Wrażenia więzienne/Ratusz/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wrażenia więzienne |
Wydawca | Księgarnia Polska |
Data wyd. | 1908 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
!["N"](http://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/thumb/e/e1/PL_Gustaw_Dani%C5%82owski_-_Wra%C5%BCenia_wi%C4%99zienne_-_inicja%C5%82_N.jpg/110px-PL_Gustaw_Dani%C5%82owski_-_Wra%C5%BCenia_wi%C4%99zienne_-_inicja%C5%82_N.jpg)
— A zostalibyście tu? ktoś spytał.
— Za nic — odparł — tu na każdego „sołdata“ patrzą jak na psa — są „sukinsyny“ ale przecież nie wszyscy!...
— A ci?! — wskazaliśmy na rotę „czernigowców“, która wkroczyła na podwórze i wyciągnęła się w dwa szeregi.
— Liniowe pułki — machnął lekceważąco ręką — wiadomo, chrząszcze, i zawołany oddalił się.
Przyglądaliśmy się ciekawie tym szarym chrząszczom w czapkach z czerwonymi lampasami, którzy na znak „wolno“ częścią rozpełzli się po podwórku, włócząc za sobą karabiny, jak stróż miotłę, częścią zbiwszy się w gromadkę przed naszemi oknami dokazywali, częstując się obficie sujkami, klnąc co moment w mać i parskając głośnym śmiechem.
— Niebardzo mi się podoba ta ich wesołość — zauważył ktoś doświadczony — ci „proletaryusze w mundurach“ gotowi i nas szturchać po drodze... oficera w dodatku niema.
— Oficera? — Co oficer! — jął opowiadać jeden z robotników — jak nas gnali do fortów wołyńce, był oficer... przez miasto nic, ale od Zakroczymskiej dalej grzać, aż trzeszczało — wołamy „nas bjut“ a ten nawet się nie obejrzał, tylko krzyknął: „ej tam — polegcze ich“, no i zaczęło się... rany boskie, ja byłem w środku, tom tylko parę „przykładów “ oberwał, ale ci z brzegu orali nosem ziemię....
— „Pożałujtie“ — przerwał rewirowy.
Wyszliśmy i ustawiliśmy się czwórkami, ze wszystkich stron otoczyło nas wojsko szczelnym szpalerem.
— „Smirno“! — warknął feldfebel.
— Smotritie, ubit’ możetie, no bit’ nielzia — rzekł głośno komisarz.
— Na pleczo! Szagom — marsz!
Szczęknęły karabiny i jak w sztachetach z bagnetów, ruszyliśmy znowu środkiem ulicy.
Było już po siódmej. Błyszczały sznury latarni, gorzały witryny sklepowe, wesoło brzęczały sanki, prószył drobny śnieg i ubielona publiczność snuła się trotuarami.
Obserwując ją, miałem sposobność przekonać się, jak dalece Warszawa przyzwyczaiła się do tego rodzaju widowisk, jakie stanowił nasz kondukt.
Przyglądano nam się prawie obojętnie, ten i ów obejrzał się, rzadko kto przystanął, ani śladu tego tłumu gapiów, który dawniej eskortował pojedynczo aresztowaną osobę.
W jednem miejscu tylko jakieś dwie kobiety w chustkach zaczęły głośno lamentować:
— Jezu, Jezu, znowu tylu prowadzą — takie młode panienki, i szły chwilę za nami zawodząc i narzekając.
Żołnierze wciąż pokrzykiwali: „nie raztiagiwajsia! płotniej, płotniej“! usiłując zbić nas w jak najściślejsze szeregi, które rozciągaliśmy z umysłu, chcąc wywołać wielkością pochodu silniejsze wrażenie, urządzić rodzaj manifestacyi.
— Czyżby kto istotnie?... posłyszałem na Szpitalnej wyraźny łopot sztandaru: wysoko chwiała się biała płachta z napisem: „Wielki kiermasz“!... Zapatrzony popsułem szyk.
— Nie raztiagiwiajsia! płotniej! — wrzasnęło mi nad uchem.
Koło teatru zator dorożek zmięszał nasze szeregi, uporządkowaliśmy się dopiero na placu i okrążywszy ratusz, wstąpiliśmy w gościnnie rozwarte podwoje.
![](http://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/thumb/6/62/PD-icon.svg/20px-PD-icon.svg.png)