Wrażenia więzienne/Ratusz/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustaw Daniłowski
Tytuł Wrażenia więzienne
Wydawca Księgarnia Polska
Data wyd. 1908
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

"N"
Naiwne nadzieje nasze, że z cyrkułu rozejdziemy się do domu, nie sprawdziły się. Komisarz oświadczył, że powędrujemy do ratusza, skąd prawdopodobnie puszczą nas na wolność, radby więc nas wyprawić jak najprędzej, ale musi czekać na konwój. W swej łaskawości pozwolił nam przez stójkowego sprowadzić trochę wędliny i chleba. Posilając się, gawędziliśmy z żołnierzami, trzymającymi straż, którzy w rozmowie przedstawiali się dość sympatycznie, zwłaszcza jeden z lejbgwardyi „liberalniczał“ bardzo wyraźnie. Uskarżał się na uciążliwość i przykrość służby policyjnej, którą pełni z musu, cieszył się, że za parę miesięcy kończy mu się termin i stanie się takim samym cywilnym jak każdy z nas — umiał nieźle po polsku.
— A zostalibyście tu? ktoś spytał.

— Za nic — odparł — tu na każdego „sołdata“ patrzą jak na psa — są „sukinsyny“ ale przecież nie wszyscy!...
— A ci?! — wskazaliśmy na rotę „czernigowców“, która wkroczyła na podwórze i wyciągnęła się w dwa szeregi.
— Liniowe pułki — machnął lekceważąco ręką — wiadomo, chrząszcze, i zawołany oddalił się.
Przyglądaliśmy się ciekawie tym szarym chrząszczom w czapkach z czerwonymi lampasami, którzy na znak „wolno“ częścią rozpełzli się po podwórku, włócząc za sobą karabiny, jak stróż miotłę, częścią zbiwszy się w gromadkę przed naszemi oknami dokazywali, częstując się obficie sujkami, klnąc co moment w mać i parskając głośnym śmiechem.
— Niebardzo mi się podoba ta ich wesołość — zauważył ktoś doświadczony — ci „proletaryusze w mundurach“ gotowi i nas szturchać po drodze... oficera w dodatku niema.
— Oficera? — Co oficer! — jął opowiadać jeden z robotników — jak nas gnali do fortów wołyńce, był oficer... przez miasto nic, ale od Zakroczymskiej dalej grzać, aż trzeszczało — wołamy „nas bjut“ a ten nawet się nie obejrzał, tylko krzyknął: „ej tam — polegcze ich“, no i zaczęło się... rany boskie, ja byłem w środku, tom tylko parę „przykładów “ oberwał, ale ci z brzegu orali nosem ziemię....
— „Pożałujtie“ — przerwał rewirowy.
Wyszliśmy i ustawiliśmy się czwórkami, ze wszystkich stron otoczyło nas wojsko szczelnym szpalerem.
— „Smirno“! — warknął feldfebel.
— Smotritie, ubit’ możetie, no bit’ nielzia — rzekł głośno komisarz.
— Na pleczo! Szagom — marsz!
Szczęknęły karabiny i jak w sztachetach z bagnetów, ruszyliśmy znowu środkiem ulicy.
Było już po siódmej. Błyszczały sznury latarni, gorzały witryny sklepowe, wesoło brzęczały sanki, prószył drobny śnieg i ubielona publiczność snuła się trotuarami.
Obserwując ją, miałem sposobność przekonać się, jak dalece Warszawa przyzwyczaiła się do tego rodzaju widowisk, jakie stanowił nasz kondukt.
Przyglądano nam się prawie obojętnie, ten i ów obejrzał się, rzadko kto przystanął, ani śladu tego tłumu gapiów, który dawniej eskortował pojedynczo aresztowaną osobę.
W jednem miejscu tylko jakieś dwie kobiety w chustkach zaczęły głośno lamentować:
— Jezu, Jezu, znowu tylu prowadzą — takie młode panienki, i szły chwilę za nami zawodząc i narzekając.
Żołnierze wciąż pokrzykiwali: „nie raztiagiwajsia! płotniej, płotniej“! usiłując zbić nas w jak najściślejsze szeregi, które rozciągaliśmy z umysłu, chcąc wywołać wielkością pochodu silniejsze wrażenie, urządzić rodzaj manifestacyi.
— Czyżby kto istotnie?... posłyszałem na Szpitalnej wyraźny łopot sztandaru: wysoko chwiała się biała płachta z napisem: „Wielki kiermasz“!... Zapatrzony popsułem szyk.
— Nie raztiagiwiajsia! płotniej! — wrzasnęło mi nad uchem.
Koło teatru zator dorożek zmięszał nasze szeregi, uporządkowaliśmy się dopiero na placu i okrążywszy ratusz, wstąpiliśmy w gościnnie rozwarte podwoje.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gustaw Daniłowski.