Wspomnienia i przygody/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Conan Doyle
Tytuł Wspomnienia i przygody
Podtytuł Tom I
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia „Rola“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz F. S.
Tytuł orygin. Memories and Adventures
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


II
U JEZUITÓW
Szkoła przygotowawcza. — Błędy edukacji. — Spartańskie wychowanie. — Kara cielesna. — Towarzysze szkolnej ławy. — Ponure przepowiednie. — Poezja. — Imatrykulacja londyńska. — Szkoła niemiecka. — Szczęśliwy rok. — Jezuici. — Przygoda w Paryżu.

Kiedy skończyłem lat dziewięć posłano mnie do szkoły w Hodder, przygotowującej do znanej szkoły Rzymsko-Katolickiej w Stonyhurst, w Lancashire. Była to długa podróż dla chłopca w moim wieku, to też czułem się bardzo samotnym i płakałem gorzko w drodze do stacji Preston, gdzie się złączyłem z wielu przyszłymi towarzyszami niedoli i skąd udaliśmy się końmi, pod pieczą przysłanych na stację Jezuitów, do odległej o dwanaście mil (angielskich) szkoły. Hodder leży w odległości dobrej mili od Stonyhurst; że zaś wszyscy chłopcy są poniżej lat dwunastu, jest to bardzo pożyteczna instytucja, wprowadzająca młodego chłopca w rutynę życia szkolnego, zanim się zetknie ze starszymi chłopcami.
W Hodder spędziłem dwa lata. Ówczesny rok szkolny nie ulegał ciągłym przerwom wakacyjnym, jak się to dziś dzieje. Wyjąwszy sześć tygodni wakacji letnich, chłopcy nie opuszczali szkoły. Naogół te pierwsze dwa lata poza domem były szczęśliwe. Umysłowo i fizycznie dotrzymywałem kroku mym współtowarzyszom. Szczęśliwem zrządzeniem losu byłem pod bezpośrednią pieczą Ojca Cassidy, który okazał się bardziej ludzkim i wyrozumiałym niż większość Jezuitów. Zachowuję zawsze jak najmilsze wspomnienie o nim i jego łagodnej postawie, jaką zajmował wobec nas, wśród których nie brakło urwiszów i psotników. Pamiętam także, że w tym czasie wybuchła wojna francusko-niemiecka, która wywołała niezwykłe poruszenie nawet w naszym zacisznym zakątku.
Z Hodder przeszedłem do Stonyhurst, tego imponującego średniowiecznego budynku, który przed jakiemiś stu pięćdziesięciu laty dostał się w ręce Jezuitów; sprowadzili oni tutaj całe grono nauczycielskie z jednego ze swych kollegjów w Hollandji, z zamiarem stworzenia publicznego zakładu wychowawczego. Plan naukowy, podobnie jak budynek był średniowieczny, lecz rozsądny. O ile wiem, uległ on obecnie zmianom zgodnie z wymaganiami dzisiejszemi. Szkoła obejmowała siedem klas, innemi słowy siedem lat, z których dwa pierwsze spędzało się w Hodder. Rozkład nauk zgodny był z panującą ówcześnie rutyną szkół średnich; obejmował on geometrję, algebrę i filologję klasyczną, udzielane metodą, która na całe życie odstrasza od tych przedmiotów. Pakowanie w głowy chłopców fragmentów Virgila lub Homera bez dania im pojęcia, czem są te fragmenty i jak wyglądało życie czasów starożytnych, jest niewątpliwie niedorzecznym systemem. Jestem przekonany, że inteligentny chłopak nauczyłby się więcej w ciągu tygodnia z dobrego tłumaczenia Homera, niż z rocznego studjum oryginału. System stosowany w Stonyhurst nie był w tej dziedzinie gorszym niż gdzieindziej i da się usprawiedliwić tylko tą zasadą, że jakiekolwiek ćwiczenie intellektu jest lepsze dla rozwoju umysłowego niż żadne. Zasada ta jest mojem zdaniem zupełnie fałszywą. Wyznaję z zupełnie spokojnem sumieniem, że moja znajomość łaciny i greczyzny przydała mi się w życiu bardzo mało, a matematyka nie przyniosła mi żadnej korzyści. Natomiast inne rzeczy, nabyte niemal przypadkiem, jak sztuka czytania na głos, które było moim zwyczajem w domu, podczas gdy matka była zajęta robotą włóczkową, lub znajomość francuskiego, zdobyta przez odczytywanie objaśnień do ilustracji powieści Juljusza Verne’go, oddały mi w życiu ogromne usługi. Moje wykształcenie klasyczne napełniło mnie niechęcią do klasyków tak, że ze zdumieniem przyjąłem ich wdzięk i urok, kiedym w latach późniejszych poznał ich utwory w sposób bardziej rozsądny.
Trudno mi odpowiedzieć na pytanie, czy jezuicki system wychowania jest naogół dobry czy zły; musiałbym w sposób podobny doświadczyć systemu innego, bym mógł dać przedmiotową odpowiedź. Zdaje mi się jednak, że wyniki świadczą na jego korzyść, gdyż zastępy młodzieży, opuszczające Stonyhurst, wytrzymują porównanie z wychowankami każdej innej szkoły publicznej. Mimo znacznej domieszki cudzoziemców i pewnej liczby zawsze niezadowolonych Irlandczyków, nie można nam było zarzucić głębokiego patrjotyzmu; mówiono mi po wojnie, że liczba wychowanków ze Stonyhurst, odznaczona Krzyżem Wictorji i Orderem Walecznych, jest stosunkowo większa, niż z innych szkół publicznych. Nauczyciele jezuiccy niedowierzają naturze ludzkiej i być może, mają rację. Nie wolno nam było ani na chwilę pozostawać samowtór; w rezultacie niemoralność, która szerzy się bardzo w innych szkołach, przejawiła się wśród nas w sposób minimalny. Księża brali udział we wszystkich zabawach i spacerach, zaś jeden z wychowawców obchodził sypialnie w nocy. System ten może osłabić poczucie godności i samodzielność, lecz zmniejsza pokusy i chroni od skandalu. System życia był iście spartański, lecz wszystkie nasze potrzeby były zaspakajane. Chleb suchy z gorącem, dobrze rozwodnionem mlekiem, stanowił nasze skromne śniadanie. Na obiad kawałek mięsa z jarzyną z dodatkiem leguminy dwa razy w tygodniu. Na podwieczorek „chleb i piwo“, które prócz koloru nie miało z piwem nic wspólnego; wreszcie na wieczerzę znowu gorące mleko, chleb z masłem a czasem jakaś jarzyna. W piątek była ryba. Przy takiej dyjecie byliśmy zupełnie zdrowymi. Wszystko w tym zakładzie było proste aż do surowości; wyjątkiem był wspaniały gmach mieszkalny, marmurowa posadzka jadalni z galerją i chórem, piękny kościół i piękne dla oka otoczenie.
Kary cielesne były bardzo surowe. Mówię to z pełnią świadomości, gdyż nie wiem, czy był drugi chłopak z tak bogatem doświadczeniem w tej dziedzinie, jak ja. Narzędzie, którem wymierzano tę karę było dziwne, sprowadzone zapewne także z Hollandji; był to kawałek grubej gumy w kształcie podeszwy. Pod wpływem jednego mocnego uderzenia tym instrumentem dłoń puchła i siniała. O surowości wymierzanych kar świadczy fakt, że normalnie, starszy wychowanek otrzymywał dziewięć razów na każdą dłoń, tudzież, że dziewięć na jedną dłoń stanowiło minimum. Z reguły delikwent nie był zdolnym do otwarcia drzwi, gdy wychodził z pokoju, w którym odbywała się egzekucja. Zdaje mi się jednak, że wyniki tych kar były dodatnie, gdyż wielu z nas uważało za punkt honoru nie okazać bólu, zaś to hartuje życiowo. Fakt, że podlegałem tym karom częściej niż inni, nie wynikał z mojej większej przewrotności, lecz z pewnego rysu mej natury. Rys ten polegał na tem, że o ile gorliwie odpłacałem dobrem za dobre, o tyle buntowałem się przeciw jakimkolwiek groźbom i z zadowoleniem fałszywej dumy starałem się zawsze dowieść, że przemocą nikt ze mną nic nie wskóra. Dlatego często świadomie popełniałem rzeczy naganne i karygodne, dla pokazania, że umiem postawić na swojem. Perswazją można było ze mną więcej wskórać, niż postrachem. Kary, które otrzymałem, należały mi się za moje postępki, lecz te ostatnie były wynikiem złego obchodzenia się ze mną.
Z pośród moich kolegów jeden tylko Bernard Partridge, znany współpracownik „Punch’u“, doczekał dość dużej sławy; w onych czasach było to ciche i łagodne chłopię. Ojciec Thurston, który w tyle lat później miał się stać moim oponentem w kwestjach psychicznych, był o rok wyżej odemnie. Był tam wtedy także nowicjusz zakonny, z którym wprawdzie nie zawarłem bliższej znajomości, lecz którego piękna i uduchowiona twarz wraziła mi się w pamięć. Był to późniejszy słynny kaznodzieja, Bernard Vaughan. Jeśli chodzi o trwałą przyjaźń, to zawarłem ją tylko z jednym z moich ówczesnych kolegów; był to James Ryan, niezwykły chłopiec, który wyrósł na niezwykłego człowieka.
W czasie końcowego stadjum mego rozwoju w Stonyhurst zdałem sobie sprawę, że jest we mnie pewna żyłka literacka, którą nie każdy posiada. Była to dla mnie zupełna niespodzianka, zaś jeszcze w większym stopniu dla moich nauczycieli i wychowawców, którzy nie mieli żadnych nadziei co do moich widoków na przyszłość. Rzeczony incydent zdarzył się w r. 1874, kiedy byłem w klasie szóstej; uczniowie tej klasy mieli obowiązek opracowania danego tematu wierszem. Przeważna część uczniów uważała to oczywiście za nudne i nienaturalne zadanie. Te wymuszone zaloty do Muzy miały zazwyczaj bardzo zabawny charakter. Dla mnie natomiast, który miałem istotne zamiłowanie do poezji, była to praca, zadowalająca zarówno umysł jak i uczucie. Dlatego produkowałem wiersze, które były lichą poezją, lecz zdały się być cudem dla tych, którzy nie posiadali w tym kierunku żadnego powołania. Tematem w rzeczonym wypadku było przejście Izraelitów przez Morze Czerwone i mój wysiłek, choć drewniany i konwencjonalny był jednak technicznie zupełnie poprawny. W każdym razie był to jak się wyrażał znany publicysta, Stead, drogowskaz, który ukazywał kierunek mego powołania. W ostatnim roku pobytu w Stonyhurst byłem redaktorem czasopisma szkolnego, w którem ukazało się sporo mych wierszy, obojętnych co do wartości. Studja w Stonyhurst kończą się egzaminem immatrykulacyjnym w uniwersytecie londyńskim, który złożyłem ku powszechnemu zdziwieniu z odznaczeniem, tak, że opuściłem tę szkołę licząc lat szesnaście z lepszym wynikiem niż ten, jaki zdawał się być prawdopodobnym na podstawie mych świadectw dorocznych.
Muszę tu nadmienić, że wkrótce po mem przybyciu do Stonyhurst, zaproponowano mej matce, że mógłbym być zwolnionym od opłaty szkolnej, gdybym się z jej zgodą poświęcił stanowi duchownemu. Matka odrzuciła tę propozycję, niewątpliwie z korzyścią Kościoła i moją. Ilekroć jednak pomyślę o jej skromnych środkach i jej wysiłkach dla powiązania końca z końcem, widzę w tem odrzuceniu piękny przykład niezależności jej charakteru, gdyż jednem słowem zgody, mogła była oszczędzić roczny wydatek 50 funtów.
Spędziłem jeszcze jeden rok u Jezuitów, gdyż zdecydowano, że jestem za młody na studja zawodowe i postanowiono wysłać mnie do Niemiec dla nauczenia się języka. Wyprawiono mnie do jezuickiej szkoły w Feldkirch, w austrjackiej prowincji Voralberg. Stosunki w tej szkole i całe traktowanie uczniów, było o wiele bardziej ludzkie niż w Stonyhurst, tak, że szybko przemieniłem się z protestującego buntownika na podporę ładu i porządku.
Na początek jednak nie bardzo się spisałem, gdyż zaraz pierwszej nocy po przybyciu płoszyło mi sen z powiek głośne chrapanie jednego z nowych kolegów. Nie mogąc wkońcu znieść tego rzężenia, wyjąłem z łóżka jakiś kołek i podszedłszy do śpiącego, począłem go szturchać mym kijem. Zbudzony ze snu, począł się ze zdumieniem wpatrywać w nieznanego sobie (przybyłem bowiem późnym wieczorem) draba z kijem w ręku. Zamierzałem właśnie ocucić go zupełnie, kiedy uczułem czyjeś dotknięcie na ramieniu, był to jeden z wychowawców, który mnie wyprawił z powrotem do mego łóżka. Następnego dnia musiałem wysłuchać kazania o zbyt swobodnych metodach angielskich wymierzania sobie samemu sprawiedliwości. Lecz było to moje największe wykroczenie przez cały czas pobytu w tej szkole.
Naogół rok ten upłynął szczęśliwie. Wprawdzie w języku niemieckim nie uczyniłem spodziewanych postępów, gdyż w szkole było około dwudziestu chłopców angielskich i irlandzkich, którzy oczywiście trzymali się razem, niwecząc tem samem zamiary tych, którzy ich tu wysłali. Nie uprawiano tu wprawdzie gry w cricket, lecz było dużo saneczkowania, piłka nożna i dziwaczna gra w piłkę na szczudłach. Jedzenie było lepsze niż w Stonyhurst i prawdziwe, jasne piwo niemieckie zamiast tej lury, o której wspominałem.
Nadprogramowo nauczyłem się tam grać na trombonie, dzięki temu, że uczeń, który grał na tym instrumencie w doskonałej orkiestrze dętej, nie wrócił do szkoły. W lecie 1876 opuściłem Feldkirch, zachowując zawsze w miłej pamięci austrjackich Jezuitów i ich starą szkołę.
W istocie muszę wyznać, że mimo wszystkiego co nas dzieli, zachowałem dla Jezuitów wogóle bardzo przyjazne uczucia. Widzę obecnie zarówno ich zalety jak i braki. W wielu dziedzinach obrzucono ich oszczerstwami; tak na przykład po ośmiu latach stałego kontaktu z nimi nie mogę powiedzieć, aby byli mniej prawdomówni lub bardziej kazuistyczni niż ich bliźni. Poznałem ich jako ludzi zdolnych, jasnych umysłów i poważnych; zdarzały się i wśród nich wyjątki, lecz rzadko, gdyż dobór jest bardzo ostrożny, staranny i długotrwały. We wszystkiem, wyjąwszy ich teologję, zasługiwali oni na podziw, lecz właśnie ta ich teologja czyniła ich nieużytymi i nieludzkimi na pozór; jest to naogół rys wspólny wszystkim krańcowym formom katolicyzmu. Człowiek, wstępujący do ich zakonu, jest stracony dla rodziny. Ich ciasny i surowy pogląd na świat, daje im siłę, która cechuje także Purytanów i wszelką wiarę fanatyczną. Są oni pełni poświęcenia, nieustraszeni i raz poraz, czy to w Kanadzie, czy w Południowej Afryce, czy w Chinach, stanowili oni pierwszą straż cywilizacji, ku swej bolesnej szkodzie. Są oni od dawna ostoją Kościoła Rzymskiego. Tragedją jest to, że ci, którzyby chętnie życie swe oddali za starą wiarę, przyczynili się najwięcej do jej upadku, gdyż oni to zdaniem powag takich jak Ojciec Tyrrell i inni moderniści, ponoszą odpowiedzialność za wszystkie krańcowe doktryny, tudzież za ogólne zacieśnienie dogmatyczne, które poprostu uniemożliwiły pozostanie w Kościele ludziom, przejętym naukową żądzą prawdy lub intellektualnem poczuciem swej godności. Nawet Sir Charles Miwart, ostatni z katolików-naukowców, który przez szereg lat usiłował wytrwać na niemożliwem stanowisku, musiał wkońcu dać za wygraną, tak, że obecnie, o ile mi wiadomo, niema ani jednego wybitnego naukowca lub myśliciela, któryby był praktykującym katolikiem. Jest to sprawka wyznawców krańcowych, nad którą umysły umiarkowane boleją, którą moderniści potępiają. Zależy ona od wewnętrznego dyrektorjatu włoskiego, który wydaje rozkazy. Nic nie może przewyższyć bigoterji teologji jezuickiej i ich pozornej nieświadomości, co do wrażenia, jakie wywoływać ona musi na umysły nowoczesne. Pamiętam, że kiedy jako chłopak dorosły słuchałem słynnego kaznodzieji irlandzkiego, Ojca Murphy, który piorunował, że poza kościołem czeka każdego wieczne potępienie, patrzyłem nań z przerażeniem i mam przekonanie, że w onej chwili począł się ów rozdział, który z czasem zmienił się na przepaść między mną i tymi, którzy mną kiedyś kierowali.
W drodze powrotnej do Anglji, zatrzymałem się w Paryżu. Przez całe życie do owej chwili słyszałem wiele o nigdy niewidzianym wuju dziadecznym, nazwiskiem Michał Conan, któremu muszę tu poświęcić kilka słów. Wszedł on do rodziny przez małżeństwo mego dziadka „H. B.“ z panną Conan. Brat jej, Michał, był redaktorem pisma p. t. „The Art Journal“; należał on do tej elity intellektualnej, która stworzyła w Irlandji ruch znany jako Sinn Fein. Zajmował się on heraldją i genealogją z tą samą gorliwością co moja matka i wywiódł swój ród jakąś drogą okrężną od książąt Bretonji, których rodowe nazwisko brzmiało Conan; w istocie Arthur Conan był owym nieszczęsnym księciem, któremu król Jan według Szekspira wyłupił oczy. Ten wuj był moim ojcem chrzestnym i stąd moje imiona Arthur Conan.
Żył on w Paryżu i wyraził życzenie, aby jego krewniak i chrześniak, z którym utrzymywał korespondencję, odwiedził go w przejeździe. Załatwiłem się z mymi zasobami pieniężnymi tak skrupulatnie, zwłaszcza po dość sutym obiedzie w Strassburgu, że kiedy stanąłem w Paryżu, zostały mi w kieszeni dwa grosze. Ponieważ trudno było zajechać do nieznanego krewnego i prosić o zapłacenie pojazdu, zostawiłem kufer na stacji i ruszyłem piechotą. Doszedłem do Sekwany i szedłem jej brzegiem do Champs Elysées; obejrzałem z oddalenia Łuk Tryumfalny i wiedząc, że Avenue Wagram, przy której wuj mieszkał, jest niedaleko, puściłem się dalej mimo upału, aż dotarłem do miejsca. Pomnę, że droga i upał wyczerpały mnie tak, iż szukałem pokrzepienia w napoju, który jakiś przechodzień sprzedawał z dużej bańki, którą niósł na plecach, za jednego z moich pensów wypiłem dwa kubki rozwodnionej lukrecji. Tak pokrzepiony, z ostatnim groszem w kieszeni doszedłem do domu wuja. Kilka tygodni spędziłem w Paryżu z tym Irlandczykiem wulkanicznego temperamentu, który cały dzień letni przepędzał bez surduta, obsługiwany przez zahukaną i potulną żonę. Rzecz dziwna, że zarówno z budowy fizycznej jak i z usposobienia jestem podobniejszy do niego niż do typu rodziny Doyle. Zawarliśmy prawdziwą przyjaźń, zaczem wróciłem do domu, świadom, że stoję na progu mego własnego życia.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Conan Doyle i tłumacza: anonimowy‎.