Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 09.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

brony? Żeby go nie strzegł znaczny oddział żołnierzów? Łotr skłamał to wszystko najbezczelniej! — wykrzyknął nareszcie głośno, ubierając w słowa myśli nurtujące mu po głowie.
— Możnaby Grekowa zawrócić jeszcze z drogi — zauważył jeden ze sztabowców, który zaczynał tak samo powątpiewać, czy wyprawa uda się pomyślnie.
— Doprawdy? Cóż więc sądzisz pułkowniku? Przywołać go, czy zostawić i niech wszystko idzie swoim trybem?
— Przywołać nazad...
— Tak, tak, wyjąłeś mi to z pod serca pułkowniku... Ale czy nie będzie na to zapóźno? Już dnieje...
Jeden z adjutantów Orłowa puścił się w las galopem odszukiwać Grekowa. Skoro ten wrócił, hrabia podniecony gorączkowo, żałując po niewczasie, że zmienił zamiar, rozgniewany, iż nie może doczekać się piechoty a bojąc się, żeby Francuzi w końcu nie wpadli na nich pierwsi, zdecydował się nagle i szepnął cicho rozkaz:
— Na koń! Do ataku.
Każdy poprawił się na siodle, przeżegnał siebie i konia trzy razy i pomknęli chyżo w las. Hurra! grzmiące rozległo się po lesie, a sotnie kozackie, rozsypując się niby zboże z worka, lecieli naprzód zuchowato, przesadzili niewielki strumyczek w jarze płynący i wpadli znienacka na obozowisko nieprzyjacielskie.
Krzyk trwogi wydany przez pierwszego Francuza na widok kozaków, zaalarmował cały obóz. Wszyscy rzucili się zaspani i prawie w jednej koszuli; ci do koni, inni do armat i karabinów. Biegali bezmyślnie,