Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Zakończenie/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom IX
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IX
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Zakończenie.
I.

Małżeństwo Nataszki (poślubiła Piotra Bestużewa w roku 1813) było ostatnim jaśniejszym promykiem, ostatnim wypadkiem szczęśliwym w życiu Rostowów. Pożar Moskwy, śmierć tragiczna księcia Andrzeja, rozpacz Nataszki po jego zgonie, śmierć syna młodszego w samem rozkwiciu, stan żony graniczący z obłąkaniem, po tej stracie okropnej, zupełna ruina majątkowa; te ciosy spadające jeden po drugim były ciężarem nad siły dla starca biednego.
Czasem nie zdawał sobie sprawy dokładnej, z tego co się działo, i uginał karku pod ciężkiem jarzmem zesłanem przez Opatrzność, z jakąś cichą apatyczną rezygnacją. Czasem znowu zrywał się gorączkowo zrozpaczony, tracąc prawie przytomność, i wikłał interesa coraz gorzej.
Gdy nadeszły ślubne uroczystości Nataszki z Piotrem, zajął się z dawną gorliwością i znajomością rzeczy, wspaniałem urządzeniem objadów, kolacji cukrowej, i tym podobnie... Jego wesołość nie była atoli tak ożywiającą całe towarzystwo jak niegdyś. Wzbudzała przeciwnie w otaczających uczucie politowania dla biednego staruszka, którego kochano ogólnie. Skoro odjechali nowożeńcy, jakby go kosą podciął, starzec położył się, skarżąc na ból we wszystkich członkach, i... nie wstał więcej z łoża boleści. Mimo kłamliwych zapewnień lekarzy, czuł on, że nadeszła ostatnia godzina. Żona spędziła dwa tygodnie przy dogorywającym, wcale się nie rozbierając. Wiele razy oddawała mu jaką usługę, całował łkając rzewnie jej zawsze piękne rączki.
W sam dzień śmierci prosił ją i syna nieobecnego o przebaczenie, że tak nieopatrznie rządził majątkiem. Usypiał spokojnie snem wiecznym, a w dzień pogrzebu, tłumy nieprzeliczone przyszły oddać mu ostatnią posługę. Sławiono przytem niezrównane przymioty nieboszczyka, powtarzając raz po raz: — „Że już tacy ludzie gościnni, przyjemni, hojni i uczynni nie chodzą po świecie, jak hrabia Stefan Rostow“! W miesiąc po śmierci ojca, Mikołaj wyprowadził na czysto fatalne położenie majątkowe. Życzono mu wprawdzie żeby zrzekł się spadku po ojcu, czem mógłby był uratować przynajmniej matki posag zahipotekowany na całym majątku, na pierwszem miejscu. On jednak tego nie zrobił przez wygórowaną ambicję, aby na ojca pamięci nie ciężyło hańbiące miano bankruta. Wierzyciele (najtwardszym z nich okazał się łotr Mitenka, który pieniądze ukradzione wypożyczał hrabiemu później na lichwę iście żydowską) ugłaskiwani i zacytkiwani nieopatrzną hojnością nieboszczyka, okazali się po jego śmierci nieubłaganymi. Mikołaj oddał im wszystko dopożyczając jeszcze od Piotra 30.000 rubli. Musiał porzucić służbę wojskową, którą polubił namiętnie, a starać się o urząd cywilny, mogący starczyć ile tyle na wyżywienie matki, która trzymała się go rozpaczliwie, jako ostatniej w życiu podpory. Bestużewy ani się domyślali jak ciężkiem było odtąd życie Mikołaja. Z pensji wynoszącej 1200 rubli, musiał tak dom utrzymywać, żeby ukrywać ile możności przed matką ich nędzę prawie w porównaniu z tem co dawniej było. A hrabina miała i dziś jeszcze fantazje rozmaite, doprowadzające częstokroć syna do najwyższej rozpaczy. W ich obecnem ciaśniutkiem mieszkanku, Sonia zajmywała się całem gospodarstwem oszczędzając ile się dało. Mikołaj umiał ocenić jej poświęcenie bez granic, ale trzymał się od niej jak mógł najdalej. Chciał żeby ani na chwilę o tem nie zapominała, że między nimi wszystko skończone. Przygniatała go prawie swoją doskonałością, a nie pociągała niczem. Mimo zerwania stosunków z całym światem, mimo że odmawiał sobie wszelkich rozrywek i przyjemności życia, Mikołaj zaczął znowu zaciągać drobne dłużki, zachodząc w głowę nieraz co będzie dalej? Myśl zaprzedania się dla posagu po prostu, jakiej pannie bogatej, była mu wstrętną. Odtrącał z gniewem każde swatanie, z czem pojawiały się kiedy niekiedy stare matrony, przyjaciółki od serca hrabiny. Doświadczał pewnego ponurego zadowolenia, zamknąwszy w sobie ból i ciężką troskę. Nie zwierzał się z tem przed nikim. Prosto z biura przychodził do domu. Tu, bądź matce pomagał w kładzeniu pasjansów, bądź chodził zadumany po swoim pokoju, gryząc gniewnie w zębach cybuszek od krótkiej fajeczki.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Na początku zimy zjechała do Moskwy księżniczka Marja. Wieści głuche pozbierane od znajomych, powiadomiły ją wkrótce o smutnem położeniu Rostowów. Syn (jak powszechnie utrzymywano), zamęcza się i zanudza z poświęcenia dla matki. — „Spodziewałam się tego“ — Pomyślała Marja, widząc w tej ofiarności Mikołaja, jakby nowy powód do najczulszej miłości dla niego. Jej stosunki prawie pokrewieństwa z tą rodziną, upoważniały do odwidzenia hrabiny. Wstrzymywało ją od tego wspomnienie pobytu Mikołaja w Woroneżu. Mimo pewnej przykrości połączonej z tą wizytą, po dwóch tygodniach pojechała do pani Rostow. Mikołaj przyjął pierwszy księżniczkę, musiała bowiem przechodzić przez jego pokój, aby dostać się do hrabiny. Na widok Marji twarz jego zamiast wyrazić radość, jak się tego spodziewała, spochmurniała widocznie. Powitał ją sztywnie i nader zimno. Spytał tonem quasi urzędowym o jej zdrowie, jakby ją widział raz pierwszy w życiu, a zaprowadziwszy do matki sam ulotnił się natychmiast. Po skończonej wizycie odprowadził księżniczkę z tą samą sztywną ceremonjalnością do przedpokoju, zaledwie coś bąkając pod nosem na jej troskliwe pytania. — „Co ci do nas? — zdawały się mówić jego oczy. — Proszę cię nie troszcz się o to, i zostaw nas w spokoju!“
— Nie mogę znieść tych wielkich dam razem z ich słodką czułostkowością — wybuchnął przed Sonią gdy Marja odjechała. — Po co mają podglądać co się u nas dzieje?
— Nie powinieneś tak mówić kuzynku — wtrąciła Sonia, zaledwie zdolna ukryć swoją radość z tego powodu. — Ona taka dobra, a twoja matka tak ją kocha!
Mikołaj nic już na to nie odpowiedział, i radby był wymazać z pamięci tę wizytę. Hrabina jednak ciągle do niej rozmowę nakręcała; nie ustając w pochwałach dla Marji. Chciała koniecznie żeby syn oddał jej wizytę, i wyrażała życzenie gorące widywania księżniczki jak najczęściej. Rozdrażniało hrabinę w wysokim stopnia zawzięte milczenie Mikołaja.
— Musisz odwidzieć synu tę kochaną, najmilszą księżniczkę... Zobaczysz tam przynajmniej kogokolwiek. Zanudzasz się na śmierć, wiecznie tylko z nami dwiema.
— Ależ bynajmniej, mamo kochana.
— Nie pojmuję cię naprawdę!... Dawniej tak przepadałeś za wszelkiemi rozrywkami.
— Czyż skarżę się na nudy kiedykolwiek?
— Ale dla czegóż nie chcesz jej odwidzieć? Dawniej nie miałeś dla niej dość słów uznania...
— Dawniej!
— Nie widzę i teraz powodu do stronienia od tak miłej i sympatycznej osoby. Chyba, że się z czemś przedemną ukrywacie? Wiecznie jakieś macie między sobą konszachty tajemnicze!...
— Ani nam się nie śni o niczem podobnem, droga mamo... Pójdę zresztą, skoro mama tak tego pragnie...
— Jeżeli pragnę, to tylko przez wzgląd dla ciebie samego!
Wzdychał, zagryzał wąsy, starał się odwrócić matki uwagę, wymyślając coraz nowe pasjanse, ale z dnia na dzień przypominała mu coraz natarczywiej te odwiedziny. Księżniczkę Marję dotknęła tak samo boleśnie sztywna i zimna obojętność Mikołaja. Obrażało to jej miłość własną. — „Nie powinnam była wyrywać się tak niepotrzebnie z tą wizytą! — powtarzała w duchu zafrasowana. — Zresztą spodziewałam się z jego strony czegoś podobnego... Żal mi biednej, osamotnionej staruszki... Taka była zawsze dobrą dla mnie!“ — Te wszystkie uwagi, nie mogły jednak zatrzeć w jej sercu i umyśle przykrego wrażenia, odniesionego z domu Rostowów. Czuła się mimowolnie w fałszywej pozycji. A gdy starała się zdać sobie z tego sprawę dokładną, musiała wyznać szczerze, że wszystkiemu temu winien li Mikołaj. On ukrywał się z czemś przed nią. Ten ton lodowaty, nie jest mu właściwy. Chęć wyjaśnienia tej kwestji drażliwej, nie dawała jej chwili odpoczynku, niepokojąc wiecznie. Gdy siedziała raz przy lekcji z bratankiem, zaanonsowano wizytę hrabiego Rostowa. Z silnym zamiarem nie zdradzenia się z niczem, i w chęci ukrycia mimowolnego pomięszania, poprosiła Francuzkę, żeby poszła z nią do głównego salonu. Poznała na pierwszy rzut oka, że Mikołaj przyszedł li spełnić obowiązek grzeczności i nic po nadto. Postanowiła więc i ona trzymać się na wodzy, nie wychodząc po za granice ścisłej salonowej etykiety i czczej rozmowy o wszystkiem, a właściwie o... niczem. Po kwadransie wymaganym przez światowe konwenanse, Mikołaj wstał, w chęci pożegnania księżniczki. Aż dotąd Marja podtrzymywała rozmowę całkiem po formie. W ostatniej chwili jednak, znękana śmiertelnie rozmową o rzeczach, które jej nic a nic nie obchodziły, zamyśliła się mimowolnie o swojem bolesnem osamotnieniu i jak dotąd nie zaznała w życiu ani jednego promyczka jaśniejszego, ani jednej chwili szczęścia. Tak utonęła w smutnej zadumie, z oczami rozmarzonemi i wlepionemi w jakąś dal nieokreśloną, że nie zauważyła była wcale wstania z fotelu Mikołaja. Ten udał ze swej strony że tego nie spostrzega, zamieniając słów kilka z panną Bourrienne. Gdy jednak księżniczka trwała dalej w swojem milczącem rozmarzeniu, był zmuszony spojrzeć na nią i pojął że cierpi i że jej oczy łzami zaszły. Odczuł instynktowo, że on jest przyczyną tej niemej boleści. Nie wiedział atoli jakim sposobem ma jej okazać, że współczuje z nią.
— Żegnam księżniczkę — rzekł z cicha.
Drgnęła, niby ktoś nagle ze snu zbudzony i westchnęła, płonąc żywym rumieńcem.
— Przepraszam cię hrabio — szepnęła. — Już odchodzisz? Żegnaj mi zatem!...
— A poduszka przeznaczona dla pani hrabiny? Przyniosę ją — bąknęła Francuzka, wychodząc szybko z pokoju. Zapanowało między niemi milczenie głębokie i nader kłopotliwe.
— Nieprawdaż księżniczko — odezwał się teraz Mikołaj z smutnym uśmiechem — że mogłoby się zdawać, żeśmy nie dawniej niż wczoraj spotkali się raz pierwszy w Boguczarewie? Ileż to jednak czasu upłynęło, a ile ciosów w nas oboje uderzyło!... Sądziliśmy wtedy, żeśmy bardzo nieszczęśliwi. Czegożbym nie dał, żeby się wrócić do tej chwili?... Pragnienie daremne!... gdy raz przeminie, przeszłość nie wraca.
Marja wpatrzyła się w niego swoim wzrokiem słodkim, promienistym i na wskroś przenikającym. Radaby była odgadnąć myśl ukrytą starannie w tych słowach.
— Prawda — rzekła po pewnym namyśle. — Ty bo hrabio, nie powinienbyś żałować za przeszłością. Jeżelim pojęła dobrze twoje życie obecne, zostawi ci ono pamięć niczem nie zatartą, poświęcenia bez granic i zaparcia się swego „ja“ własnego...
— Nie zasłużyłem na podobne pochwały — zaprotestował energicznie — bowiem sam sobie coś wiecznie wyrzucam i... przebacz księżniczko! Przedmiot to wcale dla ciebie nie zajmujący.
Skłonił się sztywnie, jakby nagle obrócił się w bryłę lodu.
Marja jednakże widziała w nim już tylko człowieka nad wszystko ukochanego i z nim zaczęła mówić na nowo.
— Sądziłam, że wolno mi będzie wyrazić — rzekła wahająco. — Stosunki moje z tobą hrabio i twoją rodziną, były tego rodzaju, że dowód sympatji i współczucia z mojej strony, nie mógł cię dotknąć ani obrazić... Zdaje się jednak żem się omyliła — dodała drżącym głosem — nie wiem dla czego tak się zmieniłeś i to mnie...
— Ah! z tysiąca przyczyn! — zawołał Mikołaj kładnąc nacisk na to słowo ostatnie. — Stokrotne dzięki księżniczko! Wierzaj mi... jest to czasem ciężkiem... bardzo ciężkiem... do zniesienia!
— A więc dla tego... tylko dla tego? — Marja drgnęła radośnie. — Nie oczarował mnie zatem jedynie — pomyślała — ten wzrok płomienny, ta cała postać piękna i hoża? Odgadłam w nim duszę na wskroś wzniosłą i szlachetną... więc dla tego, że on dziś ubogi, a ja bogata?... Inaczej bowiem...
Przypomniała sobie, ile jej dawniej okazywał czułej sympatji. Zrozumiała powód jego obecnej sztywności i pozornej oziębłości.
— Powiedz mi hrabio, dla czego teraz jesteś innym? — zbliżyła się do niego mimowolnie. — Musisz mi zdać z tego sprawę z całą szczerością!
A gdy on milczał, dodała:
— Nieznane mi hrabio twoje powody... wiem tyle tylko, że i ja cierpię niewypowiedzianie, wyznając ci to całkiem otwarcie i bez ogródek... Dla czegóż więc chcesz mnie pozbawić twojej, tak mi nieodzownie potrzebnej... przyjaźni?
Oczy jej łzami zalśniły.
— Tak mało szczęścia w życiu zaznałam, że strata podobna zraniła mnie do głębi... Przebacz mi hrabio i... żegnaj!
Załkała głucho i szybkim krokiem ku drzwiom się skierowała.
— Księżniczko! Marjo! Zaczekaj na miły Bóg!
Spojrzała mu w oczy, zawisła ustami, na jego ustach, a to co przed chwilą zdawało się im obojgu, niemożliwem, stało się uszczęśliwiającą ich i niepodpadającą wątpliwości... rzeczywistością.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.