Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom IV/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom IV
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

— Moja najmilsza — powiedziała jej raz mała księżna. Warga podniosła się u niej jak zwykle, ale tym razem dziwnie smutno, jakby tłumiła w sobie ból tajemny. Od owego bowiem dnia nieszczęsnego, w którym odebrano list Kotuzowa; intonacja głosu, uśmiechy blade i wymuszone, chód nawet każdego z domowników, wszyscy i wszystko, nosiło na sobie cechę smutku przygnębiającego. Liza nie zdając sobie nawet z tego sprawy dokładnej, odczuwała i poddawała się mimowolnie temu wpływowi, który ze wszech stron na nią wrogo oddziaływał. — Moja droga Maryniu — powtórzyła — lękam się, czy mi nie zaszkodził dzisiejszy Früstück, (jak zwykł wyrażać się wasz kucharz Niemiec). Musiałam zjeść z rana za wiele.
— Co ci to, moja „duszinko“, mój aniołku? Pobladłaś, okropnie pobladłaś! — wykrzyknęła księżniczka Marja, przybiegłszy do bratowej z najwyższą trwogą i przerażeniem.
— Trzebaby może pójść po Marję Bogdanównę, wasza miłość? — wtrąciła mimochodem pokojowa, która była świadkiem tej rozmowy. Marja Bogdanówna, była najsławniejszą akuszerką, na kilkadziesiąt mil w około. Sprowadzono ją od dwóch tygodni do Łysych Gór, gdzie czekała na chwilę rozwiązania.
— Słusznie mówi Parania.. To już może?... Lecę po nią natychmiast... Odwagi mój aniołku!... — Uściskała Lizę serdecznie i ku drzwiom zawróciła.
— Nie, nie! — krzyknęła mała księżna, której blada twarzyczka wyrażała teraz i zdradzała nie tylko ból fizyczny, ale i trwogę nieokreśloną, dziecinną, na myśl o strasznych boleściach, nie do uniknienia. Nie znając, przeczuwała je przecież instynktowo.
— To ból żołądka po prostu... powiedz Marynieczko, że to tylko ból żołądka... powiedz na miły Bóg! — I zaczęła szlochać, jak dzieci chore i rozkapryszone, załamując ręce rozpaczliwie, z wykrzyknikami: — Boże mój! Boże mój!
Marja pobiegła po akuszerkę. Ta szła właśnie z oficyn do pałacu.
— Zdaje mi się, że „to“ już się zaczęło — zawołała księżniczka, z rozszerzonemi źrenicami, od trwogi śmiertelnej.
— Tem lepiej, tem lepiej księżniczko — odpowiedziała stara, doświadczona kobieta, wcale kroku nie przyspieszając. Zatarła ręce z uśmiechem, jak ktoś pewny swojej sztuki i wartości. — Panienki atoli nic o tem wiedzieć nie powinny. To was nie tyczy się wcale — dodała z naciskiem.
— A lekarz dotąd z Moskwy nie nadjechał — westchnęła ciężko Marja. Wysłano bowiem konie, według woli Andrzeja, po najlepszego akuszera do Moskwy.
— Nic nie znaczy, księżniczko... Proszę nie troszczyć się o nic. Pójdzie wszystko dobrze i bez doktora.
W chwilę później, Marja usłyszała siedząc w swoim pokoju, że niosą przez korytarz, coś ciężkiego. Spojrzała przez drzwi. Nieśli szezlong obity ciemną skórą, z pokoju księcia Andrzeja. Spostrzegła na twarzach niosących wyraz niezwykle uroczysty i łagodny. Nadsłuchiwała pilnie, łowiąc uchem szmer najlżejszy w całym domu. Raz po raz stawała na progu swego pokoju, patrząc niespokojnie, co się dzieje na korytarzu. Kilka kobiet biegło tędy i owędy w milczeniu. Skoro ją spostrzegły, odwracały oczy w inną stronę. Nie śmiała pytać je o nic i wróciła do pokoju drzwi przymknąwszy. To siadała na fotel, to brała w rękę książkę do modlenia i rzucała się na ziemię, bijąc pokłony przed Ikonostasem. Spostrzegła smutna i zdziwiona, że modlitwa nawet nie potrafiła uśmierzyć miotającego nią niepokoju. Naraz ktoś drzwi otworzył i wsunęła się do pokoju jej stara niańka, z dużą, jaskrawą chustką na głowie. Prakseda Sawiszna, rzadko kiedy pojawiała się u niej: takim był surowy rozkaz u ojca Marji.
— To ja „duszinko“ moja — przemówiła z cicha staruszka. — Przyniosłam świece jarzące, z dnia „ich“ ślubu. Chcę je zapalić przed świętemi obrazami. — Westchnęła, przeżegnawszy się trzy razy.
— Ach, nianiu droga, żeby tylko wszystko poszło szczęśliwie.
— Bóg łaskaw, miłosierny, mój gołąbeczku... — I starowinka poczciwa, zapaliła świece u płomienia lampki świecącej się dzień i noc przed Ikonostasem. Dopełniwszy tej świętej (w jej mniemaniu) powinności, usiadła przy drzwiach, wydobyła z kieszeni zaczętą pończochę i zaczęła machinalnie poruszać drutami. Marja wzięła książkę ze stołu udając że czyta. Co chwila jednak, skoro usłyszała czyje kroki na korytarzu, zwracała ku drzwiom i na swoją piastunkę, wzrok badawczy i pełen niepokoju. Staruszka odpowiadała jej niemem spojrzeniem robiąc potrójny znak Krzyża Św. jakby chciała odgonić wszystko zło tym sposobem. To co odczuwała Marja, podzielał z nią dom cały. Według zakorzenionego w Rosji przesądu, że im ściślej będzie utrzymaną tajemnica, tem mniejszemi będą bole rodzącej, wszyscy udawali w pałacu, że nie wiedzą o niczem. Nikt o tem ust nie otworzył; ale obok ułożenia pełnego powagi i uszanowania jakiem odznaczała się cała służba księcia Bołkońskiego, można było odgadnąć, pod tą zimną na pozór powłoką, jakąś rzewność i tkliwy niepokój, niby intuicję tego „czegoś“ wielkiego i niepojętego, co się odbywało w tej chwili na górze w pałacu.
W skrzydle zamieszkanym przez liczną służbę żeńską, dziś głucha cisza panowała. Nie słychać było ani śmiechów jak zwykle, ani nawet głośniejszej rozmowy. Tak samo cicho zachowywała się służba męska. W oficynach gdzie była kuchnia, wszyscy byli na nogach, nikt się nie kładł do snu i nie rozbierał tej nocy. Pod kuchnią paliło się ciągle i wszystkie ubikacje były oświetlone. Stary książę chodził po swojej pracowni, wybijając mocno piętami. Wysyłał co chwila starego Tykona pytać Marję Bogdanównę, co się dzieje i powtarzał za każdym razem:
— Powiesz: „Książę pan pyta“... i wracaj natychmiast z odpowiedzią...
— Powiedzcie jaśnie oświeconemu księciu — Marja Bogdanówna odpowiadała z przesadną powagą, — że „praca zaczęta“.
— Dobrze — mruknął książę, zatrzaskując drzwi od gabinetu. I Tykon już teraz nie słyszał w gabinecie najlżejszego szelestu.
Po chwili wszedł cichuteńko, sam przed sobą tłumacząc tę śmiałość potrzebą odmienienia świec dopalających się w lichtarzach. Zastał księcia leżącego na szezlongu. Na widok starca twarzy okropnie bladej i zmienionej, potrząsł głową wierny sługa, pochylił się nad nim i w kolano pocałował. Potem wysunął się za drzwi, zapomniawszy i o świecach i o swojej wymówce. Najpoważniejsza, najwznioślejsza tajemnica, jaka istnieje na tym tu świecie, szła dalej zwykłym trybem. Tak minął wieczór i noc nadeszła. Z każdą chwilą, zamiast zmniejszać się, rósł niepokój we wszystkich sercach, zwiększała się gorączka oczekiwania...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Noc była prawdziwie marcowa, w której zima zdawała się panować na nowo z całą swoją nieubłaganą srogością. Wicher wył i huczał przeraźliwie, śnieg w najlepsze oczy zasypywał. Rozstawiono konie świeże, w kilku miejscach na gościńcu, aby przyspieszyć przyjazd lekarza Niemca. Ludzie z płonącemi smolnemi kagańcami stali na każdym zakręcie, aby nie zbłądził jadąc do Łysych Gór.
Księżniczka Marja przestała od dawna czytać książkę. Fiksowała teraz oczami płonącemi gorączką, swoją „nianię“, której sucha, szczupła twarzyczka, zwiędła i pomarszczona, z kosmykiem siwych włosów, wymykającym się z pod chustki, tak jej były znane w szczegółach najdrobniejszych. Przerabiając szybko oczka w pończoszce, stara Sawiszna opowiadała po cichu po raz setny może, jak księżna matka powiła była w Kiszyniewie księżniczkę Marję, nawet bez żadnej akuszerki, z pomocą jedynie prostej chłopki mołdawskiej.
— Bóg wielki „duszinko“... Jak On zechce, to obejdzie się i bez „dochtora“, dalibóg prawda!
Gwałtowny powiew wiatru wstrząsnął oknem tak silnie, że wyrwał je całe i powietrze mroźne, i wilgotne, pokój raptem napełniło, podnosząc w górę firanki zapuszczone. Przeciąg zgasił i świecę. Księżniczka Marja drgnęła przerażona. Staruszka złożyła natychmiast pończochę na stole, podeszła ku oknu starając się pochwycić tegoż obie połowy.
— Księżniczko, „duszinko“ moja, jadą gościńcem z latarniami i pochodniami! — krzyknęła radośnie staruszka okno zamykając. — To na pewno „pan dochtór!“
— Dzięki niebu! — Marja aż w ręce plasnęła. — Muszę zejść na dół, bo Niemiec ani w ząb nie umie po rosyjsku.
Zarzuciła ciepłą chustkę na ramiona, i zobaczyła przechodząc przez przedpokój, że powóz już stanął przed gankiem. Zbliżyła się do schodów, patrząc przez poręcz na dół. Na jednym ze słupów, podtrzymujących poręcz, postawiono świecę płonącą, która wiatrem poruszana, topiła się cała. Trochę niżej, na drugim załomie schodów stał lokaj Filip, okropnie wystraszony, trzymając również w ręce lichtarz ze świecą zapaloną. Słychać było w sieniach ciężkie kroki czyjeś. Ten „ktoś“ musiał mieć na nogach grube buty futrzane. O uszy Marji obił się głos, tak jej znany:
— Dzięki Bogu! — mówił ten głos — a mój ojciec?
— Jaśnie oświecony książę, już się położył — usłyszała i odpowiedź marszałka dworu Demiana.
— Andrzej! — powiedziała sobie Marja... kroki tymczasem zbliżały się coraz bardziej. — Nie, to być nie może! byłoby to czemś nadto niezwykłem!... — Marja w duchu powtarzała. W tej samej chwili pokazał jej się brat, na przedostatnim schodów załomie, okryty futrem, którego kołnierz był cały zaśnieżony... On to był najniezawodniej, wprawdzie strasznie blady, wychudły, zbiedzony, i z wyrazem w twarzy nie znanym dotąd siostrze, dziwnie słodkim, rozanielonym, czułym, a jednocześnie pełnym niepokoju. Przeskoczył raźno kilka schodów ostatnich i porwał siostrę w ramiona, którą wzruszenie dusiło po prostu.
— Nie odebraliście zatem żadnego listu odemnie? — spytał, ściskając ją po raz drugi. Lekarz tymczasem zrzuciwszy z siebie futro i buty filcowe, (spotkał się z nim Andrzej na stacji przedostatniej), szedł dalej po schodach na pierwsze piętro.
— Maryniu najdroższa, cóż to za dziwny zbieg wypadków! — wykrzyknął Andrzej. Skoro zdjęto z niego niedźwiedzie i buty futrzane, udał się wprost do żony.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.