Wspomnienia niebieskiego mundurka/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Gomulicki
Tytuł Wspomnienia niebieskiego mundurka
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1918
Druk W. L. Anczyc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.
„Stancye“.

Więcej niż połowa uczniów szkoły P—skiej pochodzi ze wsi. Są to synowie obywateli ziemskich, dzierżawców, oficyalistów i drobnej, zagonowej szlachty. Włościanie jeszcze nie odważają się posyłać dzieci do szkół — jednak już o tem niejeden przemyśliwa.
Przybysze ze wsi na czas nauki szkolnej zamieszkują przy rodzinach mieszczańskich, czyli — jak się mówi powszechnie — »stoją na stancyi«.
»Stancye« w P. są urządzane patryarchalnie, w sposób niewiele zapewne zmieniony od czasów jezuickich. Wszystkie znajdują się pod ścisłą kontrolą zwierzchności szkolnej; bardziej zaludnione posiadają nadto swego »dozorcę«, wybieranego z pośród uczniów najstarszych, piątoklasistów.
Opieką nad uczniami, czyli, według utartego wyrażenia, »trzymaniem uczniów na stancyi« zajmują się przeważnie wdowy niezamożne. Mała ilość chłopców, synów bogatszych obywateli, mieszka u profesorów. Ci chłopcy odznaczają się przyzwoitszym wyglądem i statecznością, uczą się dobrze i dostają promocye — ale na ich twarzach maluje się zawsze nuda.
Inni za to, choć im często brakuje guzika u mundurka, choć daszki słabo trzymają się ich czapek, a czupryny wyrastają do zabronionej regulaminem szkolnym długości — są weseli, pełni życia i prawdziwie chłopięcego animuszu.
Całą połać ulicy Benedyktyńskiej wprost ogrodu, klasztoru i gmachu szkolnego zajmują małe, drewniane, parterowe domki, w których mieszczą się »stancye«. Nie brak stancyi i w innych stronach miasta, tu wszakże jest ich główne ognisko.
Dwojakie są warunki, na których przyjmuje się uczniów na stancyę. Różnice między nimi wyraźnie określają wyrażenia: »z wiktem« i »bez wiktu«, albo: »na własnym wikcie«.
Kategorya pierwsza otrzymuje od »gospodyni« wszystko: mieszkanie, jedzenie, opranie, opiekę macierzyńską i dozór nad nauką.
Kategorya druga wyłącza z tej listy »jedzenie«, pozycyę nadzwyczaj ważną, pierwszorzędną.
Chłopcy na »własnym wikcie« przywożą ze sobą ze wsi worki kaszy, mąki i grochu, połcie słoniny oraz wielkie bochny chleba razowego. To wszystko oddają »pod rachunkiem« gospodyni, lub też trzymają we własnych, zamkniętych skrzyniach, wydzielając codziennie tyle tylko, ile potrzeba na śniadanie, obiad i wieczerzę.
O herbacie, kawie, kakao, czekoladzie i tym podobnych »babskich« wykwintach na zwykłej stancyi nie słychać. Rano pija się tam żur — latem zimny, w zimie gorący; intermezza między obiadem i wieczerzą wypełnia się — razowcem.
Każdy z uczniów stojący na stancyi posiada tak zwaną »skrzynkę«. Jest to kufer drewniany, na kłódkę zamykany, u dołu węższy niż u góry, z wiekiem wypukłem, pół okrągłem. Ten sprzęt, kupowany zwykle na jarmarku, odznacza się odrębnym miejscowym stylem, uwydatniającym się najbardziej w zdobiącem go malowaniu.
»Skrzynki« bywają stale: albo barwy ceglanej z żółtymi i zielonymi kwiatami, albo zielonej z kwiatami czerwonymi. Trzeba mieć zdrowe oczy i krzepkie nerwy, żeby się bezkarnie w to malowidło wpatrywać. Są tacy, co od tego bólu zębów dostają...
Niewiele miejsca zajmują w skrzynce: odzież, bielizna i książki; główną jej zawartość stanowią — wiktuały. Zwykle zapas tych wiktuałów, w ciągu roku szkolnego odnawia się trzykrotnie: po wakacyach, po Bożem Narodzeniu i po Wielkanocy. Nic też dziwnego, że przy końcu kwartału właściciele skrzynek do dzielenia swego chleba i sera używać muszą już nie noży i scyzoryków, lecz — siekiery.
Zanim wiejski »knot« pozna doskonalsze, duchowe rozkosze, jakie daje nauka, czytanie książek, rozmowa z kolegami i t. p., najprzyjemniejszym dla niego czasem jest ten, który spędza przy otwartej skrzynce. Gdy jest samolub, czyni to wówczas dopiero, gdy towarzysze zasną; w przeciwnym razie nie tylko od towarzystwa nie ucieka, lecz owszem sam się o nie stara.
Na początku każdego kwartału można słyszeć umawiających się chłopców:
— Dziś idziemy do Mieszka. Ma szynkę i placek.
— To nic — ale Wicek przywiózł baumkucha!
— Nie powąchasz go. Wicek skąpiec!
— Zapraszam was na babkę puchową.
— A ja na zimną cielęcinę.
— Te, Pietrek! Podobno masz ser z kminkiem?
— Abo co?
— Może się zamienisz? Dam ci miodu.
— Przynieś — zobaczę.
Przy otwartych skrzynkach rodzą się najczulsze afekty, zawiązują najtrwalsze przyjaźnie. Na wędkę wiejskich przysmaków dają się łowić nawet Katonowie szkolni. Niezłomny Żebrowski, syn nauczyciela historyi, ogryzając udo pieczonego indyka, ofiarowane mu przez kolegę Szymczaka, mówi z błyszczącymi od tłuszczu policzkami:
— Co do chronologii, to już ty się, głupi, nie bój! Jak cię fater wyrwie, patrz tylko na mnie: każdą datę na palcach ci pokażę.
— A ostatni stopień w katalożku widziałeś?
— Widziałem. Postawił ci fatrowski tróję z minusem.
— O rety! to tyleż co dwója. Że też to tego dyablego minusa skasować nie można!
Żebrowski sięgając po świeżo ukrajany łom wybornej babki waniliowej, mruży filuternie oko...
— Ehe!... A od czego guma?...
Jednak na stancyach zajmują się nie tylko opróżnianiem zapasów skrzynkowych.
Oto naprzykład ostatni miesiąc roku szkolnego, pora przedegzaminowa, uroczysta, przejmująca wszystkich powagą i strachem.
Zajrzyjmy do którejkolwiek liczniejszej stancyi — ot, choćby do tej w Rynku, utrzymywanej przez panią Pórzycką, osobę okazałej tuszy, z policzkami kwitnącymi zdrowiem, które zdaje się udzielać sympatycznie i pupilom jej, dobrze odżywianym, wesołym i zawsze gotowym do figlów i bójki.
Pani Pórzycka mieszka w domu małym, bardzo małym, zupełnie do jej figury niedopasowanym. Trudno zrozumieć jak w tych kilku nizkich, w ziemię zasuniętych izdebkach może pomieścić się z tyloma »żbikami«, nie licząc dwóch sióstr, jednej siostrzenicy, jednej dziewki służebnej i całego stada kur, sypiających w sieni, w kuchni, potrosze także we wszystkich bez wyjątku izbach. Zdaje się, że wytłómaczenie tego cudu mieści się w dwóch właściwościach jej charakteru: jest wyrozumiała na wybryki młodości i — nie żałuje swym pensyonarzom »wiktu«.
Jednak w to gorące, czerwcowe popołudnie najwyrozumielszym nawet stało się zbyt ciasno i duszno. Zabrali książki i wylegli na podwórko, oraz do małego warzywnego ogródka.
Powietrze jest pełne zapachu brzóz i czeremchy, brzęku komarów i muszek. Nad małem podwórkiem wisi olbrzymia, bezdenna otchłań czystego jak kryształ błękitu. Zdaje się, że z nieba i ziemi, z dalekich pól, łąk i borów płyną głosy wzywające do odpoczynku, do marzeń, do nasycania się niezrównanymi czarami wiosny i młodości...
Chłopcy rozłożyli książki, uszy zakryli dłońmi, i krzyczą na całe gardło, jakby chcieli owe głosy kuszące zakrzyczeć.
Zakrzykują wiosnę i zakrzykują nawzajem siebie samych.
Jeden siedzi na nizkim daszku obórki; drugi na przystawionej do ściany drabince; trzeci urządził sobie siedzenie między uschłymi konarami starej jabłoni; czwarty wlazł na górkę stajenną, położył się z książką na sianie, głowę dymnikiem wychyla; piątego licho zaniosło aż na dach domku — co prawda, parterowego tylko — gdzie zucha udaje, choć mu dym z komina kręci w nosie jak tabaka.
Żadna z dam nerwowych nie wytrzymałaby w tym wrzasku ani minuty. Niczem cheder, ani gęsiarnia. Ale pani Pórzycka stoi przy obórce ze spokojną, wypogodzoną, uśmiechniętą twarzą, pilnuje dziewki dojącej krowę i wydaje polecenia dotyczące podwieczorku.
Nad jej głową, nakształt kartaczów, przelatują urywane, krzyżujące się zdania:
— Meklemburg-Strelitz, miasto stołeczne Strelitz!... Meklemburg-Szwerin, miasto stołeczne Szwerin!... Hessen-Darmstadt... Sachsen-Weimar!... Badeńskie!... Toskańskie!...
— Siedm krów chudych pożarło siedm krów tłustych!... Siedm krów tłustych pożarło siedm krów chudych!... Siedm krów chudych!... Siedm krów tłustych!...
Nominativ: das Buch... das Buch... das Buch... Genitiv: des Buches... des Buches... des Buches... Dativ...
Szymczak, kołysząc się na gałęziach, wykuwa monotonnym głosem historyę powszechną — opuszczając daty, na zasadzie konwencyi zawartej z Żebrowskim.
Nad tym całym chórem panuje przenikliwy dyskant Gembarzewskiego, który na szczycie dachu, w sąsiedztwie komina, skanduje bajkę Fedra:
Ad rivum eundem Lupus et Agnus venerant...
Przeróżne dziwy z tą bajką wyprawia. To ją śpiewa na nutę krakowiaka, to deklamuje tonem naprzemian: groźnym, błagalnym, wesołym, jęczącym... Wyrazy najfantastyczniej przerywa, a potem wiąże ze sobą...
Ad-ri-vum-e.. ad-ri-uum-e... Un-dem-lu... un-dem-lu... Pus-et-a... pus-et-a... Gnus-ve-ne... gnus-ve ne... Rrrant! rrrant!... rrrant!
Stancye znajdują się pod nadzorem zwierzchności szkolnej. Co pewien czas, to ten, to inny z nauczycieli zachodzą tam, aby sprawdzić: czy »wszystko w porządku«. Wszelkie dostrzeżone uchybienia są zapisywane do specyalnej »księgi wizyt«, którą następnie ogląda i poświadcza inspektor.
Znaczniejsza ilość złych świadectw może spowodować zamknięcie stancyi i odebranie prawa utrzymywania uczniów.
Do przestępstw najzawzięciej tropionych i najsurowiej karanych należy picie trunków i palenie tytuniu. Do mniej ciężkich: przebywanie poza stancyą w czasie przeznaczonym na uczenie się lekcyi. Do tolerowanych: przewracanie koziołków na pościeli i granie w piłkę.
Starsi uczniowie, golący się scyzorykiem i używający pomady »topolowej«, lubią czasem kryjomo wypić kieliszek likieru i zaciągnąć się dymem tytuniowym. Czynią to głównie dla stwierdzenia swej dojrzałości, w którą świat jakoś nie bardzo chce uwierzyć...
Te dwie rzekome przyjemności są w gruncie rzeczy dwiema obrzydliwościami. Jeśli chłopcy ubiegają się za niemi, to podobno dlatego tylko, że należą do zabronionych.
Trudno uwierzyć, żeby komuś, mającemu normalne zmysły, mogła zasmakować zwyczajna gorzałka, zaprawiona sokiem z buraków i melasą, albo żeby z upodobaniem wciągał w siebie dym gryzący z mocnego, ordynarnego tytuniu, zawiniętego w gruby papier, wydarty z brulionu.
Gdyby inspektor zamiast sadzać tych uczniów do kozy, kazał im za karę pić ów likier i palić owe papierosy, uciekaliby z pewnością przed jednem i drugiem, jak pies przed kijem. Ale że to był owoc zakazany, więc go spożywali łakomie, choć im niesmak usta wykrzywiał.
Cały dowcip chłopców wysila się na to, żeby dozorcy szkolnemu nie dać się przyłapać na gorącym uczynku. Zwykle, gdy kieliszek i tytuń pojawiają się na stole, przed bramą któryś z młodszych uczniów stoi »na pikiecie«.
Jednak te środki ostrożności nie zawsze pomagają. Są nauczyciele, co podejść się nie dadzą; są inni, którzy sami posługują się podejściem.
Najtrudniej uniknąć śledczych pościgów Salamonowicza, nauczyciela matematyki.
Ten niewielki człowieczek umie najprzebieglejszych wyprowadzić w pole.
Pikieta alarmuje naprzykład obóz krzykiem:
— Salamon idzie!
W mgnieniu oka nikną papierosy i przysmaki — wszyscy w skupieniu ducha kiwają się nad otwartemi książkami.
Pikieta wraca na stanowisko.
Po kilku chwilach nowa uspokajająca wiadomość:
— Salamon minął bramę — poszedł w rynek — skręcił na Warszawską...
Niebezpieczeństwo zażegnane. Sok buraczany z melasą i gryzący »drajkenig« w bibule tryumfalnie na stół wracają. Pikiety ściągnięte, obóz oddaje się swobodnej, niczem nie krępowanej zabawie.
Nagle drzwi otwierają się cichuteńko — we drzwiach staje niewielka postać w czapce z gwiazdką, w krótkim, niewielkim płaszczyku, zwanym »ponszo«, bez wąsów i brody, z siwiejącymi faworytami.
Postać wykonywa ruch, wyrażający razem: przerażenie i zawstydzenie, i mówi łagodnym, śpiewnym głosem:
— Ooo!... nie można!
Chłopcy stają wyprostowani, usiłując zasłonić sobą dowody przestępstwa. Zanim nauczyciel zdążył zdjąć czapkę i rozpiąć »ponszo«, już papierosy w towarzystwie kieliszka powędrowały przez otwarte okno do ogródka.
— Nie można... nie można... — powtarza Salamonowicz, kręcąc się po pokoju.
— Co takiego, panie psorze? — pyta najspokojniej w świecie Szymczak.
— Lekceważenie przepisów... ruina zdrowia... bezeceństwo!... Nie można... stanowczo nie można.
— Czego pan psor od nas chce? Myśmy nic złego nie robili!
— Nic złego?... Ha, ha!... A to co?
Wysuwa długi nos, zaczyna wciągać powietrze. Uczniowie idą za jego przykładem. Przez chwilę odbywa się ogólne węszenie.
— Dym... co?... dym! A wy mówicie: nic złego... Ha, ha, ha!...
Śmieje się krótkim, urywanym, pełnym wewnętrznego zadowolenia śmiechem.
Siada przy stole, ręce zaciera.
— Proszę cię, kochaneczku — zwraca się do Szymczaka — podaj mi z łaski swej »księgę...«
— Księga u gospodyni.
— Pofatyguj się, chłoptysiu, do pani Pórzyckiej, powiedz, że pan »nadzorca« kłania się pięknie i o »księgę« prosi.
Najstarszy z uczniów, Łaguna, występuje na środek.
— O cóż pan psor posądza?
— Paliliście... A to nie można... nie można...
— I cóż to paliliśmy podług pana profesora?
— Ooo!... to już bagatela. Może gelb wirginien... może »drajkenig...« może »turecki mocny...«
Łaguna przybiera minę obrażonej niewinności.
— Pan profesor jest w błędzie. Myśmy palili — trociczki.
Wchodzi pani Pórzycka — uśmiechnięta, dygająca.
— A, pan prefesor... Jakie szczęście!
— Witam kochaną panią i — proszę o książeczkę!... Będę miał przyjemność zapisać malam notam...
— Święty Pafnucy!... A cóż to się stało?
— Chłopczyki palili... Tak nie można... I to już po raz drugi... Kochana pani Pórzycka otrzyma wezwanie do inspektora. »Stancya« może być zamknięta...
— Agnieszka! nakryj-no w ogródku — tu zaduch... Pan prefesor pozwoli na poziomki ze śmietaną...
Posuwa się ku maleńkiemu nauczycielowi i swą olbrzymią postacią prawie wypycha go z pokoju.
— Ależ nie można... nie można... — mówi Salamonowicz, cofając się tyłem przed otyłą niewiastą. — Lekceważenie przepisów... ruina zdrowia... przytem po raz drugi...
W ogródku zasadziwszy nauczyciela do salaterki z poziomkami, pani Pórzycka objaśnia jakby tylko nawiasem:
— A wedle owego dymu... to pan prefesor »powsiadł« na tych biedaków przez nijakiej racyi... Piec u mnie dymi i swąd do uczniowskiej izby zalatuje — a panu prefesorowi Bóg wie co się wydało...
— Swąd?... Łaguna powiedział, że — trociczki.
— Eeee... to tylko tak bez delikatność!
Burza zdaje się zażegnana. Ale nauczyciel zachowuje się dziwnie niespokojnie. Możnaby sądzić, że o wiele więcej od poziomek i śmietany, zajmują go... chwasty rosnące w ogródku.
Tym chwastom przygląda się długo, długo...
Nagle wstaje, wydobywa chustkę, ociera spocone czoło, postępuje kilka kroków, chustkę upuszcza, podnosi ją i pośpiesznie chowa do kieszeni.
Po chwili najuprzejmiej dziękuje za poziomki i najsłodziej prosi o »Księgę wizyt«. Musi w niej, według zwyczaju, ślad bytności swej pozostawić. Czyni to szybko, księgę zamyka i na dygania pani Pórzyckiej odpowiadając najuniżeńszymi ukłonami, z pośpiechem stancyę opuszcza.
Po jego odejściu pozostali odczytują świadectwo tej treści:
»Podczas dzisiejszej wizyty odkryłem karygodne nieporządki. Starsi uczniowie palili tytuń i pili słodką wódkę. Corpora delicti pod postacią nadtłuczonego kieliszka od wódki i niedopałków papirusowych, wydobywszy z pokrzyw, gdzie były podstępnie ukryte, zabrałem ze sobą. Lekceważenie przepisów i ruina zdrowia na stancyi wielmożnej pani Pórzyckiej dochodzą do granic niemożliwych. Władza będzie wiedziała, jak z tem postąpić«.
»Nieporządki« nie na wszystkich stancyach panują.
Jedna z nich stała się głośna stąd, że wychowywa niemal zawodowo kandydatów na księży.
Panuje tam zawsze cisza klasztorna; gospodyni jest tercyarką; z każdych drzwi wyziera obrazek Matki Boskiej, przy każdem wyjściu wisi naczyńko z wodą święconą. W każde święto, uczniowie wraz z domownikami odczytują głośno żywoty Świętych i śpiewają pieśni nabożne.
Uczniowie, opuszczający tę stancyę, prawie zawsze wstępują do seminaryum.
Inne stancye mają nastrój artystyczny. Słychać tam zawsze gamy i »egzercycye«, wygrywane na fortepianie, skrzypcach i flecie — niekiedy na wszystkich instrumentach razem. Częstym tam gościem jest profesor Effenberger, którego energiczne »raz, dwa!... raz, dwa!...« w letnie wieczory, przy oknie otwartem, rozlega się donośnie po pustej uliczce.
Stancyj, na którychby w szerszym zakresie zajmowano się czytaniem książek, literaturą, nauką, w miasteczku niema. Mały tam jest jeszcze dostęp i wpływ słowa drukowanego.
Gazety czytają tylko osoby starsze, i to w liczbie bardzo ograniczonej. Między młodzieżą krążą w nielicznych, podartych, wytłuszczonych, zdefektowanych egzemplarzach tłómaczone powieści Aleksandra Dumas, Eugeniusza Sue i — Pawła de Kock.
Za to w każdej bez wyjątku stancyi codziennie o szarej godzinie drżą ściany i brzęczą szyby od wrzaskliwego chóru:

Pijmy zdrowie Mickiewicza! On nam słodkich chwil użycza!...







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wiktor Gomulicki.