Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom IX/XXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom IX
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IX
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXI.

Nazajutrz zgromadzono oddziały wojska już pod wieczór. Maszerowały przez noc całą. Noc była ciemna. Chmury ciężkie, czarno-sine, pokrywały widnokrąg. Deszcz jednak nie padał. Ziemia była przesiąkła wilgocią i żołnierze stąpali po niej cicho, przesuwając się jak cienie z miejsca na miejsce. Nie było wolno rozmawiać, palić fajkę, ani rozpalać ognisk. Nie tylko żołnierze szli, pary z ust nie puszczając, nawet konie nie rżały, jakby odczuwały wiedzione instynktem, że i one powinny zachować się jak najciszej. Tajemniczość tej wyprawy podwajała urok w oczach żołnierzów. Maszerowali wesoło, z najlepszym animuszem. Kilka kolumn stanęło. Poskładano broń w kozły i piechury pokładli się na ziemi wilgotnej, aby wypocząć. Byli przekonani, że są już na stanowisku. Inni (a była to część przeważna armji), maszerowali noc całą i znaleźli się rzecz naturalna, zupełnie gdzieindziej.
Hrabia Orłów-Denissow, ze swoim słabym oddziałem kozaków, stawił się jedynie, w miejscu i porze oznaczonej z góry. Rozstawił swoich ludzi na krańcu pewnego lasu, obok którego szła wązka drożyna, prowadząca z wsi Stromiłowa do Dmitrowska.
Hrabia zasnąwszy nad ranem, został niebawem zbudzony, przyprowadzono mu bowiem do przesłuchania jakiegoś dezertera z obozu francuzkiego. Był to podoficer Polak, z oddziału księcia Józefa Poniatowskiego. Oświadczył, że dla tego dezerterował, ponieważ pominięto go w awansie, innego podsunąwszy najniesprawiedliwiej. Powinien był, jak utrzymywał, zostać od dawna oficerem; był bowiem w całym pułku najwaleczniejszym. Teraz chce się zemścić za wyrządzoną mu krzywdę. Zaręczał najsolenniej, że Murat spędził noc o jedną wiorstę od wojska rosyjskiego. Jeżeliby mu dali sotnię kozaków do rozporządzenia nimi dowolnego, stawia w zakład własną głowę, że weźmie w niewolę króla Neapolitańskiego. Hrabia Orłow odbył walną naradę z resztą oficerów. Projekt podany wydał im się nadto ponętnym, żeby go można odrzucić. Każdy z nich gotów był szczęścia spróbować. W końcu po długich rozprawach i wnioskach najrozmaitszych, zdecydował się jenerał-major Grekow pojechać za przewodnikiem z dwiema sotniami kozaków.
— Ale pamiętaj — zagroził mu ostro Grekow. — Jeżeliś skłamał, każę cię powiesić jak psa, na pierwszej lepszej gałęzi!... Wrazie gdyby nam się powiodło schwytać króla na prawdę, dostaniesz sto imperjałów w nagrodę.
Podoficer nic na to nie odpowiedział, tylko wskoczył lekko na siodło i ruszył z kopyta na koniu kozackim, w tropy za Grekowem. Zniknęli wkrótce w gąszczu leśnym. Orłow drżący z niewyspania i chłodu, który przenikał go do szpiku i kości, o brzasku dnia niepokoił się gorączkowo wziętą na siebie odpowiedzialnością. Wjechał w las cokolwiek dalej, potem skręcił na niewielki wzgórek, skąd można było dopatrzeć przez lunetę obozowisko francuzkie, nie bardzo wprawdzie wyraźnie bo dotąd cały widnokrąg tonął w mgle szarej. Kolumny rosyjskie miały wynurzyć się ze strony przeciwległej pagórka, po prawej ręce hrabiego Orłowa. Daremnie patrzał i patrzał, nie widział żeby pojawiał się tam ktokolwiek. Zdawało mu się tylko, że obóz francuzki budzić się zaczyna. — Oh! będzie na wszystko za późno... — pomyślał zniechęcony i rozczarowany, jak to się często zdarza, skoro nie odczuwamy już na sobie wpływu człowieka, który nam niejako myśl jakąś poddawał, wmawiając w nas, że tak będzie najlepiej. Teraz zaczynał przypuszczać, że ten podoficer to zdrajca, chcący ich w matnię wprowadzić, że go po prostu oszukał, że atak udać się nie może, a dwie sotnie kozaków Grekowa, zmarnują się, zawleczone Bóg wie gdzie przez owego dezertera.
— Czyż podobna, żeby króla zastano bez żadnej obrony? Żeby go nie strzegł znaczny oddział żołnierzów? Łotr skłamał to wszystko najbezczelniej! — wykrzyknął nareszcie głośno, ubierając w słowa myśli nurtujące mu po głowie.
— Możnaby Grekowa zawrócić jeszcze z drogi — zauważył jeden ze sztabowców, który zaczynał tak samo powątpiewać, czy wyprawa uda się pomyślnie.
— Doprawdy? Cóż więc sądzisz pułkowniku? Przywołać go, czy zostawić i niech wszystko idzie swoim trybem?
— Przywołać nazad...
— Tak, tak, wyjąłeś mi to z pod serca pułkowniku... Ale czy nie będzie na to zapóźno? Już dnieje...
Jeden z adjutantów Orłowa puścił się w las galopem odszukiwać Grekowa. Skoro ten wrócił, hrabia podniecony gorączkowo, żałując po niewczasie, że zmienił zamiar, rozgniewany, iż nie może doczekać się piechoty a bojąc się, żeby Francuzi w końcu nie wpadli na nich pierwsi, zdecydował się nagle i szepnął cicho rozkaz:
— Na koń! Do ataku.
Każdy poprawił się na siodle, przeżegnał siebie i konia trzy razy i pomknęli chyżo w las. Hurra! grzmiące rozległo się po lesie, a sotnie kozackie, rozsypując się niby zboże z worka, lecieli naprzód zuchowato, przesadzili niewielki strumyczek w jarze płynący i wpadli znienacka na obozowisko nieprzyjacielskie.
Krzyk trwogi wydany przez pierwszego Francuza na widok kozaków, zaalarmował cały obóz. Wszyscy rzucili się zaspani i prawie w jednej koszuli; ci do koni, inni do armat i karabinów. Biegali bezmyślnie, niby owce dotknięte kołowacizną. Gdyby wtedy kozacy byli puścili się w pogoń za Francuzami, nie zajmując się łupieniem wszystkiego, co im wpadło w ręce, byliby uwięzili Murat’a najniezawodniej, jak tego pragnęli ich dowódzcy. Nie podobna było jednak wstrzymać ich od rabunku i od brania w niewolę, kto im się nawinął pod oczy. Nikomu się nie przyśniło, słuchać czyjej komendy. Wzięto tysiąc pięćset jeńców, zdobyto trzydzieści ośm dział na nieprzyjacielu, sztandary, mnóstwo rozmaitych uprzęży i rzędów na konie, jak i też sporo koni Francuzom zabrano. Stracono bardzo wiele czasu na umieszczanie jeńców, dział i koni w miejscu bezpiecznem, na dzieleniu się łupem; przyczem nie obeszło się jak zwykle przy takiej okazji, bez zawziętych kłótni, zwad i krzyków. Francuzi ochłonąwszy z pierwszego popłochu, widząc, że ich nikt nie ściga, sformowali się w szeregi jako tako i napadli z kolei na Orłowa. Ponieważ nie nadeszły były posiłki spodziewane, Orłów nie mógł odeprzeć ataku, tak jakby był powinien to uczynić.
Tymczasem oddziały piechoty pod dowództwem Bennigsena i Tolla, wyszły w godzinie przepisanej, ale zdążyły i stanęły zupełnie gdzieindziej. Żołnierze zrazu pełni animuszu i dobrej myśli, zaczęli wkrótce doświadczać zniechęcenia, rozczarowania i zostawiali po za sobą coraz więcej maroderów, nie mogących, czy po prostu nie chcących iść dalej. Gdy dowiedziano się w szeregach o popełnionej myłce, wywołało to takie głośne sarkanie między żołnierzami, że musiano cofnąć na dawne stanowisko te oddziały.
Adjutanci wysyłani z rozkazami, byli sfukani najokropniej przez jenerałów. Jenerałowie ze swej strony żarli się i kłócili zawzięcie jeden z drugim. W końcu zziajam, zmordowani, szli na oślep bez planu i bez celu żadnego.
— Gdzieś zawsze zajdziemy! — pocieszali się nawzajem. I rzeczywiście przyszli, tylko nie w to miejsce gdzie byli potrzebni. Kilku zapewne stawiło się w miejsce oznaczone, lecz o wiele za późno. Nie przydali się już na nic więcej, jak tylko, żeby służyć za tarczę strzałom nieprzyjacielskim. Toll, który w tej bitwie odegrał tę samą rolę co Weirother pod Austerlitz, galopował po przed całą linję bojową, sprawdzając i dowodząc jak na dłoni, że wszystko wykonano do góry nogami a nie według otrzymanych rozkazów. Spotkał naprzykład w lesie, gdy już był dzień jasny, oddział Bagowuta, który byłby był powinien wesprzeć od dawna kozaków Orłowa. Zrozpaczony, rozstrojony, nieudaniem się całego planu i przypisując winę najniesłuszniej jednemu dowódzcy, który wykonał ściśle to, co miał nakazane; Toll napadł obcesowo na Bagowuta, obsypując go gradem wyrzutów najdotkliwszych i grożąc mu nawet rozstrzelaniem. Bagowut, stary wojak, w boju posiwiały, męztwa iście bohaterskiego, wypróbowanego jak złoto nie w jednym ogniu, doprowadzony do granic ostatecznych niecierpliwości, rozkazami najsprzeczniejszemi, któremi obsyłano go ze wszech stron, stawił się hardo tym razem, wbrew swojemu zwyczajowi i wpadłszy również w gniew wściekły, odpowiedział Tollowi zuchwale:
— Nie potrzebuję i nie przyjmuję nauk od nikogo. Potrafię zaś zginąć śmiercią walecznych wraz z moimi żołnierzami, tak samo jak każdy inny!
W uniesieniu dochodzącem prawie do szału, Bagowut zawsze tak spokojny i rozważny, poszedł tym razem rzeczywiście na oślep, nie zastanowiwszy się czy wyniknie z tego korzyść jakakolwiek. Poprowadził cały swój oddział prosto w ogień. Szalone niebezpieczeństwo, bomby, granaty pękające, salwy z ręcznej broni, wszystko to mogło jedynie w tej chwili uśmierzyć cokolwiek wzburzenie wewnętrzne starego wiarusa. Zabił go rzeczywiście pierwszy pocisk ognia nieprzyjacielskiego, zmiatając następnie całe szeregi jego dzielnych żołnierzów. Oto powód dlaczego oddział Bagowuta był wystawiony czas jakiś bez żadnej potrzeby na najstraszliwszy ogień Francuzów.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.