Przejdź do zawartości

Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 09.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

z gniewu i cierpienia. Wkrótce zaczął słabnąć i słaniać się... Uspokajał się zwolna, zrozumiawszy, że nie powinien był tak się unosić. Wiadł nazad do karety i odjechał w ponurem milczeniu.
Napad gniewu wściekłego, nie powtórzył się więcej. Wysłuchał apatycznie tłumaczeń, wyjaśnień i proźb usilnych Bennigsena, Konowniczyna, i Tolla, którzy starali mu się dowieść, że wypada powtórzyć nazajutrz atak, który dziś tak niefortunnie spełzł na niczem. I teraz musiał na to przystać Kutuzow. Co się tyczy Jermołowa, ten nie pokazał się starcowi na oczy, aż dnia trzeciego.





XXI.

Nazajutrz zgromadzono oddziały wojska już pod wieczór. Maszerowały przez noc całą. Noc była ciemna. Chmury ciężkie, czarno-sine, pokrywały widnokrąg. Deszcz jednak nie padał. Ziemia była przesiąkła wilgocią i żołnierze stąpali po niej cicho, przesuwając się jak cienie z miejsca na miejsce. Nie było wolno rozmawiać, palić fajkę, ani rozpalać ognisk. Nie tylko żołnierze szli, pary z ust nie puszczając, nawet konie nie rżały, jakby odczuwały wiedzione instynktem, że i one powinny zachować się jak najciszej. Tajemniczość tej wyprawy podwajała urok w oczach żołnierzów. Maszerowali wesoło, z najlepszym animuszem. Kilka kolumn stanęło. Poskła-