Wspomnienia niebieskiego mundurka/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Gomulicki
Tytuł Wspomnienia niebieskiego mundurka
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1918
Druk W. L. Anczyc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.
Kąpiele i katastrofy.

Gdyby mieszkańcowi P. powiedział kto, że są miasta pozbawione rzek, leżące nad wązkiemi, błotnistemi strugami, lub nawet zmuszone czerpać wodę wyłącznie ze studzien — nie uwierzyłby; uwierzywszy zaś — przeraziłby się.
Czy można żyć bez sąsiedztwa rzeki? Nie widzieć wspaniałych zachodów słońca, odbijających się w wodzie; nie słyszeć rytmicznego plusku fal; nie czuć tchnień świeżych, idących od chłodnej toni; nie módz pływać łodzią, kąpać się o każdej porze dnia, rzucać na fale wianków i gonić wzrokiem za odpływającymi, aż w dali błękitnej przepadną — ach! to okropne!
Mieszkańcom P. nie braknie wody. Narew dwiema odnogami, niby dwojgiem ramion, do uścisku wyciągniętych, opasuje i oplata miasteczko. Rzeka obmywa mury starego zamku i miejskie ogrody; wrzyna się w cichą, do przechadzek służącą ulicę, aby utworzyć przystań spokojną dla berlinek; przepływa środkiem miasta, przegradzając falą, a łącząc mostami dwie jego dzielnice; obraca koła młyńskie, dźwiga prom, unosi rybackie łodzie i czółenka.
Obecność rzeki czuje się nieustannie, nawet gdy się jej nie widzi. Któż to, jeśli nie ona w chłodne ranki i wieczory, nawiewa na miasteczko mleczno-białe i opałowe mgły; gdzież, jeśli nie w płytkich jej zatoczkach, nocami wiosennemi rechoczą żaby tak głośno, że spracowanym mieszczuchom spać me dają; skądże, jeśli nie z jej nurtów pochodzi to mnóstwo ryb, któremi w dnie piątkowe zasypane są wszystkie targi!
W tych warunkach, jakże tu mogą nie kwitnąć wodne »sporty«, rybołówstwo, wioślarstwo, kąpiele. Uczniowie oddaje się im ze szczególną namiętnością — poświęcając, zwłaszcza kąpielom, wszystkie odkradzione nauce chwile.
Kąpią się potrosze wszędzie, jak kaczki — w dwóch wszakże miejscach pluszczą się ze szczególnem upodobaniem: w blizkości młynów, gdzie woda posiada pożądaną głębokość, oraz na »Kępie wierzbinowej«, gdzie drzewa dają cień przyjemny i gdzie są duże ławice piasku, na których w upał, po wyjściu z kąpieli, można się wygrzewać na słońcu na podobieństwo jaszczurek.
Rej tu wodzi Kucharzewski, pierwszorzędny pływak, odważny do bohaterstwa, śmiały, nieustraszony. Jego popisy nieraz dreszcz i grozę budzą w patrzących...
Wszyscy, co wspólnie z Kucharzewskim nosili w P. niebieskie mundurki, zachowali niezawodnie w pamięci jego słynny »skok śmiertelny« (salto mortale) z koła młyńskiego.
Woda przy młynie jest bardzo głęboka. Mówią, że gdyby ustawić dziesięciu Kucharzewskich, jednego na drugim, jeszcze-by stojący na szczycie nie sięgnął powierzchni wody. Rybacy nazywają to miejsce »kotliną« — i w istocie zawsze się tam woda kotłuje, nawet przy spokojnem zupełnie powietrzu.
Każdy zwykły pływak omija »kotlinę« z daleka — od czasu zwłaszcza, gdy kozak, pławiący konia, utonął w niej wraz z wierzchowcem. Ale co innych odstrasza, Kucharzewskiego pociąga. Silny, atletycznie zbudowany, nie tylko nie ucieka przed niebezpieczeństwem, lecz sam idzie naprzeciw niemu.
Aby zrozumieć dobrze, na czem »skok« Kucharzewskiego polega, trzeba uprzytomnić sobie kilka szczegółów.
Na osi kola młyńskiego są osadzone drewniane, z desek niezbyt szerokich, skrzydła, zwane w młynarsko-rybackiej gwarze »pierzydłami«. Przez napór wody »pierzydła« podnoszą się w górę i wykonywają nieustanne, powolne obroty naokoło osi. Rozbijana niemi woda pieni się, tworząc silne bałwany i lejkowate wiry.
Gdy młyn w ruchu, w pobliżu jego koła szumi, wre i białą pianą bryzga istna otchłań wodna.
Otóż Kucharzewski po wejściu do wody, lekko, swobodnie, jednem tylko ramieniem fale rozgarniając, zmierza ku owej otchłani.
Przez pewien czas widać go jak zalewany pianą, walczy z wirami i prądem gwałtownym. Zwyciężył wreszcie przeszkody, pod obracające się koło podpłynął. Lewem ramieniem i lewą nogą wykonywa ruchy, utrzymujące go na powierzchni — prawą ręką sięga po »pierzydło«.
Przypatrujący mu się z brzegu milkną i oddychać przestają. Zdaje im się, że są świadkami walki człowieka ze smokiem.
Raz, drugi i dziesiąty, mokra, wodnymi porostami oślizgła deska z dłoni mu się wymyka. Widzowie chcieliby, żeby dalszych wysiłków zaniechał — żeby wszystkiemu dał spokój. Ale on nie jest z tych, którzy ustępują.
Oto wreszcie udało mu się deskę pochwycić. Przypiął do niej jedną rękę, potem drugą. Widać mięśnie jego silnie naprężone, żyły na skroniach i szyi nabrzmiałe, twarz szkarłatną...
Przez chwilę sądzić można, że koło zatrzymał — ale to złudzenie. On tylko wskoczył na »pierzydło« i siadł na niem skulony jak żaba.
W tej chwili wydaje się małym, marnym. Na tle potężnego koła, wśród spienionych, kipiących, strasznych fal, ta niewielka bryłka barwy cielistej przedstawia się jak coś znikomego, słabego, co tylko wypadkiem przyczepiło się do olbrzyma i z czego olbrzym natychmiast się otrząśnie...
Nie otrząsa się jednak.
Deska, wodą ociekająca, wynurza się z fal i idzie zwolna w górę, unosząc na sobie przyrosłego do niej chłopca.
Kucharzewski, w miarę podnoszenia się »pierzydła«, prostuje się stopniowo, starając się wygiętemi stopami trzymać jak najkrzepciej ślizkiego drzewa.
Patrzącym serca zamiera na widok niebezpieczeństwa, jakie mu w tej chwili zagraża.
Gdyby poślizgnęła mu się stopa, gdyby na chwilę stracił równowagę — już po nim! Obracające się koło zdruzgotałoby mu kości, zanim-by jeszcze zdążył wpaść do wody.
Im wyżej wznosi się deska, tem bardziej prostopadłe przybiera położenie. Trzeba prawdziwych cudów »ekwilibrystyki«, żeby się na niej utrzymać.
Kucharzewski już się cały rozkurczył — już tylko w pasie zgięty — już wyprostował się na całą wysokość — już gotuje się do skoku...
Ręce złożył nad głową, w klin, i wyprężony jak cięciwa, przesuwając ostrożnie stopy na samą krawędź »pierzydła« — czeka. Czeka aż deska dojdzie do największej wysokości, aż stanie zupełnie prostopadle.
Stanęła — w tejże chwili on rzuca się w przepaść głową naprzód, rozbija zapienioną, wirującą powierzchnię wody — znika.
Koło młyńskie dalej się obraca, rozbita na chwilę piana znów zbiera się na falach, lejkowate wiry zaczynają na nowo kręcić się, szumieć, kipieć — pływaka ani śladu...
Na brzegu odzywają się niespokojne, przelękłe głosy:
— Gdzie Kucharzewski?... — Co się stało z Kucharzewskim?... — Nieszczęście! nieszczęście!...
Nagle głośny krzyk przygłusza lamenty:
— Wypłynął!... wypłynął!... O... tam, pod wierzbami... Widziecie?
W odległości kilkudziesięciu kroków od młyna, gdzie odnoga rozszerza się, mając jeden z brzegów zarosły wierzbiną — wychyliła się z wody najpierw głowa, potem pierś, wreszcie cała postać pływaka.
Ocieka wodą jak tryton, rzuca głową, parska, i szybko dopłynąwszy do brzegu, w kilku susach jest już przy płocie, gdzie wisi jego ubranie. Siny, szczękający zębami, nie słucha pochwał, nie odpowiada na pytania.
W kilka sekund ubrał się i, nie odpoczywając, pędzi do matki — na gorącą kawę ze śmietanką i rogalikami.
Jest to jego wieniec wawrzynowy — ciężkim, śmiertelnym wysiłkiem zdobyty!
Szkoda, że świadkami popisów Kucharzewskiego bywają tylko jego koledzy. Gdyby je widział ktoś starszy, poważniejszy, pewnie-by »mistrza« osypał pochwałami, udzielił mu zasłużonej nagrody, a zarazem — postarałby się, żeby już nigdy, nigdy nie powtórzyły się te skoki.
Matka Kucharzewskiego nie ma nikogo na świecie prócz swego jedynaka — który jest jej całą pociechą na dziś, całą nadzieją na jutro...
W letnie wieczory, w Narwi i jej odnogach, ani jedna ryba nie cieszy się spokojem. Gromady chłopców kąpiących się zewsząd ją wypłaszają krzykiem, śmiechami, pluskaniem...
Mistrza równego Kucharzewskiemu niema pomiędzy nimi — są jednak adepci, uzdolnieni to w tym, to w owym kierunku.
Jeden umie pływać w pozycyi stojącej, w czapce na głowie, na którą nie pryśnie ani jedną kropelką wody; inny pływa, leżąc na wznak i paląc przez cały czas papierosa. Jest taki, który potrafi przepłynąć trzykrotnie rzekę w miejscu jej największej szerokości; nie brak i takiego, który wrzuciwszy do głębiny spory kamień, potem, dawszy nurka, znajdzie go na dnie i z wody wyniesie.
Są artyści, ale są też i niedołęgi, których tamci nazywają wzgardliwie »fuszerami« lub »partaczami«.
Poczciwy tłuścioszek, Piotruś Mieszkowski, należy, niestety, do ostatnich.
Ileż napracował się nad nim przyjaciel Kozłowski! — a jednak dotąd pływać go nie nauczył. Okrągły, pulchniutki Piotruś unosiłby się sam, bez żadnego wysiłku na powierzchni wody, jak jabłko, gdyby tylko miał odwagę powierzyć się falom z ufnością — na nieszczęście, na tej odwadze całkowicie mu zbywa.
Gdy tylko czuje, że mu woda sięga powyżej kolan, zaczyna płakać, w przekonaniu, że już tonie. »Kozioł«, który nienawidzi tchórzów, zżyma się na to, niecierpliwi i gotówby nawet poczęstować »zmokłą kurę« kuksańcem — powstrzymuje go tylko pamięć na ślubowaną »zmokłej kurze« przyjaźń.
Po długich, bardzo długich staraniach, doszedł do tego tylko, że nauczył Piotrusia pływać z pęcherzami pod pachą. Pęcherze zabezpieczają najzupełniej od pójścia na dno. Trzeba tylko spokojnie na nich leżeć, poruszając tylko od czasu do czasu rękoma i nogami.
Ale Piotruś, nawet pod ochroną pęcherzów, nie pozbywa się strachu, i odważa się używać tylko tam, gdzie może każdej chwili dostać piętą gruntu.
Pewnego dnia lekcya pływania odbywała się w pobliżu mostu »Benedyktyńskiego«. Kozłowski stał na moście, dyrygując; Piotruś z nieodstępnymi pęcherzami udawał, że pływa.
Woda przy brzegu była płytka, dzięki czemu używały w tem miejscu kąpieli nawet małe dzieci; dalej jednak pogłębiała się stopniowo, a na środku były nawet niebezpieczne głębiny. Nauka szła żwawo; Piotruś okazywał mniej, niż zwykle, strachu. »Kozioł« z mostu komenderował, tłuścioszek starał się posłusznie rozkazy wypełniać.
— Krok naprzód... pół kroku w lewo... — idzie z mostu komenda — głowa do góry... usta zamknąć... oddychać nosem... Teraz piętami ostro: raz, dwa... raz, dwa...
Piotruś posuwa się, gdzie mu kazano, zamyka usta, nosem oddycha, wierzga piętami ile ma siły. Nie zaniedbuje przytem macać gruntu stopą.
— Jeszcze krok w lewo i — całą siłą naprzód!
Chłopczyna chce usłuchać rozkazu, choć go to »naprzód« przeraża — ale w tejże chwili uczuwa, że mu dno z pod stopy uciekło. W największem przerażeniu zaczyna krzyczeć, płakać i rzucać się. Wskutek gwałtownych ruchów, pęcherze wysuwają mu się z pod pachy — Piotruś znika pod wodą.
Szybko, jak błyskawica, Kozłowski przesadza poręcz mostu i, jak stał, w mundurze i czapce, rzuca się do wody.
Doskonały pływak, łatwo poradziłby sobie z niebezpieczeństwem, ale przeszkadza mu ubranie, silne zaś prądy przy palach unoszą go w stronę przeciwną. Z trudem posuwa się naprzód, płynąc przeciw wodzie i upatruje na falach głowy przyjaciela. Ale Piotruś, raz pogrążywszy się, nie wypływa; może zaplątał się w zielskach wodnych, które w tem miejscu dno zarastają...
Wypadek był tak nagły, że nie zwrócił nawet niczyjej uwagi. Zresztą przechodniów zawsze tu mało.
Kozłowski zanurzył się raz i drugi, a choć sił mu braknie, nie przestaje nurkować, szukając przyjaciela.
Wreszcie głowa Piotrusia ukazała się w znacznem oddaleniu. Kozłowski śpieszy tam, ostatek sił wytężając. W tej chwili jednak chwyta go kurcz — czuje, że idzie na dno, i z krzykiem »ratujcie! ratujcie!«, pogrąża się w falach...
Dopiero ten krzyk usłyszano. Ludzie zbiegają się, podnoszą lament — nikt jednak tonącym chłopcom nie śpieszy z pomocą.
Nagle czyjeś silne ręce roztrącają tłum — na brzegu staje wysoki, krzepkiej budowy młodzieniec w niebieskim mundurku.
Kucharzewski.
W jednej chwili zrzucił mundur, buty — już jest w wodzie — zanurzył się z głową — nurkuje.
Nie upłynęły dwie, trzy minuty, już jest na wierzchu i płynie ku brzegowi, jedną ręką rozgarniając wodę, drugą podtrzymując nieprzytomnego Piotrusia.
Złożył chłopca na brzegu, otrząsnął się, przeżegnał — i znów: chlust! do wody.
Tym razem szło mu ciężej. To wypływa, to zanurza się, daje się unosić fali, lub walczy z nią zajadle. Nagle pogrążył się w przepaść — zniknął...
Między tłumem na brzegu długa chwila tragicznej, grobowej ciszy — potem buchnęły krzyki:
— Czółna!... Wioseł!... Bosaków!... Ratujcie, kto w Boga wierzy!
Znalazło się jedno i drugie czółno; wypłynęły na środek, zaczęły gorączkowo krążyć to w tę, to w ową stronę, upatrując śladów na rzece. Ale rzeka była wszędzie, jak okiem zasięgnąć, rozpaczliwie gładka.
Dopiero po długiej chwili wynurzyła się z wody — ręka. Skierowali się tam, podsunęli wiosło. Ręka chwyciła je kurczowo. Zaczęli ciągnąć połączonemi siłami — z trudem nadzwyczajnym wciągnęli do łodzi dwóch chłopców, splecionych ze sobą tak silnie, że tworzyli jakby jedno ciało. Jeden dawał słabe oznaki życia, drugi zdawał się martwy. Obu oplatały długie, giętkie łodygi zielsk wodnych.
Po chwili, na piasku nadbrzeżnym leżeli obok siebie całkowicie nieprzytomni: Piotruś i Kozłowski.
Kucharzewski, wysadzony na ląd, zatoczył się i padł obok kolegów bez czucia.
Ale było to tylko przemijające omdlenie. Po chwili sam się ocknął i porwał na nogi.
Tymczasem topielców taczano po piasku; przywołany felczer udzielał im doraźnej pomocy.
Z wielkim trudem przywołano do życia najpierw Piotrusia, później jego przyjaciela.
Zjawił się inspektor; z całego miasta zbiegły się niebieskie mundurki.
Ocaleni, napół nieprzytomni, nie wiedzieli, co się z nimi dzieje. Kazano ich przenieść do domu i oddać pod nadzór lekarza.
Teraz dopiero wszyscy zwrócili się do Kucharzewskiego — bohatyra i wybawcy. Ale nie było go w tłumie. Olbrzym, gdy tylko dostrzegł, że koledzy otworzyli oczy, kopnął się do matki na swą zwykłą gorącą kawę ze śmietanką i rogalikami.
Nazajutrz przyszedł do klasy taki, jak zawsze: spokojny, trochę ociężały.
Na lekcyi religii wszedł inspektor i, nie tracąc surowego wyrazu twarzy, w krótkich słowach, stylem urzędowym, opowiedział o wczorajszym wypadku. Skończywszy, wyzwał Kucharzewskiego i kładąc rękę na jego ramieniu, oddał mu krótką oficyalną pochwałę.
Olbrzym zdawał się tem bardzo zdziwiony.
— Przecież, panie inspektorze — bąkał, ramionami wzruszając — każdy na mojem miejscu zrobiłby to samo.
Inspektor oświadczył, że zrobi urzędowe podanie, aby Kucharzewskiemu przyznano medal za ratowanie tonących.
— A mnie co po tem! — wykrzyknął przestraszony i wyrywając się prawie siłą zwierzchnikowi, chciał uciec do ławki.
Powstrzymał go ksiądz prefekt.
— Ależ, rybko, panie święty! dla twojej matki będzie to honor, pociecha...
Wspomnienie matki rozrzewniło siłacza.
— Ha, to już niech będzie ten tam medal!... Ale żeby to nie kosztowało... — dodał, oczy spuszczając. — Bo moja matka biedna.
W kilka dni później obie ofiary wypadku były już na nogach: Kozioł taki sam jak zawsze, Piotruś nieco szczuplejszy i bledszy.
Matka Piotrusia, którą sprowadzono ze wsi, chciała w najgorętszych słowach podziękować wybawcy swego syna. Okazało się to połączone z niemałemi trudnościami. Kucharzewski przed podziękowaniem uciekł i tak się ukrył, że żadną miarą nie można go było odnaleźć. Kozłowski na wszystkie wyrażenia wdzięczności odpowiadał spokojnie, czapkę w rękach obracając:
— Eeee!... co tam, proszę pani. Niema o czem mówić!...
Potem, wziąwszy kolegę na bok, oświadczył mu energicznie:
— Twoja matka ubliża mi! Pamiętasz przecież, że wówczas, przy tym miodzie z orzechami, ślubowałem ci przyjaźń. Więc gdybym teraz porzucił cię w nieszczęściu, nie byłbym Kozłem, ale...
Tu wymienił nazwę pewnego zwierzęcia, nieodznaczającego się ani szlachetnością charakteru, ani czystością.
Mieszkańcy miasteczka, w pierwszej chwili żywo wzruszeni wypadkiem, później odczuwali go stopniowo coraz słabiej, — wreszcie zupełnie o nim zapomnieli.
Ale przyszła katastrofa, która niezatartymi śladami odbiła się w ich pamięci. Dotąd ją niezawodnie wspominają.
Stało się to w środku zimy, — zima zaś była w owym roku bardzo ostra.
Przed wieczorem pewnego dnia styczniowego, czterej uczniowie ślizgali się na zamarzniętej odnodze Narwi. Nagle dwaj z nich, przerywając zabawę, pobiegli pędem do miasta i, wpadłszy do mieszkania urzędnika Grąbczewskiego, zaczęli krzyczeć w niebogłosy:
— Lutek i Władek!... olaboga!... Lutek i Władek!
Nic więcej nie byli w stanie powiedzieć — łamali tylko ręce i zalewali się łzami.
Lutek i Władek byli to synowie Grąbczewskiego — jeden z drugiej klasy, drugi z trzeciej.
Rodzice zrozumieli odrazu, że chłopcom przytrafiło się nieszczęście i pośpieszyli w towarzystwie tamtych na lód. Szczęściem mieszkali prawie nad samą rzeką.
Tu dowiedzieli się okropnej prawdy: synowie ich, jeden po drugim, wpadli do »przerębla« i dostali się pod lód.
Matka chciała się rzucić za dziećmi w przepaść. Ojciec, zrozpaczony, a nie tracący przytomności, myślał o środkach ratunku.
Niestety! Rzeka, jak okiem zasiągnąć, była pokryta jednolitą skorupą lodu, gdzieniegdzie tylko połyskiwały małe, do czerpania wody wyrąbane, przeręble.
Jęknął głucho biedny ojciec, dłońmi ścisnął czoło — zdawało się, że oszaleje...
Nagle wykrzyknął:
— Tam, przy moście, gdzie berlinki!...
I razem z ludźmi, którzy się na miejscu wypadku zgromadzili, puścił się jak strzała brzegiem rzeki.
W odległości blizko wiorstowej stamtąd, znajdował się most, przy moście przystań berlinek; przy berlinkach duża przestrzeń, oczyszczona z lodu.
W styczniu zmierzch szybko zapada. Gdy przybyli do mostu, już zaczynało się stawać szaro. Na szczęście, berliniarze, zręczni, inteligentni Niemcy, odrazu rzecz zrozumieli.
W mgnieniu oka spuszczono łodzie, zapalono pochodnie — przy ich blasku kilkudziesięciu ludzi z bosakami zaczęło przeszukiwać rzekę.
Woda, wolno tocząca się pod lodem, powinna była w to miejsce przynieść ciała topielców.
I przyniosła.
Po śmiertelnie długich chwilach oczekiwania, wyciągnięto te biedne ciała, nieruchome, skostniałe, do brył lodu podobne.
Ogromny tłum stał na brzegu, przypatrując się smutnemu widowisku. Całe miasteczko wyległo, przerażone katastrofą.
Tuż przy moście znajdowała się cukiernia z restauracyą i bilardem. Do tej cukierni przeniesiono ciała topielców, rozebrano je, ułożono na zielonem suknie bilardu, niby na stole anatomicznym.
Przybyli lekarze, felczerzy; zaczęto stosować wszelkie środki ratunkowe.
Długo przeciągały się te wysiłki, nie dające żadnego wyniku. Zniechęceni lekarze mieli już prób zaniechać, i oddać rodzicom nie synów, lecz ich zwłoki — gdy nagle starszy z chłopców rozemknął oczy i głosem cichym, jak szelest liści, szepnął:
— Gdzie Władek?...
Władek był to brat młodszy.
W tejże chwili oczy jego padły na leżące obok sztywne ciało... Poznał je — i zemdlał.
Lekarze podwoili wysiłki. Zemdlonego ocucono. Ale natychmiast po ocuceniu przeniesiony został gdzieindziej. Na nowe zapytania o bracie dano mu odpowiedź uspokajającą, przykazując, żeby o nim nie myślał.
Chłopiec usnął... był ocalony!
Ale Władka, po najdłuższym nawet śnie, zobaczyć już nie miał...
Młodszy, słabszy chłopczyna, który w dodatku o kilka minut dłużej pozostawał w wodzie, nie mógł już być przywołany do życia.
Śmierć jego przez długi czas ukrywano jaknajstaranniej przed Ludkiem. Jednego dnia wszakże ten ostatni, przebudziwszy się wcześniej niż zwykle, przywołał matkę i rzekł spokojnie:
— Wiem już wszystko o Władku...
— Co wiesz?... skąd?... — wykrzyknęła matka, silnie zaniepokojona.
— Sam mi powiedział. Przed chwilą był u mnie, za szyję mnie objął, pocałował i oświadczył, że martwić się o niego nie potrzebuję, bo tam jest mu zupełnie dobrze...

Tegoż dnia Lutek po raz pierwszy podniósł się o własnej sile. Poszedł najpierw do kościoła, a stamtąd zaraz — na cmentarz...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wiktor Gomulicki.