisku. Wpatrywał się w nią z uporem i zawiścią. Połykał ją wprost oczyma. Butelka „wyborowej“ stała obok i kokietowała go zawzięcie. Naigrywała się z jego bezradności... Jakiś obdartus stanął obok i także pożerał wzrokiem tę samą gęś, którą Roman obrał za cel swych pożądań. Jakiś jegomość, pijany już widać, wytoczył się przez drzwi restauracji i zwalił się wprost na Romka. Spojrzeli sobie w oblicza. Głośny okrzyk zdziwienia, zmusił niektórych przechodniów do odwrócenia głowy.
— Prędzej bym się djabła spodziewał... Jak się masz, brachu?...
— Jak się masz!... — odparł Roman, nie będąc jeszcze pewnym, czy wzrok go nie zawodzi. Nie zdążył się zastanowić nad tym niespodziewanym spotkaniem, kiedy silna ręka wepchnęła go w otwarte drzwi restauracji.
— Cały dzień cię szukałem, stary!... — krzyczał prawie Lipek. — Dziś rano zwolniono mnie z Pawiaka... Kelner!... — zawołał, nie dając Romanowi dojść do słowa. — Podaj prędzej pół butelki zaprawionej i zakąski... Co ty tak mizernie wyglądasz?... Wałówki nawet nie przytachałeś mi, draniu! Gdy ty byłeś „zasypany“, to ja nie zapomniałem o tobie, a ty psiakrew nie pokazałeś się nawet...
Roman chciał się przed nim wytłomaczyć, ale Lipek nie dał mu przyjść do słowa i wołał dalej:
— Nalej!... pij!... pij!... za moją wolność psiakrew! Przez ciebie mogłem się wtrynić na parę wiosenek. Szukałem Brytana i twoją Felcię, a dostałem się na Pawiak. Niech nagła krew zaleje takie życie!... — wołał, ściskając Romana po przyjacielsku.
— Uspokój się, przyjacielu, to ci wszystko opowiem... — prosił łagodnie Roman. Lipek, widząc jednak, jak jego towarzysz zmiata z apetytem zakąskę, zawołał:
— Jak widzę, brachu, jesteś trzy dni po obiedzie. Wcinaj!... Kelner, podaj no tę gęś, co stoi w oknie. Dosyć już wyleżała się na półmisku, dawaj ją tu!!!
Marzenia Romana się ziściły. Gęś znikała w oczach, podczas gdy Lipek pijacko mu się zwierzał. Opowiadał mu o wszystkiem, bez składu i ładu, dolewając coraz sobie do kieliszka. Kiedy już Roman był nasycony jadłem, zawołał tonem nie dopuszczającym sprzeciwu.
— Chodź stąd!... Dosyć będziesz miał tej wódki na dziś. Zostaw forsę, jaką jeszcze masz, aby ci starczyło na kilka dni... Nie zapominaj, że Pawiak jeszcze istnieje i możesz tam powrócić...
— Gwiżdżę na Pawiak i na ciebie! — zawołał głośno Lipek. — Ja dziś hulam całą noc. Wszystką forsę, którą dostałem dziś od pasera, muszę przepić! Spodziewałem się „złapać“ parę wiosenek, a tu jestem na wolności. Rozumiesz!... Wolny, jak ptak. Niech żyje wolność!!... — ryknął na całe gardło. — Niech żyje!...
Kilku gości obstąpiło ich, zwabieni krzykiem Lipka. Roman musiał użyć całą siłę woli i pięści, by wyprowadzić Lipka z jadłodajni. Lecz ten ani myślał dać spokój. Na ulicy począł śpiewać nagłos ulubioną swoją piosenkę:

Świeci księżyc, świeci,
Naprzeciwko słońca,
Na moje nieszczęście
Nigdy niema końca...


Roman złapał go wpół, zasłaniając mu ręką usta. Lipek wyrywał się z pijackim uporem i śpiewał dalej, zniżając jednak nieco głos:

Nigdy niema końca,
I końca nie będzie,
Bom się dał zapisać
W warszawskim urzędzie.


W Warszawskim Urzędzie,
Ładne pomieszkanie...
Nie jeden zapłacze,
Kto się tam dostanie.


Ja się tam dostałem,
Nic mnie nie zrobili...
Co ja nie umiałem,
To mnie nauczyli.


Jeden mnie nauczył
Pisać i rachować...
Drugi mnie nauczył
Kraść i dobrze schować.


Prowadzą mnie do sądu,
Pomagaj ty mnie, Boże!...
Siostry, bracia stoją
— Nikt mi nie pomoże.


Dowidzenia, siostro!
Dowidzenia, bracie!
Sędzia mi zasądził
Nowe cztery lata.


Kilku gapiów ulicznych otoczyło ich wokoło. Widząc, że Lipek nie ma zamiaru przerywać swego występu, Roman zatrzymał przejeżdżającą taksówkę, zanim policjant zdążył zaopiekować się nimi.
Romek polecił zawieźć się na jedną z melin, gdzie ułożył Lipka, po wielkim trudzie, do snu. Lipek śpiący i pijany nie przestawał śpiewać swej ulubionej piosenki.
Roman walczył teraz z sobą, czy pozostać także tutaj, czy też udać się do swej opiekunki. Wypita wódka dawała mu się teraz we znaki. W końcu zdecydował, że prześpi się tu. Uczyniwszy to postanowienie, położył się obok Lipka. Ten chrapał jednak tak donośnie, że Roman w żaden sposób nie mógł zasnąć. Meliniarka, spodziewając się dobrej nagrody, nie spała także, tylko czuwała nad Lipkiem. Przykładała mu kompresy zimnej wody, a on mamrotał coś nieprzytomnie przez sen.
Właścicielka meliny chciała się także zaopiekować i Romkiem, jednak, widząc, że jest przytomny, dała spokój. Romek zauważył wnet, że ona obszukuje delikatnie kieszenie od spodni Lipka. Nie mogła przecież wiedzieć, że przy opłacaniu taksówki, Roman zawczasu schował portfel Lipka przy sobie, w obawie by nieprzytomnego kolegę nie okradziono. Wiedział aż zanadto dobrze, że należy być ostrożnym w Warszawie.
Rano, gdy Roman otworzył oczy, dostrzegł, że Lipek jest zajęty piękną meliniarką. Ogarnęła go wściekłość na wszystko i na wszystkich. Wyskoczył czymprędzej z łóżka i począł się gorączkowo ubierać.
Lipek i meliniarka udawali, że śpią. Kiedy jednak zobaczyli, że Roman zdecydowanie kieruje się ku drzwiom, otworzyli oczy, udając, że się właśnie w tej chwili budzą, a Lipek odezwał się:
— Dokąd uciekasz?... Dziś nie jestem już wstawiony i będziesz mógł mi opowiedzieć, co zaszło przez cały czas mej nieobecności. Odnowimy naszą spółkę...
— Dziękuję!... To zbyteczne!... — wyrzucił z nietajoną złością i zatrzasnął za sobą drzwi.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Icek Boruch Farbarowicz.