Wojna kobieca/Podziemia/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wojna kobieca
Podtytuł Powieść
Część Podziemia
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Guerre des femmes
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ II.

Jak zazwyczaj, Nanona siedziała w pośród map, listów i książek. Kobieta ta po swojemu wiodła wojnę za króla.
Spostrzegłszy Canollesa, z uniesieniem podała mu rękę.
— Król już w drodze — powiedziała — a za tydzień niebezpieczeństwo nas minie.
— On zawsze w drodze — smutnie uśmiechając się rzekł Canolles — a na nieszczęście nigdy przybyć nie może.
— O! tym razem pewne odebrałam wiadomości, kochany baronie; nim tydzień upłynie, już tu będzie.
— Choćby się śpieszył najbardziej, Nanono, dla nas przybędzie zapóźno.
— Co mówisz?
— Mówię, że zamiast napróżno sobie smażyć głowę nad temi mapami i papierami, lepiej pomyśl o ucieczce.
— Uciekać — a to dlaczego?
— Dlatego, że mam złe wiadomości; Nanono, nową przeciw nam gotują wyprawę, a na ten raz, za siły swoje ręczyć nie mogę.
— Jakto, mój przyjacielu? Czy nie zgodziłeś się ze mną na to, że jak ja twój los, tak ty moje bogactwa podzielać będziesz?
— Nie, tak być nie może. Już to samo, gdybym się o ciebie lękać musiał — stchórzyćby mnie zniewoliło. Wszak chciano w Saint-Agen spalić cię? rzucić w rzekę?... Nie, Nanono! przez litość dla mnie, nie upieraj się; twoja obecność możeby mnie do jakiej przywiodła podłości.
— O! mój Boże! przestraszasz mnie!
— Nanono, błagam cię, przysięgnij mi, że w razie, jeśli mnie atakować będą, przystaniesz na wszystko co ci rozkażę.
— I na cóż ta przysięga?
— Doda mi sił do życia, Nanono, jeżeli nie zechcesz ślepo być mi posłuszną, zapewniam cię, że śmierci szukać będę.
— Przysięgami... na wszystko co zechcesz. Przysięgam na miłość naszą.
— Dziękuję ci Nanono! Teraz jestem spokojniejszy. Zgromadź kosztowności. Gdzie twe złoto?
— W baryłce.
— Przygotuj wszystko, by można odnieść za tobą.
— Wszakże wiesz, że moim prawdziwym skarbem nie jest ani złoto, ani brylanty. Czy ty czasem uwolnić się ode mnie nie chcesz?
— Nanono! uważasz mnie za człowieka honoru, nieprwdaż. A więc, honorem się klnę, że wszystko co czynię czynię z bojaźni o ciebie.
— Sądzisz więc, że jestem w niebezpieczeństwie.
— Sądzę, że twierdza jutro wzięta zostanie.
— Jakimże sposobem?
— Nie wiem, lecz pewien tego jestem.
— A jeśli ja zgodzę się na ucieczkę...
To przysięgam ci, że życia swego na szwank wystawiać nie będę.
— Rozkazuj, kochany przyjacielu, będę ci posłuszną — rzekła Nanona, podając rękę baronowi.
I przeciągle weń wlepiwszy spojrzenie, nie czuła nawet, jak, dwie duże łzy po jej licu spłynęły.
Canolles ścisnął drżącą dłoń Nanony i wyszedł.
Gdyby chwilę dłużej pozostał, byłby ucałował te dwie łzy perliste; lecz dotknął ręką listu wicehrabiny, a list ten, jakby talizman jaki, dodał mu sił do odejścia.
Dzień ten był prawdziwą dla Canollesa męczarnią. Ta groźba stanowcza; „Jutro twierdza Saiot-George będzie wzięta", ciągle w ustach mu brzmiała
Dlaczegóż wicehrabina z taką pewnością, otem wspomina? Jakiemiż to środkami wezmą wyspę? Skądże spadnie to nieprzewidziane nieszczęście? Wszystko to o rozpacz go przyprawiało.
Przez cały dzień, Canolles, nie zważając na palące promienie słońca, przebiegał okolice twierdzy, szukając nieprzyjaciół.
Wieczorem, rozglądał gaje, zapuszczał spojrzenie w odległą równinę w zakręty rzeki; wszystko napróżno nic bowiem nie zobaczył.
Gdy noc zapadła, oświetlono jedno ze skrzydeł zamku des Cambes.
Po raz pierwszy od swej bytności na wyspie Saint-George Canolles widział tam światło.
— A!... — westchnął głęboko — otóż i obrońcy Nanony.
Jakaż to dziwna i tajemnicza zagadka mieści się w sercu ludzkiem! Canolles już nie kochał Nanony, uwielbiał wicehrabinę de Cambes, a jednak gdy nadeszła chwila rozstania się z tą, której nie kochał, uczuł żałość nieokreśloną, i całą siłę swego przywiązania do tej zachwycającej kobiety.
Garnizon czuwał na wałach; Canolles, znużony ciągłem patrzeniem, słuchem już tylko chciał badać. Nigdy ciemność nie wydawała mu się tak niemą, tak samotną.
Nagle przyszło mu na myśl, że może podziemiem, które zwiedzał, nieprzyjaciel ma zamiar wkroczyć do fortecy.
Nie było to zbyt prawdopodobnem, gdyż w takim razie pewnieby go nie uprzedzano; rozkazał jednak pilnować podziemia.
Polecił przygotować baryłkę z prochem i lont; wybrał najmężniejszego z sierżantów, rozkazał zatoczyć baryłkę naostatni stopień podziemia, zapalił pochodnię i oddał ją w ręce tegoż sierżanta.
Obok niego stało jeszcze dwóch żołnierzy.
— Jeśli zobaczysz w tem podziemiu więcej, niż sześciu ludzi — rzekł do niego — każ im się cofnąć, na co, gdy się nie zgodzą, podłóż lont i odepchnij beczułkę; ponieważ podziemie jest spadziste, pęknie ona między nimi.
Sierżant wziął pochodnię; za nim stali w milczeniu dwaj żołnierze, oświetleni czerwonym jej odblaskiem; u nóg ich leżała baryłka z prochem.
Canolles opuścił podziemie, z tej strony przynajmniej spokojny; wchodząc do pokoju, ujrzał Nanonę, śledzącą go wzrokiem i z przestrachem spoglądającą na czarny otwór nieznanego jej podziemia.
— O mój Boże!... — spytała — co to za drzwi?
— To drzwi od podziemia, którem uciekniesz, Nanono.
— Obiecałeś mi, że rozstanę się z tobą tylko w razie napadu.
— I ponawiam obietnicę moją.
— Wszystko zdaje się być spokojnem naokoło wyspy
— Czyż i w twierdzy także nie wydaje się wszystko spokojnem? A jednak, o dwadzieścia kroków od nas znajduje się beczułka prochu, a obok niej stoi człowiek z pochodnią. Jeśli zbliży pochodnię do prochu, za chwilę wszystko w powietrze wyleci. A przecież jak tu spokojnie, Nanono!
Nanona pobladła.
— A! ja drżę!...
— Nanono — rzekł Canolles — przywołaj swe kobiety; niech przyniosą klejnoty i pieniądze. Możem się omylił, może tej nocy nic się jeszcze nie stanie; nie zaszkodzi jednak być w pogotowiu.
— Kto idzie! — zakrzyczał sierżant w podziemiu.
— Jakiś głos grzecznie mu odpowiedział.
— Już idą po ciebie — rzekł Canolles.
— Przecie nie atakują cię jeszcze, mój przyjacielu, wszędzie spokojnie; pozwól mi zostać, może nieprzyjaciel nie przybędzie dzisiaj.
Zaledwie Nanona tych słów domówiła, na wewnętrznem podwórcu rozległo się po trzy razy;
— Kto idzie?...
Za trzecim razem nastąpił wystrzał.
Canolles rzucił się ku oknu.
— Do broni!... — krzyczał szyldwach — do broni!...
Canolles ujrzał czarną, poruszającą się masę; byli to żołnierze nieprzyjacielscy, wychodzący tłumem z niskich drzwi, prowadzących do piwnicy, przeznaczonej na skład drzewa. Widać, że i tam znajdowało się jakieś przejście tajemnicze.
— Otóż oni!... — zawołał Canolles — spiesz się.
W tejże chwili ze dwadzieścia strzałów odpowiedziało na wystrzał warty. Kilka kul rozbiło szyby w oknie, które Canolles otworzył.
Odwrócił się; Nanona klęczała.
— Na huk ten wpadły do pokoju służące i kamerdyner.
— Ani jednej chwili tracić nie można, Nanono!... — zawołał Canolles — uciekaj, uciekaj !
I porwawszy młodą kobietę w ramiona, pobiegł z nią wpodziemie; ludzie jej udali się za nim.
Sierżant stał na dawnem miejscu z pochodnią w ręku.
Jego dwaj towarzysze gotowi już byli strzelać w grupę ludzi, wśród których stał nasz stary znajomy Pompée.
— A! panie baronie — zawołał powiedz swoim żołnierzom, że jesteśmy właśnie tymi ludźmi, których pan oczekiwałeś. Niech djabli porwą! nie można przecież tak żartować z przyjaciół...
— Pompée — rzekł Canolles — oddaję ci w opiekę pannę de Lartigues. Wiesz, kto mi za nią swym honorem zaręczył; ty mi zaś głową za nią odpowiadać będziesz.
— Odpowiadam, odpowiadam za wszystko — odrzekł Pompée.
— Canolles! ja cię nie opuszczę — zawołała Nanona, zawieszając się na szyi barona. Obiecałeś wszędzie iść ze mną.
— Obiecałem bronić twierdzy Saint-George, dopóki choć jeden kamień pozostanie i słowa danego dotrzymam.
I, nie zważając na krzyk, płacz i błaganie Nanony, oddał ją w ręce Pompéego, który uprowadził ją przy pomocy kilku służących wicehrabiny de Cambes i jej własnych kobiet.
Canolles śledził przez chwilę oczyma to miłe widziadło, w oddaleniu jeszcze wyciągające ku niemu ramiona. Lecz nagle przypomniał sobie, że gdzieindziej go oczekują i rzucił się na schody, wołając na sierżanta i żołnierzy, by za nim spieszyli. Vibrac stał w jego pokoju, blady, z odkrytą głową, ze szpadą w ręku.
— Komendancie — zawołał, spostrzegając Canollesa — nieprzyjaciel w twierdzy.
— Wiem.
— Cóż robić?
— Śliczne pytanie! Umierać!
Canolles wybiegł na podwórze.
Na drodze znalazł topór i porwał go.
Podwórze zapełnione było nieprzyjaciółmi. Sześćdziesięciu ludzi z garnizonu starało się bronić wejścia do mieszkania Canollesa. Ze wszystkich stron słyszano krzyki i wystrzały; to znaczyło, że się biją wszędzie.
— Komendant! komendant! — wrzasnęli żołnierze, spostrzegłszy Canollesa.
— Tak, tak — odpowiedział tenże. — Wasz komendant przybywa umrzeć wraz z wami. Uzbrójcie się w odwagę przyjaciele! Podeszli nas zdradą, nie mając nadziei zwyciężyć inaczej.
— Wszystko jest dobre w czasie wojny — szyderczym głosem ozwał się Ravailly, który, z ręką przewiązaną, zachęcał swych żołnierzy, by schwytali Canollesa.
— Poddaj się, poddaj, Canolles — nie przestawał wołać — poddaj się, a uzyskasz warunki korzystne.
— A! to ty, Ravaiily! — wrzasnął Canolles. — Sądziłem żem ci już spłacił dług przyjaźni.
— Jeszcze nie masz dosyć, poczekaj więc...
I podskoczywszy kilka kroków naprzód, z taką siłą rzucił na Ravaillego swój topór, że skruszył kask oficera, stojącego obok dowódcy pułku nawajlczyków i utkwił w jego mózgu.
Nieszczęśliwy oficer padł bez ducha na ziemię.
— A więc to takim sposobem odpowiadasz na moje grzeczne obejście się z tobą? — rzekł Ravailly. — Czasby mi już było przywyknąć do twego postępowania. Przyjaciele moi, to szaleniec ognia do niego! ognia!
Na ten rozkaz, z nieprzyjacielskich szeregów rozległy się wystrzały.
Kilku ludzi obok Canollesa upadło.
— Pal!... — zawołał Canolles do swoich — pal!...
Zaledwie tylko cztery rozległy się wystrzały.
Żołnierze Canollesa, napadnięci w chwili, kiedy się najmniej tego spodziewali, stracili przytomność. Canolles poznał, że już niema ratunku.
— Cofajmy się w głąb twierdzy — rzekł Vibrac — weźmy z sobą ludzi. Zabarykadujemy się i poddamy chyba wtedy, kiedy nas wezmą szturmem.
— Ognia! — krzyknęły dwa głosy, księcia de la Rochefoucault i pana d‘Espagnet. Wspomnijcie sobie waszych towarzyszy zabitych, którzy o zemstę błagają. Ognia!
I grad kul zaświstał znowu około Canollesa, nie zadrasnąwszy go nawet; lecz po raz drugi dziesiętkując jego mały oddział.
— Nazad! — zawołał Vibrac — nazad!
— Naprzód! naprzód! — krzyczał Rayailly. — Prędzej za nimi, koledzy!
Nawajlczycy rzucili się naprzód.
Canolles, nie więcej jak z dwunastu ludźmi wytrzyma! napad; porwał broń zabitego żołnierza i jak maczugą dokoła nią wywijał.
Wszyscy jego towarzysze weszli do domu komendanta; on ostatni za nimi, z Vibracem.
Wszedłszy, zaparli drzwi ogromną żelazną zasuwą.
Okna opatrzone były żelaznemi kratami.
— Toporów, lewarów, armat, jeśli trzeba — krzyczał książę de la Rochefoucault — musimy ich mieć, żywych lub umarłych.
Straszny ogień po tych słowach nastąpił; kilka kul drzwi przedziurawiło.
Jedna z nich strzaskała nogę Vibracowi.
— No, komendancie — rzekł tenże — ja już swoje skończyłem; teraz sam się załatw, to już do mnie nie należy!
I upadł, dłużej stać nie mogąc.
Canolles obejrzał się dokoła; jeszcze ze dwunastu ludzi było zdatnych do obrony, między nimi sierżant, któremu polecono doglądać w podziemiu beczułkę z prochem.
— Gdzie pochodnia? — spytał Canolles. Coś z nią zrobił?
— Porzuciłem ją przy beczułce, komendancie.
— Pali się ona jeszcze?
— Bezwątpienia.
— Dobrze. Wyprowadź wszystkich tych ludzi tylnemi drzwiami. Wyrób dla siebie i dla nich jaknajkorzystniejsze warunki. Reszta mnie dotyczy.
— Lecz, mój komendancie...
— Posłuszeństwo!
Sierżant opuścił głowę i dał żołnierzom znak, by poszli za nim.
Natychmiast wszyscy znikli w środkowych pokojach; zrozumieli oni zamiar Canollesa i wcale nie życzyli sobie wraz z nim wylecieć w powietrze.
Canolles natężył słuch; drzwi wchodowe rąbano toporami, ogień ze strony oblegających trwał ciągle.
Strzelano na ślepo w okna, sądząc, że za niemi ukrywają się oblężeni.
Nagle straszny hałas oznajmił, że drzwi ustąpiły, a Canolles słyszał, jak oblegający rzucili się do zamku wśród okrzyków radości.
— Dobrze, dobrze — pomruknął — za pięć minut te okrzyki radości przemienią się w jęki rozpaczy.
I do podziemia poskoczył.
Tam; na baryłce prochu, siedział jakiś młodzieniec z twarzą zakrytą rękami.
U nóg jego tlała pochodnia.
Usłyszawszy szelest, młodzieniec podniósł głowę.
Canolles poznał w nim wicehrabinę.
— A!... otóż on nakoniec!... — zawołała powstając.
— Klaro!... — poszepnął Canolles — co tu robisz?...
— Przyszłam umrzeć z tobą!
— Jestem zniesławiony!... shańbiony!... Śmierć mi tylko pozostaje.
— Jesteś ocalony ze sławą, ocalony... przeze mnie!
— Raczej zgubiony przez ciebie! Czy słyszysz — już się zbliżają! Uciekaj, Klaro; uciekaj przez to podziemie! Zostaje jeszcze pięć minut czasu, więcej niż ci potrzeba...
— Nie uciekam... zostaję!
— Czy wiesz, dlaczegom tu przyszedł? Czy wiesz, co chcę uczynić?
Wicehrabina podniosła pochodnię i zbliżyła się do beczułki.
— Domyślam się — odpowiedział spokojnie.
— Klaro!... — zawołał przestraszony Canolles — Klaro!
— Powtórz raz jeszcze, że chcesz umierać, a umrzemy razem.
Blade oblicze wicehrabiny okazywało taką moc postanowienia, że Canolles pewien był, iż spełni to co powiedziała.
— Cóż więc chcesz?... — spytał.
— Chcę, abyś się poddał.
— Nigdy.
— Czas jest drogi — mówiła dalej wicehrabina — poddaj się. Ofiaruję ci życie i sławę, gdyż podam ci sposób wytłumaczenia się...
— A więc pozwól mi uciekać... Rzucę się do nóg króla i błagać go będę o pozwolenie odemszczenia się za siebie.
— Nie, nie uciekniesz.
— A to dlaczego?
— Dlatego, że ja na to nie zezwolę — dlatego, że żyć bez ciebie jest dla mnie niepodobieństwem, dlatego... że.. cię kocham!
— Poddaję się! poddaję!... — zawołał Canolles, padając na kolana przed wicehrabiną i odrzucając daleko od siebie pochodnię, którą ona dotąd w rękach trzymała.
— O!... — szepnęła wicehrabina — teraz on już mój i nikt mi go nie odbierze.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Była tu jedna rzecz dziwna, którą jednak wyjaśnić można, jak miłość działała odmiennie na te dwie znajome nam kobiety.
Wicehrabina de Cambec, ostrożna, powolna i skromna stała się śmiałą, pewną siebie i potężną. Nanona, kapryśna nikomu nie ulegająca, gwałtowna, zmieniła się w skromną powolną, i ostrożną.
Bo wicehrabina czuła, że ją Canolles coraz więcej kocha. A Nanona pojmowała, że miłość ku niej zmniejszała się co chwila.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.