Wspomnienia i przygody/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Conan Doyle
Tytuł Wspomnienia i przygody
Podtytuł Tom II
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia „Rola“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz F. S.
Tytuł orygin. Memories and Adventures
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


XII
EGIPT W R. 1896
Życie w Egipcie. — Przypadek. — Twórcy Egiptu. — W górę Nilu. — Słone Jeziora. — Przygoda w pustyni. — Pustelnia Koptów. — Pułkownik Lewis. — Niespodzianka.

Ten przeklęty mikrob, który tak doszczętnie zdezorganizował system naszego życia i sprawił tyle cierpienia, nie dawał znaku życia tak długo, że zdaniem lekarzy, spędzenie jednej zimy w Egipcie powinno było przywrócić zupełne zdrowie. Podczas mej krótkiej wycieczki do Anglji, dokąd od czasu do czasu musiałem się udać dla przypilnowania moich spraw, spotkałem się z Grant Allen’em, który mi oznajmił, że on także cierpiał na suchoty, lecz że ocalenie swe zawdzięcza powietrzu południowej Anglji, w miejscowości Hindhead, w Surrey. Świadomość, że żona moja mogłaby jednak żyć w Anglji, bez narażenia się na powrót choroby, dała mi tyle energji, że udałem się bez zwłoki do Hindhead, zakupiłem piękny kawałek gruntu pod budowę, powierzyłem sprawę wybudowania odpowiedniej willi memu przyjacielowi z Southsea, architektowi Ball, i jesienią 1895 opuściłem Anglję z nadzieją, że jeśli pobyt w Egipcie okaże się skutecznym, wrócimy następnego lata pod własny dach. Ta nadzieja zdała się dla mej żony najlepszem lekarstwem.
Po przybyciu do Caux wybraliśmy się natychmiast wygodną drogą przez Włochy, zatrzymując się na kilka dni w Rzymie, do Brindisi, skąd statek zabrał nas do Egiptu. Przybywszy do Cairo, stanęliśmy w hotelu Mena, prawie w cieniu Piramid, z postanowieniem spędzenia tam całej zimy. Moja praca literacka skupiona była jeszcze ciągle na serji Brygadiera Gerarda, do której nagromadzone materjały historyczne przywiozłem ze sobą, tak, że mi nie brakło niczego prócz energji, która mnie jakoś opuściła w tym wyczerpującym siły klimacie.
Naogół spędziliśmy zimę bardzo przyjemnie; ja nawet wdrapałem się raz na wielką Piramidę, poczem postanowiłem nie czynić tego więcej, zadowalając się obserwowaniem nieskończonego łańcucha turystów, którzy wysilali się dla dokonania tego zupełnie bezcelowego czynu. Pozatem uprawiałem grę w golf i jazdę konną. W dziedzinie tego sportu byłem jeszcze wielkim nowicjuszem, wierząc zaś w praktykę, dosiadałem co dnia jednego z półdzikich rumaków, utrzymywanych dla wygody gości w sąsiednich stajniach. Jeden z nich dał mi się dobrze we znaki. Fakt, że górna powieka mojego prawego oka jest nieco obwisła, nie jest rezultatem mych filozoficznych medytacji, lecz dziełem karego wierzchowca, który ruszył z kopyta, jak szalony, zanim zdołałem przerzuconą przez grzbiet nogę osadzić w strzemieniu. Jak długo pędziliśmy przez pustynię, miałem nadzieję, że wszystko skończy się dobrze z chwilą, gdy dzika bestja uczuje zmęczenie, gdyż mimo to, że tylko jedną nogę miałem w strzemieniu, trzymałem się jako tako. Na nieszczęście dotarliśmy do jakiegoś uprawnego pola, gdzie mu się rychło nogi splątały, tak, że upadł, zaś ja przeleciałem ponad jego głową, nie puściwszy lejc z mych rąk. Zanim zdołałem powstać otrzymałem cios kopytem ponad okiem; przyprowadziłem konia z powrotem, przyczem musiałem wyglądać jak krwawe widmo, gdyż zadana w formie gwiazdy rana krwawiła obficie. Pięciu ściegów trzeba było dla jej zaszycia, byłem jednak rad, że oko nie ucierpiało.
Żona moja czuła się obecnie o tyle zdrową, że mogła brać udział w życiu towarzyskiem. Poznaliśmy zatem nieco Cairo, chociaż odległość naszego hotelu, stojącego jakieś siedem mil poza miastem, nie zachęcała do zbyt częstych wycieczek. Sam udawałem się tam częściej, głównie w celu poznania niektórych z tych wielkich ludzi, którzy odegrali wybitną rolę w kształtowaniu losów i dziejów nowoczesnych Egiptu. Tym nowym znajomościom poświęciłem wówczas kilka szkiców, z których przytoczę tu dwa krótkie ustępy.
„W hali Klubu Sportowego znajduje się szeroka i wygodna kanapa; usiadłszy na niej w południe, można się napatrzyć do syta dość licznej grupie tych Anglo-Egipcjan, którzy kierowali lub kierują jeszcze losami tego kraju w naszych czasach. Z pomienionego miejsca ma się otwarty widok na ulicę, którą nagle przejeżdża powóz, z angielskim stangretem na koźle. W powozie tym siedzi człowiek o twarzy rumianej z siwym, krótko po żołniersku przyciętym wąsem, z wyrazem nie pozbawionym dobrego humoru, lecz nieokreślonym. To Lord Cromer, który dzięki swej pracy w Egipcie, ze skromnego majora artylerji został parem Anglji i dzięki któremu Egipt z prowincji Wschodniej został prowincją Zachodu. Wystarczy spojrzeć na tego człowieka, by poznać tajemnicę jego powodzenia dyplomatycznego. Nawet jedno przelotne spojrzenie pozwala dojrzeć, że jest człowiek umysłu jasnego, wielkiej odwagi, fizycznie zdrowy i żelaznych nerwów. Charakterystyczną jest też jego niedbała poza w chwili, w której dźwiga na swych barkach odpowiedzialność bodaj największą obecnie w świecie aktualnej polityki. Jest to poza, która nie dziwi u człowieka, przerywającego nagle dyplomatyczne posłuchania w chwili największego przesilenia politycznego oświadczeniem, że musi iść na partję tennisa. Nic dziwnego, że zyskał on zaufanie całego narodu i że wywarł głębokie wrażenie na umysłowość krajowców, którzy z trudnością zdają sobie sprawę z siły jednostki indywidualnej przy obecnym systemie naszego protektoratu.
Wszystko to jednak dygresja, odrywająca nas od wygodnej sofy Klubu Sportowego, pełnego tych Anglików, których dziełem jest obecnie odrodzenie Egiptu. Ze wszystkich wrażeń, jakie otrzymuje w tym kraju, widok tej grupy energicznych i praktycznych Anglików jest niewątpliwie najsilniejszem. Tu oto siedzą panowie Garstin i Wilcocks, którzy ujarzmili oba brzegi Nilu tak, że zda się przyszłość niedaleka, kiedy wody tej rzeki nie będą wcale dociekać do Morza Śródziemnego. Tam oto Kitchener, wysoki, prosty jak trzcina, milczący żołnierz, ze śladem kuli derwisza na twarzy. A dalej Rogers, który wytępił cholerę, Scott, który zreformował prawodawstwo, Palmer, który obniżył podatki płacone przez fellahów, Hooker, który wytępił szarańczę, Wingate, który zda się znać uczucia każdego krajowca w Sudanie, zaś tuż obok niego siedzi mały człowieczek z rumianą i roześmianą twarzą i jasno-żółtym wąsem; to Slatin, ten sam, który przez szereg lat był w służbie kalifa, a teraz chciałby go mieć przed sobą na odległość szabli“.
Niedługo po Nowym roku (1896) zrobiliśmy wycieczkę na statku Cook’a w górę Nilu, aż do ostatnich placówek cywilizacji w Wady Halfa. Brzegi górnego Nilu nie były bezpieczne, gdyż można było widzieć bandy Arabów na wielbłądach, gotowe do napaści, lecz statek dawał dostateczne bezpieczeństwo. Mimo to miałem przekonanie, że kierownicy tych wycieczek biorą na siebie zbyt wielką odpowiedzialność; przekonanie to zamieniło się w pewność, gdym się raz znalazł na skale Abousir z gromadą turystów obojga płci, w miejscu, gdzie nas nic nie oddzielało od koczujących krajowców i gdzie między nami a najbliższym posterunkiem wojskowym płynęła rzeka. Dodani dla bezpieczeństwa naszego czterej żołnierze murzyńscy nie wskóraliby nic, gdyby się nagle ukazała gromada tych dzikich jeźdźców na szybkolotnych wielbłądach. Otrzymane wtedy wrażenie, dało mi pochop do opracowania takiej sytuacji. W ten sposób powstał utwór „The Tragedy of Korosko“, wydany w Ameryce p. t. „A Desert Drama“, którego przeróbka sceniczna nosiła później tytuł „The Fires of Fate“. Prawda, że nas wtedy nic nie spotkało, lecz oficerowie brytyjscy zgadzali się ze mną, że ryzyko było zbyt wielkie. Ponieważ wszystkie siły pograniczne miały ochotę posuwać się naprzód pod jakimkolwiek pretekstem, nie miałyby one nic przeciw temu, gdyby Derwisze dali się znęcić na zastawioną co tydzień pułapkę, w formie grupy wycieczkowiczów.
Trudno byłoby mi wymienić liczbę świątyń, zwiedzonych przez nas podczas tej wycieczki, takie było ich mnóstwo; niektóre z nich pochodziły z czasów zamierzchłej przeszłości, inne były tak świeżej daty, jak czasy Kleopatry i Rzymian. Najbardziej znamiennym rysem Egiptu jest majestatyczna ciągłość jego historji. Gdy się bada grobowce Pierwszej Dynastji w Abydos, widzi się rzeźbione głęboko w kamieniu uobrażenia świętego jastrzębia, gęsi i siewki, znaki Horusa i Ozirisa, Górnego i Dolnego Egiptu. Rzeźby te powstały przed budową Piramid, tak, że muszą mieć około czterech tysięcy lat przed Chrystusem. Z kolei ogląda się świątynię zbudowaną przez Ptolomeuszów, już po Aleksandrze Wielkim, i widzi się znowu te same symbole, wykute w ten sam sposób. Niema drugiego takiego wypadku w dziejach świata. Cesarstwo rzymskie i Imperjum Brytyjskie nie mogą nawet iść w porównanie. Mierzone miarą ciągłości dziejowej Egiptu, czasy Alfreda Wielkiego byłyby poprostu naszem wczoraj, mało co różnem od naszego dzisiaj. Zda się, że tamta rasa uległa jakiemuś skamienieniu, trudno jednak zrozumieć, że nie uległa naporowi jakiejś młodszej, silniejszej nacji.
Sztuka ich stała niewątpliwie wysoko, ale ich władze rozumowe nie budzą podziwu. Świeże odkrycie grobowca królewskiego w pobliżu Teb — piszę te słowa w r. 1924 — wykazuje jak wspaniałemi były ich dekoracje i przybory życiowe. Lecz sam grobowiec dowodzi bardzo niskiej inteligencji. Myśl, że ciało, zużyty zewłok, osłaniający za życia duszę, powinien być przechowany za wszelką cenę, jest szczytem materjalizmu. A te setki koszów, pełnych wiktuałów dla zaopatrzenia duszy! Mam mocne przekonanie, że ludzie z podobnymi pojęciami, musieli być bardzo słabo rozwiniętymi umysłowo; to los każdego społeczeństwa, które się poddaje władzy duchowieństwa.
Ktoś z naszych nowych znajomych poddał myśl, że powinienem zrobić wycieczkę do Słonych Jezior, leżących jakieś pięćdziesiąt mil od Cairo i zwiedzić tam starą pustelnię Koptycką. Te pustelnie, siedziby świętych i maniaków naprzemian, budziły we mnie wielkie zainteresowanie, gdyż pochodziły one z czasów wczesnego chrześcijaństwa, Wprawdzie data ich powstania jest często niepewna, lecz wszystkie szczegóły wskazują na starożytność, zaś nie ulega wątpliwości, że były one wytworem pustelników, którzy zaludniali tę pustynię w trzecim i czwartym wieku po Chrystusie.
Zostawiwszy żonę w hotelu, wybrałem się z pułkownikiem Lewis‘em, z armji egipskiej, świetnym towarzyszem i doskonałym przewodnikiem. Przybywszy do małej stacji zastaliśmy tam dziwaczny pojazd, oczekujący naszego przybycia. Przypominał on powozy, używane w cyrku. Pokazało się, że był to powóz dworski, przygotowany ongiś dla Napoleona III, który miał przybyć w celu otwarcia Kanału Suezkiego. Musiała to być niezła robota, skoro był jeszcze zupełnie możliwym do użycia; jedynie jego złocenia i koronkowe firanki raziły na tle majestatycznej prostoty pustyni Libijskiej.
Wsiadłszy do tego powozu ruszyliśmy naprzód, mając za przewodnika jedynie ślady kół w piasku, które w miejscach bardziej ubitych były prawie niedostrzegalne. Dokoła nas rozpościerała się nieprzemierzona żółta pustynia piasku, zaś w dali za nami wiła się wstęga drzew zielonych, znacząca bieg Nilu. Raz ujrzeliśmy przed sobą jakiś czarny punkt, który w miarę zbliżania się, przybrał postać krajowca. Doszedłszy do nas, otworzył on czarne, spieczone usta i zawołał: „Moya! Moya!“, co znaczyło: „Wody! Wody!“. Nie mając ze sobą nic do picia, nie mogliśmy ugasić jego pragnienia, lecz wskazaliśmy na widniejącą za nami zieloną wstęgę, ku której nieszczęsny wędrowiec ruszył, zataczając się.
Niedługo spotkała nas dziwna i niezwykła przygoda; oto nagle niebo zachmurzyło się i począł padać deszcz, w tych stronach zjawisko prawie nie znane. Mimo ulewy posuwaliśmy się z wolna naprzód, zaś pułkownik Lewis, który wyzyskiwał każdą sposobność dla wykonania jakiegoś ćwiczenia fizycznego, biegł obok powozu, z trudnością ciągnionego w grzązkim piasku przez parę koni. Pamiętam, żem mu powiedział, iż nigdy w życiu nie przypuszczałem, że będę jechał przez pustynię Libijską w powozie imperatora z pułkownikiem, biegnącym obok jak niewolnik. Nagle, w gasnącem świetle dnia, nubijski woźnica zsiadł z kozła i począł badać grunt, poczem dał znać gestami rąk, że zgubił ślad i że nie wie, gdzie się znajdujemy. Trudność polegała na wskazaniu południa i północy. Położenie było niemiłe, gdyż nie mieliśmy ze sobą ani wody, ani żywności. Noc zapadła szybko; rzuciwszy okiem w górę na przelatującą nad nami mgłę, dojrzałem nagle między chmurami znaną mi konstelację gwiezdną, która wskazywała kierunek północny. Istotnie, udawszy się w tym kierunku, badając grunt co kilkadziesiąt sążni, natrafiliśmy wreszcie na zgubiony ślad.
Przygody nasze nie zakończyły się jednak; przeciwnie, cała ta podróż była na kształt dziwacznego snu. Wymagało wielkiej czujności z naszej strony, by nie zatracić koleiny, więc szliśmy naprzód z latarkami w ręku, za nami zaś posuwał się powóz, trzeszcząc i grzęznąc. W pewnej chwili ujrzeliśmy w oddali światełko; przyśpieszyliśmy kroku i wkrótce znaleźliśmy koło namiotu jakiegoś rudego brodacza, który siedział obok namiotu przy stoliku, na którym rysował coś w świetle lampki. Deszcz przestał padać, lecz niebo było jeszcze zachmurzone. W odpowiedzi na nasze pozdrowienia, człowiek ten odparł mrukliwie, że jest Niemcem, czyniącym pomiary w pustyni. Kiedyśmy mu oznajmili o celu naszej podróży, wskazał ręką kierunek, którego mieliśmy się trzymać i oświadczył, że jesteśmy niedaleko miejsca naszego przeznaczenia. Opuściwszy namiot brodacza, udaliśmy się we wskazanym kierunku, lecz po pewnym czasie straciliśmy znów ślad i posuwaliśmy się naprzód na oślep. Nareszcie po jakichś dobrych dwóch godzinach ujrzeliśmy w oddali migotające światełko; niestety, zbliżywszy się, przekonaliśmy się, że był to ten sam namiot, tego samego brodacza, że więc krążyliśmy w kółko. Otrzymawszy nowe wskazówki ruszyliśmy w drogę i tym razem dotarliśmy w określonym czasie szczęśliwie do drewnianej budy, która znaczyła połowę naszej drogi. Posiliwszy się nieco rzuciliśmy się na leżaki i wyczerpani zasnęliśmy szybko.
Ranek wynagrodził wszystkie niepowodzenia poprzedniego dnia. Powietrze było chłodne, rzeźkie i jasne, napełniające otuchą i poczuciem zdrowia; nawet jednostajny obraz żółtego piasku z czerwonemi skałami, z błękitną kopułą nad niemi, usposabiał rozweselająco. Po kilku godzinach drogi dotarliśmy szczęśliwie do Natron Lake, wielkiego jeziora słonego, nad którem w jednem miejscu stało kilka rozrzuconych tu i tam domów, w których robotnicy wysuszali sól. O jakieś dwie mile od jeziora stał klasztor, lub raczej pustelnia, cel naszej podróży. Dziś, gdy liczba domków robotniczych nad jeziorem wzrasta, nie jest ten klasztor tak osamotniony, lecz przed powstaniem tej kolonji robotniczej, było to jedno z najmniej dostępnych miejsc. Klasztor otoczony był wysokim wałem zewnętrznym, zbudowanym z trwałej gliny. Nie było tam ani drzwi ani okien, lecz jeden mały otwór, z poza którego można się było łatwo bronić. Kiedyśmy się znaleźli wewnątrz, wyczułem, że wizyta nasza nie sprawia gospodarzom tej siedziby wielkiej przyjemności, lecz wojskowa ranga mego towarzysza budziła widoczny szacunek. Oprowadzono nas dokoła dziedzińca wewnętrznego, gdzie był ogród i drzewa palmowe; z kolei pokazano nam wnętrze domków pustelniczych, zbudowanych wewnątrz wspomnianego wału. W pobliżu tych domków stała beczka pełna jakiejś substancji, która z wyglądu i kształtu przypominała zaokrąglone kamyki rzeczne. Zapytałem, czy służyły one do odpierania atakujących Arabów, lecz powiedziano mi, że to zapas placuszków, zastępujących chleb. Poczęstowano nas słodkiem winem, w rodzaju tego, które do dziś jeszcze jest używane przy komunji. Przeor tej pustelni zdał mi się bardzo przyzwoitym człowiekiem; ponieważ się uskarżał na dolegliwości fizyczne, zbadałem go bardzo sumiennie i przyrzekłem mu posłać pewne lekarstwo z Cairo. Dotrzymałem później tej obietnicy, czy jednak przesłane lekarstwa doszły jego rąk, nie wiem. Niektórzy z braciszków wyglądali jak ludzie przeżyci; naogół panowała tam atmosfera niedołęstwa i lenistwa; czy to moje wrażenie było słuszne, trudno mi zaręczyć. Kiedym z wysokości zewnętrznego muru zobaczył pustynię piaskową, jak okiem sięgnąć, odniosłem dziwne wrażenie na myśl, że to jest wszystko na co oczy tych ludzi patrzą. Cóż za kontrast z mojemi mnogiemi i różnorodnemi wrażeniami i zajęciami! Była tam wprawdzie bibljoteka, lecz książki przeważnie stare, zawierające prawdopodobnie cenne rzadkości, walały się po ziemi. Od odkrycia „Codex Sinaiticus“ wszystkie te koptyckie bibljoteki zostały zapewne zbadane przez specjalistów, lecz w owych czasach można tam było napewno znaleść niejedną cenną rzecz.
Następnego wieczoru byliśmy obaj z powrotem w Cairo. Po drodze nie słyszeliśmy żadnych nowin i najspokojniej w świecie byliśmy zajęci myciem rąk przed obiadem w Klubie Sportowym, kiedy ktoś ze znajomych wszedłszy do umywalni, zawołał:
— Jakto? Pan tutaj, panie pułkowniku? A gdzie pańska brygada?
— Moja brygada? — zapytał Lewis, nie rozumiejąc o co chodzi.
— Czy pan był może gdzieś poza miastem?
— Tak, nad jeziorem Natron.
— Na Boga! To pan nic nie wie?
— Nie! Co takiego?
— Ależ człowieku, wojna wypowiedziana! Idziemy na Dongolę! Armia koncentruje się wzdłuż granicy, a pan dowodzisz brygadą czołową!
— Tam do djabła! — Mydło wypadło z rąk Lewis’a. Zdawało się, że, i on padnie, jak piorunem rażony. Tak dowiedzieliśmy się o nowej przygodzie, która otwierała się przed nami i przed Imperjum Brytyjskiem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Conan Doyle i tłumacza: anonimowy‎.