Wojna kobieca/Pani de Condé/Rozdział XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wojna kobieca
Podtytuł Powieść
Część Pani de Condé
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Guerre des femmes
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XI.

Tegoż samego dnia, kiedy Canollesa aresztowano wobec wicehrabiny de Cambes, ta ostatnia opuściła Jaulnay w towarzystwie Pompéego, udając się do księżnej de Condé, bawiącej w bliskości Coutras.
Przedewszystkiem szanowny masztalerz starał się dowieść swej pani, że jeśli banda Cauvignaca nie żądała żadnego okupu od pięknej podróżnej i żadnego nie popełniła gwałtu, szczęście to zawdzięczać należy jego odwadze i doświadczeniu wojennemu.
Wicehrabina nie tak łatwowierna, jak myślał Pompée, zauważyła na to, że go nie widziała wtedy przez całą godzinę; lecz Pompée, zapewnił ją, że cały ten czas przepędził w korytarzu, przygotowując drabinę dla ucieczki i że musiał walczyć z dwoma żołnierzami, którzy mu ją chcieli odebrać; lecz czyn ten spełnił z nieustraszonem męstwem, tak dobrze znanem czytelnikom naszym.
Rozmowa ta naprowadziła naturalnie Pompéego na pochwały dawnych żołnierzy, strasznych nieprzyjacielowi, jak tego dowiedli przy oblężeniu Montauban i w bitwie pod Corbey; lecz szlachetnie i względnie obchodzących się z rodakami, którymi to przymiotami nie mogli się wcale poszczycić żołnierze z czasów Mazariniego.
W istocie Pompée, sam o tem nie wiedząc, uniknął strasznego niebezpieczeństwa: to jest werbunku.
Jego chód wojskowy zwrócił uwagę Cauvignaca.
Lecz dzięki wypadkom, które zmieniły widoki kapitana, dzięki stu pistolom, danym mu przez Nanonę, z warunkiem, by się tylko zajmował baronem de Canolles, dzięki wreszcie tej filozoficznej myśli, że zazdrość jest najgłówniejszą namiętnością, Cauvignac pogardził Pompéem, a wcehraibinie de Cambes nie przeszkadzał jechać do Bordeaux.
Lecz Nanonie zdało się, że Bordeaux to jeszcze za blisko. Wolałby widzieć wicehrabinę w Peru, w Indjach, lub w Grenlandji.
Z drugiej strony, gdy pomyślała, że odtąd ona sama władać będzie kochanym Canollesem, zamkniętym w mocnych murach i że forteca, nieprzystępna dla królewskich żołnierzy, uwięzi panią de Cambes, uczuła radość, niewymowną, radość, jakiej na ziemi dzieci i tylko kochankowie doświadczają.
Widzieliśmy, jak te marzenia się urzeczywistniły, jak Canolles i Nanona spotkali się na wyspie Saint-George.
Tymczasem wicebrabina, smutna i drżąca jeszcze, jechała drogą do Bordeaux.
Pompée pomimo swej odwagi, nie mógł jej uspokoić, to też nie bez strachu ujrzała wieczorem tegoż samego dnia, w którym opuściła Jaulnay, znaczny oddział konny, boczną jadący drogą.
Była to szlachta, wracająca z pogrzebu księcia de la Rochefoucault, z pogrzebu, służącego księciu de Marsillac za pozór do zebrania całej szlachty z Francji i Pikardji, równie nienawidzącej Mazariniego, jak całą duszą oddanej jego nieprzyjaciołom, to jest rodzinie de Condé.
Lecz jedna rzecz zdziwiła wicehrabinę, głównie zaś Pompéego: niektórzy z jeźdźców mieli obwiązane ręce drudzy nogi, innych znów głowy pokrwawione otaczały przepaski.
Trudno byłaby poznać w tych pokaleczonych jeźdźcach owych żwawych i wystrojonych myśliwych, polujących na jelenia w parku Chantilly.
— Do djabła!... — zawołał Pompée — widać pogrzeb po złej postępował drodze. Panowie zapewne pospadali z koni, przypatrz no się, pani, jak oni wyglądają.
— Już to zauważyłam — odrzekła pani de Cambes.
— To mi przypomina odwrót z Korbji — powiedział z dumą Pompée — lecz wtedy nie byłem w liczbie mężnych, których wieziono.
— Czyż nie mają oni dowódcy?... — spytała Klara z jakąś niespokojnością. — Miałżeby zginąć, że go tu nie widać? Zobacz-no.
— Pani — odpowiedział Pompée dumnie, unosząc się na siodle — niema nic łatwiejszego, jak poznać dowódcę między prowadzonym oddziałem. Zazwyczaj, w szwadronie, oficer z podoficerami znajduje się w środku, zaś w czasie bitwy, jadą w tyle lub na boku oddziału. Racz pani rzucić wzrokiem na wskazane miejsce, a przekonasz się sama.
— Nic nie widzę, Pompée; lecz zdaje mi się, że ktoś jedzie za nami. Obejrzyj no się...
— Hum! hum! Niema nikogo, pani — odrzekł Pompée, kaszląc, lecz nie odwracając się wcale, z bojaźni, aby istotnie kogo nie zobaczył. Nie, niema nikogo. Aha... Czy czasem dowódca nie będzie ten z różowym piórem u kapelusza? Nie... Albo ten ze złotą szpadą? Nie... Albo ten, co jedzie na koniu podobnym do konia pana de Turennce?... I ten nie... To rzecz dziwna; wszakże niema tu niebezpieczeństwa, dowódca mógłby się ukazać; tu nie to, co pod Korbią...
— Mylisz się, mości masztalerzu — dał się słyszeć w tyle Pompéego głos szyderczy, który go przestraszył, aż odważny wojak ledwie nie zleciał z konia. Mylisz się tu daleko gorzej, jak pod Korbią.
Klara odwróciła się żywo i ujrzała o dwa kroki za sobą jeźdźca średniego wzrostu, ubranego mniej, niż skromnie.
Jeździec spoglądał na nią błyszczącemi i zapadłemi jak u lisa oczyma. Jego gęste czarne włosy, wąskie i ruchliwe usta, twarz żółto bladawa, zmarszczone czoło — smutkiem przejmowały we dnie, w nocy zaś, postać ta strachby wzniecić gotowa.
— Książę de Marsillac!... — zawołała zdumiona Klara. — A! witam cię, panie.
— Nazywaj mnie, pani, księciem de la Rochefoucault, gdyż po śmierci ojca odziedziczyłem jego nazwisko, pod którem odtąd zapisywać się będą złe i dobre w mem dalszem życiu postępki.
— Książę powracasz?... — spytała Klara z wahaniem.
— Wracamy pobici.
— Pobici! A mój Boże!
— Powtarzam, że wracamy pobici, gdyż nie jestem samochwałem i mówię prawdę samemu sobie, tak jak ją mówię innym; gdyby inaczej było, mógłbym utrzymywać, że powracamy zwycięzcami, chociaż się stało zupełnie przeciwnie. W Saumur nie udało nam się, przybyłem za póżno; stracilśmy tę ważną fortecę. A teraz, jeżeli, że księżną przyjmą w Boredaux, jako obiecano, cała wojna skupi się w Guyennie.
— Lecz, książę — spytała Klara — z mowy twej rozumiem, iż Saumur poddało się bez wystrzału; skądże więc panowie ci, tak ranami okryci?
Książę nie mógł ukryć gniewu, pomimo całej nad sobą władzy i odpowiedział:
— Ponieważ spotkaliśmy wojska królewskie.
— I biliście się?... — żywo zapytała wicehrabina.
— Rozumie się.
— Boże!... — szepnęła wicehrabina — a więc już krew francuska przez francuzów przelaną została. I to ty, książę, taki przykład dałeś?
— Tak, ja, pani.
— Ty, taki zazwyczaj spokojny, zimny! Lecz, książę, nie jesteś aby raniony?
— Nie. Tym razem byłem szczęśliwszy, niż w Paryżu. Sądziłem nawet wtedy, że wojna domowa dosyć mnie już wynagrodziła, bym miał z nią w nowe wchodzić porachunki. Lecz omyliłem się. Człowiek bowiem zawsze buduje plany, poradziwszy się pierwej namiętności, jedynego i istotnego architekta życia; namiętność przekształca jego budynki, czasem je niszczy zupełnie.
Wicehrabina uśmiechnęła się, przypomniawszy, że książę de la Rochefoucault mówił, iż dla pięknych oczu pani de Longueville bił się z ludźmi; dla tych oczu nawet bogom, gotów był wypowiedzieć wojnę.
Uśmiech ten nie uszedł baczności księcia, nie dając więc Klarze czasu do wypłoszenia myśli, będącej powodem tego uśmiechu, pospieszył powiedzieć:
— Lecz ty, pani, pozwól sobie złożyć powinszowanie, gdyż prawdziwie jesteś wzorem odwagi.
— Dlaczego?
— Podróżując sama, z jednym tylko masztalerzem, jak Klorynda lub Bradamanta! Ale, ale, dowiedziałem się o pani postępku w Chantilly. Zapewniano mnie, żeś cudownie oszukała oficera królewskiego stronnictwa?... Zwycięstwo nietrudne, nieprawdaż?... — dodał książę z tym uśmiechem i spojrzeniem, które u niego tyle miały wyrazu.
— Co to ma znaczyć?... — spytała Klara zdziwiona.
— Mówią, że dla pani nie trudne było zwycięstwo, gdyż oficer nie równą z nią walczył bronią. W każdym razie, jedna rzecz szczególniej uderzyła mnie w opowiadaniu tej dziwnej przygody...
I z jeszcze większą zawziętością, książę utkwił w wicehrabinie swoje małe oczy.
Nie było środka cofać się dlatego też wicehrabina przygotowała się do dzielnej obrony.
— Mów, książę... Mów, co cię tak uderzyło?
— Twoja, pani, zadziwiająca zręczność, z którą odegrałaś tę małą konieczną rolę; w istocie, jeśli wierzyć mam wieściom, oficer ten, już znał poprzednio twego masztalerza, a podobno widział i ciebie, pani.
Te ostatnie wyrazy, chociaż powiedziane z ostrożnością człowieka, umiejącego żyć w świecie, uczyniły głębokie na Klarze wrażenie.
— Książę powiadasz, że on mnie widział?
— Porozumiejmy się, pani; nie ja to mówię, to tylko opowiada nieokreślona osoba, osoba, której wpływowi podlegają zarówno królowie, jak i ostatni z ich poddanych.
— Gdzież więc on mnie widział?
— „Powiadają", że widział panią na drodze z Libournu do Chantilly, w wiosce zwanej Jaulnay, lecz widzenie trwało niedługo, gdyż młodzieniec ów otrzymał od księcia d‘Epernon rozkaz jechania natychmiast do Mantes.
— Lecz pomyśl, książę, gdyby oficer ten widział w Jaulnay, toćby przecież poznał w Chantilly?
— A! sławne. „Powiadają", o którym ci, pani, dopiero co mówiłem, ma na to wszystko odpowiedź gotową; ono też utrzymuje, że to było możliwem, bacząc, że spotkanie miało miejsce w ciemności.
— O!... co teraz — odrzekła wicehrabina ze drżeniem — zupełnie pojąć nie mogę, co chcesz książę powiedzieć.
— Widać, że niedokładnych udzielono mi wiadomości — odpowiedział książę, z wybornie udaną prostotą — wreszcie, cóż tak dziwnego w te chwilowem spotkaniu? Wprawdzie — dodał uprzejmie — pani masz tak odznaczającą się postać i oblicze, że niepodobna, aby one nawet po chwilowem spotkaniu, nie pozostawiły wrażenia głębokiego.
— Lecz i to nawet miejsca mieć nie mogło — wtrąciła wicehrabina — gdyż według słów pańskich, spotkanie nastąpiło w ciemności.
— To prawda, zręcznie się pani bronisz; a więc ja się mylić muszę, albo ów młody człowiek przedtem jeszcze widział gdzieś panią; w takim razie, przygodę w Jaulnay nie możnaby nazwać prostem spotkaniem...
— Jakżeby inaczej?... — spytała Klara. — Lecz bądź ostrożnym w swych słowach.
— Dlatego też, jak pani widzisz, wstrzymuję się; nasz luby francuski język tak jest biedny, że napróżno szukam wyrazu, któryby mógł oddać myśl mą dowolnie. Byłoby to... „appuntamento“, jak mówią włosi, lub „assignation", jak mówią anglicy.
— Lecz jeśli się nie mylę, książę, te dwa wyrazy tłomaczą się na francuski przez „rendez-vous“?
— Otóż to nieszczęście!... — odrzekł książę — powiadam głupstwo w dwóch obcych językach i trafiam właśnie na osobę, która zna je obydwa. Przebacz mi, wicehrabino, teraz wierzę, że i angielski i włoski język, wcale nie są bogatsze w wyrażenia od francuskiego.
Klara położyła rękę na sercu, by gwałtowny zatamować oddech; to, o czem dawniej wątpiła, w pewność się teraz zmieniło; nie dla niej-że to książę de la Rochefoucault zdradził księżnę de Longueville, nie zazdrość-że to jemu te gorzkie dyktowała słowa?
W istocie, dwa lata temu książę de Marsillac nadskakiwał wicehrabinie, o ile mu przynajmniej tego dozwoliły jego skryty charakter, ciągła niepewność i obawa, co właśnie czyniło go najzawziętszym nieprzyjacielem tych wszystkich, którym nie był najprzywiązańszym przyjacielem.
To też wicebrabima postanowiła nie rozpoczynać otwartego boju z podobnym człowiekiem.
— Wiesz co, książę — powiedziała — jesteś nieocenionym, szczególniej też w okolicznościach, w jakich się teraz znajdujemy i chociaż kardynał tak się chlubi policją swoją, wszakże z twoją, książę, w porównanie iść nie może.
— Gdybym nic nie umiał — odrzekł książę — tobym był zupełnie podobny do Mazariniego, a w takim razie nie miałbym żadnego powodu prowadzenia z nim wojny. Zawsze staram się mniej więcej obeznać z biegiem wypadków.
— A nawet starasz się, Mości książę, przenikać tajemnice swoich aljantek, jeśli te, rozumie się, mają jakie tajemnice...
— Wymówiłaś, pani, dopiero co wyraz, który w razie, gdyby go usłyszano, źle by mógł być zrozumiany. „Kobieca tajemnica!..." a więc ta podróż, to spotkanie, byłaby tajemnicą?
— Porozumiemy się Mości książę, gdyż masz słuszność, lecz tylko w połowie. Spotkanie było niespodziewane, podróż zaś stanowiła tajemnicę, a nawet tajemnicę kobiecą, gdyż oprócz mnie, księżnej, nikt o niej nie wiedział.
Książę uśmiechnął się.
Ta dzielna obrona rozdrażniła jego przenikliwość.
— A Lenet? — spytał — a Richon? a margrabina de Tourville? a ów wicehrabia de Cambes, którego wcale nie znam, o którym przy tej sposobności po raz pierwszy słyszałem? Lecz cóż? pani będziesz utrzymywała, że ponieważ wicehrabia jest twoim bratem, zatem tajemnica z rodzinnego nie wychodzi koła.
Klara zaczęła się śmiać, aby nie rozgniewać księcia, którego czoło już się chmurzyć zaczynało.
— Czy wiesz, książę... — powiedziała.
— Nic nie wiem; zechciej mię też objaśnić; a jeśli to jest tajemnicą, obiecuję być niemniej ostrożnym od ciebie, pani, i udzielić jej tylko mojemu sztabowi.
— Dobrze, powiem, chociaż przez to boję się zasłużyć na nienawiść pewnej znakomitej damy, którą niebezpiecznie jest mieć nieprzyjaciółką.
Książę poczerwieniał nieznacznie.
— Cóż to więc za tajemnica?... — spytał.
— Czy wiesz, Mości książę, kogo mi w tę podiróż księżna de Condé przeznaczyła?
— Nie wiem!
— Ciebie, książę.
— W istocie, przypominam sobie, księżna pytała mnie, czybym nie mógł towarzyszyć pewnej osobie, powracającej z Libournu do Paryża.
— I książę odmówiłeś.
— Zatrzymały mnie u posłów ważne zatrudnienia.
— A tak, czekałeś, książę, na wiadomości od księżnej de Longueville.
La Rochefoucault bystro spojrzał na wicehrabinę, jak by chcąc odgadnąć jej myśl prawdziwą, a zbliżywszy się do niej, spytał:
— Czy pani mi to wyrzucasz?
— Wcale nie; twoje serce, książę, tak doskonałe znalazło przyjęcie, że zamiast wyrzutów, powinszowali masz prawo się spodziewać.
— A!... — rzekł książę, mimowolnie westchnąwszy — co za szkoda, żem z panią nie pojechał!...
— Dlaczegóż to!
— Gdyż w takim razie nie byłbym w Saumur — odpowiedział książę, tonem znamionującym, że miał inną odpowiedź na pogotowiu, lecz, że jej nie śmie, lub nie chce wypowiedzieć.
— Pewnie Richon o wszystkiem go uwiadomił — pomyślała Klara.
— Lecz wreszcie — mówił dalej książę — nie użalam się na własne nieszczęście, z niego bowiem wynika dobro publiczne.
— Co chcesz powiedzieć, Mości książę, nie rozumiem cię.
— Powiadam, że gdybym był pojechał z panią, nie byłabyś spotkała tego oficera, którego właśnie potem Mazarini przysłał do Chantilly... gdzie tak pokpił swą sprawę.
— A! książę!... — rzekła Klara drżącym głosem — nie żartuj z tego nieszczęśliwego oficera!...
— Dlaczego?
— Dlatego, że jest nieszczęśliwy. Być może, że życiem zapłacił swój błąd, lub swe poświęcenie.
— Czy umarł z miłości? — zapytał książę.
— Mówmy bez żartów, Mości książę, wiesz dobrze, że gdybym komu oddała swe serce, to pewnie nie człowiekowi, któregobym na trakcie spotkała... Oświadczam panu, że ten nieszczęśliwy, został dnia dzisiejszego aresztowany z rozkazu Mazariniego.
— Aresztowany!... — powtórzył książę — skądże to wiesz, kochana wicehrabino?... czy także przypadkiem?
— Tak. Przejeżdżałam przez Jaulnay...
— O!... bardzo dobrze; tam zostałem ranny w ramię. A więc pani przejeżdżałaś przez Jaulnay, przez tą samą wieś, w której jak opowiadają...
— A... książę, dajmy pokój tym opowiadaniom — odpowiedziała Klara zarumieniona. — Przejeżdżając przez Jaulnay, spostrzegłam oddział zbrojnych ludzi, którzy aresztowali i uprowadzili z sobą jakiegoś człowieka. Tym człowiekiem był on!
— On! powiadasz pani? Oj, strzeż się, wicehrabino! Podziałaś: on!...
— Rozumie się, że on, to jest oficer... Lecz daj książę pokój tym dowcipom i jeżeli nie masz litości nad nieszczęśliwym...
— Litości, ja! — zawołał książę. — A!... pani, czyż mam czas mieć litość, szczególniej też nad ludźmi, których nie znam?
Klara ukradkiem spojrzała na bladą twarz La Rochefoucalta i jego usta, od złowieszczego skurczone uśmiechu i mimowolnie zadrżała.
— Pani — mówił dalej książę — chciałbym mieć honor towarzyszenia pani w dalszej podróży; lecz muszę zostawić garnizon w Montrand, wybaczysz mi więc, że cię opuszczam. Dwudziestu rycerzy, szczęśliwszych ode mnie, towarzyszyć pani będą do siedliska księżnej, której racz pani oświadczyć me najgłębsze uszanowanie.
— Więc książę nie jedziesz do Bordeaux? — spytała Klara.
— Nie, teraz spieszę do Tourenne po księcia de Bouillon. Obaj przez grzeczność nie chcemy przyjąć głównego dowództwa w tej wojnie; silnego mam w nim przeciwnika, ale muszę go pokonać i zostać jego namiestnikiem.
I przy tych słowach, książę skłonił się ceremonjalnie wicehrabinie i powoli odjechał ze swoim oddziałem.
— Prosiłam go o litość! A on odpowiedział mi, że nie ma na to czasu.
Za oddziałem jechał zamyślony, opuściwszy cugle, ów człowiek z fałszywem i dumnem spojrzeniem, który później napisał na początku swych pamiętników, następujące zdanie, dosyć dziwne, jak na filozofa moralistę:
„Sądzę, że dostatecznem jest okazać politowanie, bo czuć go nie należy. Namiętność ta nie powinna istnieć w głębi dobrze wykształconej duszy, ona tylko osłabia człowieka, należy ją pozostawić motłochowi, który nie kierując się rozsądkiem, idzie we wszystkiem za popędem namiętności".
We dwa dni później, wicehrabina de Cambes znajdowała się przy księżnej de Candé.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.