Wspomnienia i przygody/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Conan Doyle
Tytuł Wspomnienia i przygody
Podtytuł Tom I
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia „Rola“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz F. S.
Tytuł orygin. Memories and Adventures
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


I
WSPOMNIENIA WCZESNEGO DZIECIŃSTWA
Pochodzenie. — „H. B.“. — Czwórka Niezwykłych Braci. — Rodowód mojej matki. — Genjusz nieznany. — Moja pierwsza klęska. — Thackeray. — Fenianie. — Wczesna lektura. — Moja pierwsza powiastka.

Urodziłem się w dniu 22 maja 1859 r., w Edynburgu, przy Picardy Place, zwanym tak dlatego, że swego czasu osiedliła się tam gromadka francuskich studentów. W onym czasie było to osiedle poza obrębem murów grodzkich, obecnie jednak stanowi część miasta. W czasie ostatniej mej bytności miałem wrażenie, że dzielnica ta podupadła, lecz za czasów mego dzieciństwa cieszyła się ona dobrą sławą.
Ojciec mój był najmłodszym synem Johna Doyle, który pod inicjałami „H. B.“ zdobył sobie jako rysownik wielkie wzięcie w Londynie w czasie od 1825 do 1850 roku. Przybył on do Londynu z Dublinu około roku 1815 i może słusznie uchodzić za twórcę niekrzywdzącej karykatury, która w czasach dawniejszych posługiwała się formą brutalną, zamieniając przedmiot na groteskę, tak co do rysów jak i postaci. Takimi karykaturzystami byli Gilray i Rowlandson. Natomiast mój dziad był dżentelmenem, rysującym dżentelmenów dla dżentelmenów; satyra tych rysunków tkwiła w dowcipie a nie w zniekształceniu rysów. Był to nowy pomysł, który od tego czasu przyjął się w dziale karykatury i spowszedniał. Ponieważ w owym czasie nie było pism humorystycznych, tygodniowy karton z inicjałami „H. B.“ był litografowany i rozsyłany. Tradycja mówi, że „H. B.“ wywierał znaczny wpływ na bieg spraw politycznych i pozostawał w zażyłych stosunkach z wielu kierownikami spraw publicznych onych czasów. Pamiętam go jako sędziwego starca, wielkiej przystojności i godności, o rysach wybitnie anglo-irlandzkich, typu księcia Wellingtona. Umarł on w r. 1868.
Dziad mój owdowiał jako ojciec licznej rodziny, z której czterech synów i jedna córka, dożyli wieku dorosłego. Wszyscy czterej synowie, odziedziczywszy po ojcu zdolności artystyczne, zdobyli zaszczytne stanowiska. Najstarszy z nich, James Doyle, zasłynął jako autor dzieła „Kroniki Anglji“, które sam ilustrował wielobarwnemi ilustracjami; poświęcił on również trzynaście lat pracy dziełu p. t. „Genealogja Rodów Barońskich w Anglji“, zdradzającemu ogromną pracowitość i wiedzę historyczną. Drugi z rzędu, Henryk Doyle, wielki znawca starych mistrzów malarstwa, został z czasem dyrektorem Galerj i Narodowej w Dublinie. Trzeci syn, Ryszard, zasłynął jako rysownik-humorysta; on to jest twórcą tak popularnej dziś jeszcze okładki znanego pisma humorystycznego „Punch“. Najmłodszy, Karol, był moim ojcem.
Dzięki talentom mego dziadka rodzina Doyle żyła dostatnio w Londynie, przy Cambridge Terrace, a więc w pobliżu słynnego Hyde Parku. „Dziennik Ryszarda Doyle“ zawiera między innemi obraz codziennego życia rodzinnego, z którego wynika, że życie to pochłaniało całe dochody, skutkiem czego dorastający synowie musieli się oglądać za posadami. Ojciec mój, mając lat dziewiętnaście, otrzymał stanowisko w Głównym Zarządzie Gmachów i Zabytków Publicznych, w Edynburgu, gdzie spędził niemal całe swe życie; to sprawiło, że ja, z pochodzenia Irlandczyk, urodziłem się w stolicy Szkocji.
Rodzina Doyle, anglo-normandzkiego pochodzenia, była przywiązaną mocno do Kościoła Rzymsko-Katolickiego. Założyciel rodu Doyle, lub D‘Oil, należał do odłamu, zamieszkałego w Staffordshire, z którego pochodził Sir Francis Hastings Doyle i wielu innych znakomitości rodu. Brał on udział w najeździe na Irlandję i otrzymał majętności w hrabstwie Wexford, gdzie wkrótce powstał możny zaścianek (klan), w którym wszyscy mieszkańcy przyjęli nazwisko feudalnego pana, podobnie jak ród Burgh dał początek słynnemu klanowi rodziny Burke. Przynależność do głównego pnia rodowego rościmy sobie jedynie na podstawie rysów charakteru i wyglądu zewnętrznego, wspólnych nam i członkom angielskiej rodziny Doyle, tudzież dzięki nieprzerwanemu używaniu tego samego godła i herbu.
Przodkowie moi, podobnie jak przeważna część starych rodzin irlandzkich, trwali przy swej wierze za czasów Reformacji i w konsekwencji padli ofiarą ustaw karnych. Ustawy te były tak dotkliwe dla ziemian, że pradziad mój, wygnany ze swego majątku, osiadł w Dublinie i wziął się do handlu jedwabiem. W Dublinie przyszedł na świat „H. B“.
Mam nadzieję, że czytelnik przyjmie z pobłażaniem tę wycieczkę w dziedzinę genealogji rodzinnej, która nie pozbawiona interesu dla rodziny, może nudzić każdą inną osobę. Dotknąwszy jednak tego przedmiotu, pragnę dodać kilka słów o rodzinie mej matki, która oddawszy się zawodowo studjom archeologji, opracowała wespół ze znanym genealogiem, Sir Arturem Vicars’em, swoim powinowatym, dzieje swej rodziny na przestrzeni przeszło pięciuset lat, dając w rezultacie imponujące drzewo genealogiczne, które mam w tej chwili przed oczyma.
Ojcem jej był William Foley, lekarz z Trinity College, który umarł młodo, zostawiając rodzinę w stanie prawie ubóstwa. Ożenił się on z Katarzyną Pack, której łoże śmiertelne, a raczej biała postać, jak figura woskowa, leżąca na tem łożu, jest najwcześniejszem wspomnieniem mojego życia. Jej bliskim krewnym, stryjem, jeśli się nie mylę, był Sir Denis Pack, który wiódł brygadę Szkocką pod Waterloo. Była to rodzina żołnierska, co nie może dziwić, zważywszy, że pochodziła ona w prostej linji od majora z armji Cromwell’a, który się osiedlił w Irlandji. Jeden z członków tej rodziny, Antoni Pack, otrzymał w bitwie pod Waterloo tak ciężką ranę w głowę, że mu musiano czaszkę srebrem lutować. Żył on później dosyć długo, podlegając od czasu do czasu gwałtownym wybuchom irytacji, zdarzającym się innym ludziom bez równie ważkiego powodu.
Lecz chwała rodu dosięgła swego szczytu, gdy wielebny Ryszard Pack, rektor Kollegium w Kilkenny, poślubił Marję Percy, dziedziczkę irlandzkiej gałęzi rodu Percy z Northumberland. Związek ten spowinowacił nas z dynastją Plantagenetów. Taką to dziwną mieszaninę krwi człowiek posiada w swoich żyłach, krwi naogół pochodzenia szlachetnego i miejmy nadzieję, równie szlachetnych instynktów.
Atoli ta cała romantyczna chwała przodków nie zmieniała w niczem faktu, że owdowiała Katarzyna Pack przybyła z Irlandji do Edynburga w stanie zupełnego ubóstwa. Dlaczego udała się ona właśnie do Edynburga, tego nigdy się nie dowiedziałem. Wynająwszy większe mieszkanie, wyraziła gotowość przyjęcia odpowiedniego lokatora, W tym samym mniej więcej czasie, około roku 1850, Karol Doyle udał się do Edynburga, zaopatrzony w polecające listy do miejscowych księży, którzy mieli czuwać nad moralnością i wiarą młodego człowieka. Czyż mogli się oni wywiązać lepiej ze swego zadania, jak umieszczając go pod dachem wdowy, prawowiernej i pochodzącej z dobrego gniazda? I tak się stało, że dwie odrębne linje irlandzkich tułaczy, spotkały się pod jednym dachem.
Posiadam paczkę listów mego ojca, pisanych w owym czasie, pełnych uznania dla życzliwości, jakiej doznał, tudzież obfitych w spostrzeżenia, dotyczące ówczesnego towarzystwa szkockiego, szorstkiego w obcowaniu, ochoczego do wypitki, lecz przytem bardzo uczynnego, które jednak stanowiło pewne niebezpieczeństwo dla młodzieńca, posiadającego pewien instynkt religijny i temperament artystyczny. W domu znalazła się młodsza córka Marja, jasnooka i bardzo inteligentna, która wyjechawszy na studja do Francji, wróciła stamtąd młodą, wysoce wykształconą kobietą. Reszty łatwo się domyśleć. W roku 1855, Karol Doyle poślubił Marję Foley, moją przyszłą matkę; młoda para po ślubie mieszkała w dalszym ciągu pod dachem mej babki.
Środki młodego małżeństwa były skąpe, gdyż pensja ojca wynosiła zaledwie 240 funtów; powiększał on ją dochodami za swe rysunki. Ten stan rzeczy pozostał niemal bez zmiany do końca życia mego ojca, który był człowiekiem bez wielkich ambicji, skutkiem czego nie doczekał się żadnych zaszczytów, lub odznaczeń.
Malarstwu poświęcał się tylko sporadycznie; nie przynosiło ono zbyt wiele dochodu rodzinie, gdyż Edynburg posiada sporą ilość akwarel, rozdarowanych przez niego. Jednem z moich życzeń, dotąd niewykonanych, jest zebrać o ile możności wszystkie jego obrazy i urządzić w Londynie wystawę Karola Doyle’a, by krytycy mogli się przekonać, że był on nieprzeciętnym i oryginalnym artystą, ze wszystkich braci — mojem zdaniem — stanowczo największym. Nie ograniczał się on w swych kompozycjach do miłych dla oka krasnoludków i podobnych im postaci fantastycznych; malował również postacie dzikie, straszne i potworne, przyczem zachowywał swój odrębny styl, łagodząc rzeczone tematy humorem naturalnym. W tych obrazach był on groźniejszym niż Blake, lecz mniej chorobliwym niż Wiertz. Fakt, że trudno go z kimkolwiek porównać, jest najlepszym dowodem jego oryginalności. Lecz w prozaicznej Szkocji wywoływał on więcej zdumienia niż podziwu, zaś w szerokim świecie Londynu znano go przedewszystkiem jako twórcę piórkowych ilustracji książkowych, które nie tworzyły najtęższego przejawu i wyrazu jego indywidualności. Toteż bardzo prozaicznym wynikiem tych okoliczności był fakt, że matka moja nigdy nie miała więcej jak trzysta funtów rocznie na utrzymanie i wychowanie dużej rodziny. Żyliśmy w hartującej atmosferze ubóstwa i każde z nas rodzeństwa, po kolei starało się pomódz młodszym. Moja szlachetna siostra Annetta, która umarła właśnie w czasie, gdy wszystkim nam zaczęło się lepiej powodzić, wyjechała w bardzo młodym wieku jako guwernantka do Portugalji, skąd przysyłała do domu całą swoją pensję. Moje siostry młodsze, Lottie i Connie, czyniły podobnie; ja także pomagałem w miarę możności. Lecz przy tem wszystkiem, matka ponosiła największe i najcięższe trudy. Często mówiłem do niej: „Na starość, mamusiu, będziesz miała aksamitną suknię, złote okulary i miły ogień na kominku“. Dzięki Bogu, słowa te nie okazały się czczą obietnicą. Ojciec mój, niestety, nie mógł wiele pomódz, gdyż myślą przebywał zawsze w obłokach, mało bacząc na rzeczywistość życiową. Nie rodzina, lecz ludzkość karmi się owocami trudu geniusza. O czasach mego wczesnego chłopięctwa niewiele mam do powiedzenia; dość zaznaczyć, że było ono dość spartańskie w domu, lecz jeszcze bardziej spartańskie w szkole Edynburskiej, gdzie bakałarz starego typu, nie wypuszczający dyscypliny z ręki, zatruwał nam stale życie młodości. Dwa lata, od siódmego do dziewiątego roku życia, nacierpiałem się dość pod ręką tego jednookiego, opryszczonego tyrana, który zdał się zstąpić na ziemię prosto z kart Dickensa. Wieczorami dom i książki były moją pociechą, wyjąwszy odpoczynek sobotni i niedzielny. Moi towarzysze szkolni byli nieokrzesanymi urwisami; ja też rychło uległem ich wpływom. Jeśli teorja reinkarnacji zawiera w sobie jakieś źdźbło prawdy — w kwestji tej nie zająłem dotąd żadnego stanowiska — mam wrażenie, że w czasie jednego z moich uprzednich żywotów, musiałem być szalonym zabijaką, gdyż nic mnie tak nie radowało we wczesnej młodości, jak bójka. Przez jakiś czas mieszkaliśmy wtedy przy małej „ślepej“ uliczce, pełnej swoistego życia i gwaru, wynikającego ze sporu między chłopcami, mieszkającymi z obu jej stron. Ostatecznie spór ten miała zakończyć walka w pojedynkę, w której ja przedstawiałem obóz chłopców uboższych, mieszkających w domach czynszowych, zaś mój przeciwnik chłopców zamożniejszych, mieszkających w willach po przeciwnej stronie ulicy. Walka odbywała się w ogrodzie jednej z tej willi i choć trwała długo, nie wydała stanowczego rezultatu. Kiedy po skończonej rozprawie wróciłem do domu, matka zawołała: — Bój się Boga, Arturku, a tobie kto tak oko podbił? Na co odparłem z dumą: — Niech mama lepiej pójdzie zobaczyć podbite oczy Edzia Tulloch‘a. Raz jednak spotkała mnie dobrze zasłużona nauczka, gdym zbyt pochopnie wyzwał do walki chłopca szewskiego, który zjawił się na naszem boisku, wysłany oczywiście przez swego majstra. Trzymał on w ręku torbę skórzaną z ciężkiem buciskiem w jej wnętrzu i tą bronią zajechał mnie tak dzielnie przez łeb, żem runął na ziemię prawie bezprzytomny. Była to potrzebna lekcja. Muszę jednak zaznaczyć, że moja zaczepna zapalczywość nigdy nie zwracała się ku słabszym, że przeciwnie często stawałem dobrowolnie w ich obronie.
Dwa zdarzenia z tych czasów zasługują na wzmiankę. Liczni londyńscy przyjaciele mego dziadka mieli zwyczaj odwiedzać nas w przejeździe przez Edynburg, ku wielkiemu zakłopotaniu mych rodziców, by się dowiedzieć „jak sobie Karol radzi“. Jednego z takich gości pamiętam dobrze z czasów mego wczesnego dzieciństwa. Był on wysoki, białowłosy i bardzo uprzejmy. Jakkolwiek byłem wtedy bardzo małym chłopcem, myśl, żem siedział na kolanach Thackeray‘a, sprawia mi wielką przyjemność. Miał on wielki podziw dla mej matki, jej szarych oczu irlandzkich i jej żywości celtyckiej; co prawda, umiała ona zyskać sympatję i przychylność wszystkich, z którymi los ją spotkał.
Drugie zdarzenie pozwoliło mi podpatrzeć zaczątek ruchu, należącego dziś do historji. Było to, o ile mnie pamięć nie myli w r. 1866, kiedy jacyś zamożni krewni mej matki, zaprosili nas do King’s Connty w Irlandji; kilka tygodni spędziliśmy w ich zasobnej i dostatniej siedzibie wiejskiej. Konie i psy były mojem głównem i ulubionem towarzystwem, co wytworzyło wielką przyjaźń z młodym stajennym. Bramy stajni wiodły wprost na gościniec, oddzielone odeń jedynie mocną bramą wjazdową, nad którą mieściła się mała izdebka. Jednego poranku, bawiąc się na dziedzińcu, zobaczyłem mego przyjaciela, stajennego, wpadającego co duchu na dziedziniec, z wyraźnym strachem na twarzy; znalazłszy się wewnątrz obejścia zamknął on i zaryglował co żywo bramę, zaczem wspiął się szybko do izdebki nad bramą, dając mi znaki, abym poszedł w jego ślady. Z okienka naszego schronienia ujrzeliśmy gromadę, złożoną z jakichś dwudziestu chłopów, posuwających się chyłkiem wzdłuż drogi. Kiedy się znaleźli naprzeciw bramy, zaczęli obrzucać nas klątwami i grozić pięściami, na co stajenny odpowiedział podobnie. Później dowiedziałem się, że była to grupa Fenian, którzy rozpoczynali długi szereg zamieszek, obecnie dopiero zbliżających się prawdopodobnie do końca.
Podczas tych pierwszych dziesięciu lat życia opanowała mnie pod koniec manja czytania tak wielka, że mała wypożyczalnia, skąd otrzymywaliśmy książki, zawiadomiła matkę, że nie może pożyczać dziennie więcej jak dwie książki. Upodobania moje były normalne, gdyż książki Mayne Reid’a były moją ulubioną lekturą. Rychło też napisałem powiastkę, którą sam ilustrowałem; występował w tej noweli człowiek i tygrys, którzy od chwili spotkania się utworzyli bardzo niewyraźny amalgamat. W rezultacie oświadczyłem matce z bardzo poważną miną, że łatwo ludzi uwikłać w jakąś intrygę, lecz trudniej ich z niej wydobyć; każdy autor opisujący przygody musiał uczynić to samo doświadczenie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Conan Doyle i tłumacza: anonimowy‎.