Wilhelm I. i Eliza Radziwiłłówna

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Hoesick
Tytuł Wilhelm I. i Eliza Radziwiłłówna
Pochodzenie Szkice i opowiadania historyczno-literackie
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1900
Druk L. Anczyc i spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
WILHELM I. i ELIZA RADZIWIŁŁÓWNA.

Jednym z najpopularniejszych u nas obrazów Siemiradzkiego jest niezaprzeczenie Chopin u Radziwiłła, przedstawiający nieśmiertelnego twórcę Polonezów w chwili, kiedy w przyciemnionym salonie książęcym improwizuje przy wysuniętym na środek fortepianie, a zapatrzony w piękne oblicze stojącej nieopodal młodej jasnowłosej dziewicy, w jej błękitnych oczach zdaje się szukać natchnienia. Obok niej, w fotelu, siedzi mężczyzna w podeszłym wieku, siwy już i o bardzo rasowej twarzy arystokraty, a widać z jej wyrazu, że i on, rozmarzony melodyą, wypływającą z pod czarodziejskich palców 20-letniego pianisty, przebywa w tych nieziemskich sferach ideału, do których można się wznieść tylko »na skrzydłach pieśni«. Reszta osób, malowniczo zgrupowanych dokoła instrumentu, między któremi poznajemy także i Humboldta, również tonie w melancholijnej zadumie, wsłuchana w genialną grę młodzieńca. Ową jasnowłosą blondynką, w którą się patrzy artysta, jest księżniczka Eliza Radziwiłłówna, córka Antoniego Radziwiłła, którym jest właśnie ów siwy mężczyzna.

Z niewielkiej książeczki, skreślonej wykwintnem piórem pani Teresy z Potockich Wodzickiej[1], dowiadujemy się, że ta właśnie Elżbieta Radziwiłłówna była przedmiotem pierwszej i bardzo namiętnej miłości cesarza Wilhelma I.
I.

Od bardzo dawna, bo już od XVII wieku począwszy, byli Radziwiłłowie spokrewnieni z domem Hohenzollernów; to też i w r. 1796 nie dziwiono się wielce, kiedy Antoni Radziwiłł, syn ostatniego wojewody wileńskiego, księcia Michała, ożenił się z synowicą Fryderyka II, Ludwiką, urodzoną z księcia Ferdynanda Pruskiego i Luizy, córki margrabiego von Brandenburg-Schwedt.
Jeżeli co było dziwnego w tem małżeństwie, to chyba czas jedynie, w którym ono doszło do skutku... Ale fakt stał się faktem: synowica Fryderyka II została księżną Radziwiłłową. Stąd, oczywiście, serdeczny stosunek z dworem Fryderyka Wilhelma II, a w rok później z dworem Fryderyka Wilhelma III. Ten ostatni, wstąpiwszy w r. 1797 wraz z swą piękną małżonką Luizą na tron ojcowski, był szczególniej życzliwie usposobiony dla Radziwiłłów, a księżnę Radziwiłłową nietylko poważał i kochał, ale nawet w trudnych okolicznościach, których w czasie panowania jego, dzięki Napoleonowi, nie brakło nigdy, posługiwał się »jej wpływem w Niemczech«. Nasuwa się pytanie, czy przypadkiem ten właśnie »wpływ w Niemczech«, jakim się cieszyła księżna Antoniowa Radziwiłłowa, nie był tym »serdecznym« łącznikiem między Radziwiłłami a dworem berlińskim, czy nie on był źródłem tej »przyjaźni« z Wilhelmem i Luizą, przyjaźni, z której książę Antoni tak był dumny, a z której, gdy przyszło powołać się na nią, miał tak mało!
W każdym razie miał tyle, że mieszkając w Berlinie, w swoim pałacu przy Wilhelmstrasse (z czasem sprzedanym Bismarkowi), dobrze był widziany na dworze, a dzieci jego, często zapraszane do zamku, miały zaszczyt bawić się z dziećmi królewskiemi. Prócz tego miał jeszcze jedną satysfakcyę: oto urocza Königin Louise przyjaźniła się zarówno z jego żoną, jak i z teściową, ks. Ferdynandową Pruską. Podkreślić wypada, że małżonka jego, choć przyjęła pozycyę i nazwisko męża, mimo to sercem i duszą dzieliła polityczne troski dworu pruskiego, będąc całkowicie zespoloną z jego smutnym — podówczas — losem. Sam książę Antoni, choć Polak i Radziwiłł, niemniej był oddany dworowi, którego zaufaniem się szczycił. Poza tem »był to prawdziwy prince charmant z czarodziejskiej baśni, posiadający wszystkie zalety, mogące podbić serce królewny«. Największą z tych zalet, któremi sobie zjednywał uwielbienie płci słabej, była, obok nadzwyczajnej urody męzkiej, niepospolita muzykalność księcia: wysoce utalentowany, jako muzyk, nietylko czarował śpiewem i grą na wiolonczeli, ale nadto cieszył się wcale niepośledniem uznaniem w świecie muzycznym, jako kompozytor. Jego muzyka do Fausta, w r. 1819 z wielkim aplauzem w obecności Goethego samego wykonana, jeszcze dziś bywa grywaną w Niemczech... Bawiący u Radziwiłła w r. 1829 w Antoninie Fryd. Chopin także był zachwycony tą kompozycyą księcia. »0n, wiesz, iż lubi muzykę (pisał do Wojciechowskiego) pokazywał mi swojego Fausta i wiele rzeczy znalazłem tak dobrze pomyślanych, a nawet genialnych, żem się nigdy tego po Namiestniku spodziewać nie mógł«.
Stąd atmosfera, panująca w pałacu przy Wilhelmstrasse, była nietylko kosmopolityczno-lojalna, ale i artystyczna w wysokim stopniu. Muzyka, obok francuzczyzny i niemczyzny, panowała tu wszechwładnie, a kwartety, duety, tria etc. rozbrzmiewały o wiele częściej, aniżeli mowa polska...
W takiej atmosferze wzrastała starsza córka i faworytka księcia, Eliza. Podobna do ojca, co znaczyło, iż była bardzo piękną od najmłodszych lat, była »istnym aniołkiem«, jako dziecko, aniołkiem, który choć stąpał po ziemi, nie tracił nic ze swego nadziemskiego uroku. Kiedy wyrosła na pannę, mówiono o niej, że była to »nawpół rusałka, a nawpół anioł«, a dusza jej »z ognia i kryształu«, była podobnie, jak dusza ojca, pełna artystycznych aspiracyj, z tą różnicą, że ojciec miał talent do muzyki, a Eliza urodziła się z niepospolitym talentem do malarstwa. Z natury bystra i zdolna, skłonna do marzeń i melancholii, rozmiłowana w poezyi i sztukach pięknych, egzaltowana i, jak przystało na córkę owej epoki, trochę sentymentalna, była to skończona idealistka, do której znane wyrażenie Goethego eine schöne Seele przystawało bez zastrzeżeń... Wychowanie otrzymała staranne, ale jednostronne. Mniej nauki ścisłej, a więcej religii, więcej nacisku na rozwój uczucia i wyobraźni, aniżeli inteligencyi. Wychowanie — opowiada pani Wodzicka — miało raczej artystyczny, niżeli praktyczny, kierunek; przedewszystkiem uczono prosto się trzymać, ładnie pisać, tańczyć, grać na harfie, śpiewać, malować i t. d., strzegąc pilnie, by nawet te zdolności, których Bóg nie poskąpił, nie przekroczyły nigdy granic dyletantyzmu i, broń Boże, nie dosięgły wyżyn gruntownej, fachowej znajomości danej sztuki. »Kobieta w przededniu romantyzmu winna była wszystkiego się dotknąć, a nie zgłębić, żyć umysłowo i fizycznie listkami róży i wonią fijołków, co jednak nie przeszkadzało jej, jak to mogliśmy się na naszych babkach i matkach przekonać, w sumiennem i cierpliwem wykonywaniu obowiązków rodzinnych«. Obdarzona niepospolitym wdziękiem, urocza Eliza jeszcze i w tem była podobną do ojca, iż, jak on, wszystkie serca jednała dla siebie (czego np. nie mogła o sobie powiedzieć jej młodsza siostra, Wanda, ulubienica matki), bo jeśli się odróżniała od ogółu panien ówczesnych, będąc jakąś inną, aniżeli jej rówieśniczki, to czyniła to całkiem bezwiednie, ile że przedewszystkiem odznaczała się skromnością i pokorą, na tle niewysłowionej łagodności i słodyczy charakteru.

Tout en elle était pur et simple et sans mélange
De rien qui ne fut noble, généreux et bon:
Elle était le premier, le dernier échelon
Entre la femme et l'ange!

W ten sposób pisała o niej przyjaciółka jej, księżniczka Taida Sułkowska, która w rzewnym wierszu francuskim, temi słowy, w innej zwrotce, starała się wyrazić swe uwielbienie dla Elizy.

Chciałabym w myśli wskrzesić jej postać świetlaną,
Tak, jak ją widziałam w jej młodości kwiecie,
Bezpieczną, kochającą, szczęśliwą, kochaną,
Pewną, iż szczęście nigdy nie mija na świecie.
Jak fala, słońcem oblana,
Jej włosy aż po kolana
Spływały w splotach warkoczy,
A niebo w słodkie jej oczy,
Lało swych blasków lazury...
Wówczas dni jej pogodne mijały bez chmury,
Jutro zdało się jasnem, a myśl jej skrzydlata,
Daleką przyszłość w barwach malując promiennych,

Urokiem marzeń wpółsennych
Stroiła młodzieńcze lata.

Najlepszą jej charakterystyką jest portrecik olejny, malowany przez hr. Teresę z Sułkowskich Henrykową Wodzicką z Rydzyny, na którym księżniczka przedstawiona jest w stroju Peri z poematu Peri i Raj Moora, z motylemi skrzydłami u ramion. Oto, jakie refleksye nasuwa portrecik ten pani Wodzickiej: »Postawa jasnowłosej księżniczki, poważny, niemal smutny wyraz spuszczonej twarzy i oczy jakby umyślnie ukryte pod zasłoną powiek, zdają się świadczyć, że to niebiańska wygnana istota, za swym złotym rajem tęskniąca na ziemi. I być może, iż więcej w tem było prawdy, aniżeli fantazyi. Zaiste nie motylich, ale łabędzich skrzydeł do tych ramion by trzeba, a może nie trzeba i żadnych, gdyż Bóg jej zesłał niewidzialne anielskie, aby za ich pomocą wzniosła się po stopniach cierpieniami zasłanych do swej wieczystej ojczyzny«.
Taką była Eliza. A Wilhelm? On, choć tak ubóstwiany dziś przez całe Niemcy, niczem się nie odznaczał. Nie był to królewicz z kategoryi Hamletów, choć na starość można go było przyrównać do poczciwego ojca Hamletowego. Z Elizą pod żadnym względem nie wytrzymywał porównania. O ile ona nie była istotą pospolitą, o tyle on był w całem tego słowa znaczeniu człowiekiem na miarę krawca... Gdyby się nie był urodził królewiczem, byłby wzorem niemieckiego Bürger'a, cnotliwego, ale nie interesującego. Kiedy Eliza była stworzoną do bujania po nadpowietrznych przestworzach ideału, on trzymał się ziemi, wcale nie myśląc sięgać poza padół rzeczywistości, na którym mu, jako królewiczowi zwłaszcza, było bardzo dobrze. Był to dobry człowiek, ale prozaiczny o tyle przynajmniej, o ile Eliza była poetyczną. Uważał, że skrzydła są człowiekowi niepotrzebne, skoro ma nogi, zwłaszcza, iż i za ich pomocą można zajść bardzo wysoko, choćby na tron. Wyobraźnia Wilhelma, w którym zawsze przeważał rozsądek, wogóle nie sięgała wyżej. A przytem nie był to temperament. Największem bohaterstwem, do jakiego wznieść się potrafił, była umiejętność pogodzenia się z losem, zdolność do rezygnacyi. Jedyną ambicyą, jaką posiadał, była chęć panowania. Największą przyjemność znajdował w musztrach wojskowych. W wojsku kochał się. Najlepiej się czuł w mundurze. Poza tem było to zero. Pierwsza, co się na młodym Wilhelmie poznała należycie, była jego własna matka, światła królowa Ludwika, która na dwa lata przed śmiercią, w r. 1808, pisząc do ojca swego, księcia von Meklemburg-Strelitz, scharakteryzowała przyszłego cesarza zjednoczonych Niemiec, wówczas 11-letniego chłopca, jako bieder, einfach und verständig, co znaczy, iż go uważała za materyał na człowieka prawego, prostego i rozsądnego. Takim też pozostał przez całe życie. Nadmienić wypada, że ta krótka charakterystyka Wilhelma, skreślona piórem królowej Ludwiki, brzmiała »nieco zimno przy dłuższej charakterystyce, poświęconej innym dzieciom w tymże liście, a zwłaszcza obok pochwał, nieszczędzonych najukochańszemu z jej synów, młodziutkiemu następcy tronu«. Dowodziło to, bądź co bądź, że trafnie oceniała swego młodszego syna, który, nie odznaczając się niczem nadzwyczajnem, był uosobioną miernotą...
Wobec tego nasuwa się pytanie: co się w nim tak bardzo mogło podobać Elizie? Bo nawet pięknym nie był: owszem pod względem urody zewnętrznej nie zadawalał nawet matki, która w tym samym liście, gdzie go nazywała prawym, rozsądnym i prostym, dodała bezpośrednio potem: »Ale mniej pięknym od ojca...« Więc co mu potrafiło zjednać miłość Elizy? Jest jedna tylko odpowiedź na to pytanie: oto był otoczony tą aureolą, która otacza książąt krwi panującej. Nie należy zapominać, że Eliza była Radziwiłłówną, że w niej płynęła cząstka tej samej krwi, co w Barbarze Radziwiłłównie... Skoro tamta mogła zostać królową, i to polską, to czemużby ona nie mogła zasiąść na tronie, zwłaszcza pruskim! Wszystko jedno, jaka korona, byle ją nosić na głowie!... Podobne ambicye zawsze były właściwe Radziwiłłom...

II.

Cokolwiekbądź, Eliza zakochała się w Wilhelmie. Jak do tego przyszło? W każdym razie zaczęło się już w r. 1810, po śmierci królowej Ludwiki, kiedy dzieci księżnej Radziwiłłowej, jako spokrewnione z dworem, zaczęły częściej, niż przed tem, widywać się z sierotami królewskiemi. Wśród wspólnych zabaw, bądź w zamku, bądź w pałacu przy Wilhelmstrasse, zaczął się tworzyć i zadzierzgiwać węzeł sympatyi, który związawszy serca 13-letniego księcia Wilhelma i jego ślicznej 7-letniej kuzynki, miał po upływie lat kilku, bo około roku 1815, stać się niebezpiecznym materyałem palnym, aż w końcu buchnął potężnym płomieniem, tem potężniejszym, że była to miłość zobopólna, bijąca z dwóch serc jednocześnie, choć nie ulega wątpliwości, że miłość, którą zapłonęło serce Elizy, była gorętszą, namiętniejszą, niż po stronie przeciwnej...
W roku 1815, po kongresie wiedeńskim, kiedy w Poznaniu utworzyła się nowa posada namiestnika, ks. Radziwiłł, jako posiadający największe zaufanie u dworu, został wyznaczony na objęcie tej posady. Wypadło przenieść się do Poznania. Uczyniwszy to, zamieszkano w ogromnym pałacu pojezuickim, dzisiaj nazwanym Rejencyą, w którym, obok mnóstwa większych lub mniejszych, bogato umeblowanych pokojów, najmilszym był buduar księżniczki Elizy, »cały zastawiony obrazami, sztalugami i modelami do rzeźbienia i malowania«. Ale księstwo Antoniowie za bardzo zżyli się z Berlinem i jego atmosferą, ażeby, osiadłszy nad Wartą, raz po raz nie zaglądać nad Spreę. Jakoż »cały czas spędzano pomiędzy Poznaniem a Berlinem«.
W karnawale, na który zawsze zjeżdżano do stolicy, ks. Radziwiłłowie dawali świetne przyjęcia, tak dalece zaćmiewające wszystkie inne berlińskie, że je zaćmiewały tylko wielkie bale dworskie. Bądź co bądź, na jednych, jak i na drugich, księżniczka Eliza miała sposobność do widywania się z Wilhelmem, a ten zdawał się być zakochanym coraz bardziej, co nadzwyczajnie odpowiadało życzeniom rodziców panny, a nadewszystko jej samej...
Gdy nadszedł karnawał roku 1820, w którym Eliza występowała już jako 17-letnia panna, romans zaczął się klecić na dobre. Eliza, jaśniejąca niezwykłą urodą, powszechnie nazywana Białą różą, miała ogromne powodzenie. Odurzona niem, tem piękniejszą wydawała się młodemu 23-letniemu królewiczowi. Jakoż nikt nie asystował jej tyle, co on, a księciu Antoniemu serce rosło, kiedy pomyślał, że jego córka może zostać królową pruską...
Co ważniejsza, myśl ta, choć dosyć śmiała w głowie polskiego magnata, nasuwała się nie jemu jednemu. Wszyscy, na widok Wilhelma i Elizy, na których wystarczało spojrzeć, ażeby zgadnąć, że byli zakochani w sobie, uważali, że nie byłoby źle, gdyby się tych dwoje pobrało. Nawet ojciec Wilhelma zaczynał być tego zdania. Zbyteczna dodawać, że nie inaczej myślała księżna Radziwiłłowa, która, o »ile chętnie patrzyła na ten coraz wyraźniej rysujący się stosunek«, o tyle »jako księżniczka pruska, nie przypuszczała, aby cokolwiek mogło stanąć na przeszkodzie związkowi jej córki z ukochanym synowcem«. Jednem słowem, wszyscy byli najlepszych myśli.
Nikt nie przypuszczał, że człowiekiem, który najmniej z całego otoczenia robił planów na przyszłość, był sam królewicz Wilhelm. On jeden, wnosząc z jego listów do jenerała Natzmera, nie myślał o dalszych konsekwencyach tego chwilowego upojenia. Był zakochany; czuł się szczęśliwym, czując się kochanym; na balach i rautach muzycznych, wyprawianych przez książąt Radziwiłłów, bywał z prawdziwą rozkoszą (jeden z takich wieczorów opisał nawet d. 30 maja 1820 r. w liście do jenerała Natzmera); a kiedy się dowiedział, że księstwo na lato wybierają się w góry szląskie, postanowił tam pojechać również. Ale mimo to wszystko, choć pisał nawet do jenerała Natzmera, iż w lecie chce pojechać do Warmbrunn dla spotkania się z Radziwiłłami, nie zdawał się marzyć o małżeństwie: przynajmniej niema ani jednego dowodu na to, ażeby królewicz w owym czasie myślał o ożenieniu się z Elizą. Nie znaczyło to, żeby jej nie kochał. Owszem, to nie ulegało wątpliwości.
W przeciwnym razie, kiedy nadszedł sierpień, możeby nie pojechał do Fürstensteinu, do księcia Pless, u którego księstwo Radziwiłłowie bawili w gościnie. Tymczasem faktem jest, iż pojechał, że w Fürstensteinie zabawił czas jakiś, a przez cały czas, gdy bawił przy Elizie, tak się nie krył ze swem uczuciem dla niej, że wszyscy zaczęli mówić o tej miłości, więcej jeszcze, aniżeli w ciągu ostatniego karnawału.
Królewicz tymczasem, dziwna rzecz, zachowywał się w sposób szczególny: w miarę, jak coraz więcej — i coraz bardziej na seryo — mówiono o jego prawdopodobnym związku małżeńskim z Elizą, choć zakochany w niej, coraz więcej okazywał trzeźwości: do tego stopnia, że go nietylko bolały, ale gniewały nawet »te ludzkie gadania«. Czemu? Czy nie miał nadziei osiągnięcia ręki Elizy? Czy wogóle nie myślał jeszcze o małżeństwie? Powiadają, że bardziej podobno, niż trudności ze strony dworu, lękał się kolizyj z Radziwiłłami. Jakich kolizyj?... Cokolwiekbądź, jedno jest pewnem, że w grudniu tegoż roku 1820, a więc w parę miesięcy po powrocie z Fürstensteinu, pisał do jenerała Natzmera, swego powiernika: »Nigdy nie śmiałem myśleć o podobnem małżeństwie: walka z resztą rodziny byłaby zbyt wielką. A przecież ta namiętna miłość zrodziła się we mnie i teraz istnieje i daje powód do obiegających pogłosek... Byłbym powinien trzymać się bardziej na uboczu, aby nie dać pozorów do projektu związku, który jest niemożliwym; ale nie mogłem«. List ten, mający wszelkie pozory szczerości, dowodzi jednego: że królewicz, mający tak mało podobieństwa z Hamletem, jeszcze mniej był podobnym do Romea. To dobrowolne wyrzekanie się wszystkiego, o co się upominała owa »namiętna miłość«, ta wiara w niemożliwość związku z istotą, którą, jak zapewniał, kochał »namiętną miłością«, ta nierycerska obawa walki z resztą rodziny, to wszystko są smutne testimonia paupertatis duszy Wilhelma, który przynajmniej w tym razie okazał się tak zwykłym »zjadaczem chleba«, że nie może budzić sympatyi. Tak rozsądnie kochać, żeby dla swej »namiętnej miłości« nie chcieć poświęcić niczego, a zwłaszcza lubego spokoju, może tylko unieśmiertelniony przez Heinego berliński filister.
Ale rodzi się pytanie, czy list ten był napisany szczerze? czy istotnie należy go uważać za wyraz ówczesnego usposobienia Wilhelma? Są niektóre dane, pozwalające przypuszczać, że Wilhelm, pisząc ten list, myślał i czuł niezupełnie tak, jak pisał, że miłość jego, tak rozsądna w rzeczonym liście, w rzeczywistości była mniej roztropną. W przeciwnym razie, gdyby to przypuszczenie okazało się mylnem, rodziłoby się inne, nierównie gorsze, bo uzasadniające pewną dwulicowość ze strony królewicza, dwulicowość, która sprawiła, że inaczej zachowywał się względem rodziny Radziwiłłów, których łudził, których postępowaniem swojem utwierdzał w nadziejach, że gotów się ożenić z ich córką, a inaczej o tej swojej »namiętnej miłości« mówił z najbliższymi, którym się przyznawał, że choć się kocha w Elizie, to jednak nie myśli o jej poślubieniu.
Do tego — tak niepochlebnego dla królewicza — przypuszczenia upoważnia przedewszystkiem ta okoliczność, że właśnie w tych czasach Radziwiłłowie rozpoczęli usilne starania, ażeby omawiany związek skojarzyć ostatecznie, pertraktacye zaś, dotyczące tych zaślubin, a ciągnące się dwa lata przeszło, były zbyt poważne, ażeby im nie przyświecała pewność, że królewicz na seryo myśli — po przezwyciężeniu pewnych trudności formalnych — o ożenieniu się z Elizą. Inaczej, gdyby nie wychodzono z tego założenia, można być pewnym, że ks. Antoni nie poleciłby Eichhornowi, jednemu z najznakomitszych prawników ówczesnych, napisania całej rozprawy w obronie praw Elizy: »wszak ci to nie pierwszy raz Radziwiłłówna miała wejść w dom królewski, a jeśli ongi Barbara nie zaznała szczęścia na tronie, to obecnie jej pamięć musiała żywy blask rzucać na uroczą postać Elizy«. Tej tezy bronił Eichhorn. Ale znaleźli się prawnicy, którzy tej tezie przeciwstawili inną, mianowicie: że istnieje ustawa, wydana przez Fryderyka II, a mówiąca wyraźnie, że dzieci książąt z domu Hohenzollernów tylko wtedy mogą rościć prawa do korony, jeśli ich matka jest ciotką panującego książęcia. Był to zręczny wybieg, bo na dnie całej sprawy nie leżało nic innego, tylko to, że Eliza była Polką: stąd obawa, że na tronie pruskim mogłyby zasiąść dzieci, z Polki zrodzone. Na to nie pozwalał rozum stanu.
Na szczęście, królewicz Wilhelm nie był następcą tronu. Ten wzgląd postanowiono wyzyskać. Co jest charakterystyczne, że inicyatywa do tego kroku wyszła ze strony ojca królewicza, który wcale nie był przeciwny temu, ażeby się Wilhelm ożenił z Radziwiłłówną. Wiedział, że ją kochał, Elizę cenił bardzo wysoko, więc nie stawiał przeszkód; owszem, pomagał, czynił wszystko, co było w jego mocy, ażeby ten związek umożebnić, bo nie chciał miłości czynić zależną od politycznych względów. Sam wiedział najlepiej, co to jest kochać, a nie módz się ożenić z powodu swego politycznego stanowiska. Wszak on sam, ochłonąwszy po stracie żony, zakochał się był w pięknej Francuzce, z którą jeżeli się nie ożenił, to tylko dlatego, że należała do narodowości, znienawidzonej przez Niemców. Ta okoliczność, zarówno jak i to także, że już przemyśliwał o ożenieniu się z hrabianką Harrach, z którą ostatecznie w r. 1824 zawarł związek morganatyczny, sprawiła, że nietylko okazał się wyrozumiałym dla owej »namiętnej miłości« Wilhelma, ale mu był pomocnym nawet, gdy się zdecydowano zapytać ministrów, »czy Radziwiłłówna może być uważaną, jako ebenbürtig, t. j. zdolną w danym razie do przywdziania korony«, i gdy od decyzyi, jaką powezmą ministrowie, miało zależeć zakończenie całej sprawy. Odpowiedź ministrów, jak to było do przewidzenia, wypadła odmownie, ze względu, iż Wilhelm, choć nie był następcą tronu, mógł nim zostać w razie śmierci lub bezpotomności starszego brata. Ale Fryderyk Wilhelm, kiedy mu wypadło wieść tę zakomunikować synowi, uczynił to w taki sposób, tak łagodnie i niestanowczo, że Wilhelm, wnosząc z tego zachowania się ojca, mógł nie tracić nadziei. Tymczasem chwycono się innego sposobu: zaproponowano, aby brat księżny Ludwiki, książę August pruski, prawnie zaadoptował Elizę, do czego, jako jej wuj, miał wszelkie prawo. Niestety, i to się nie udało, orzeczono bowiem, że w danym razie chodziło nie o stanowisko, ale o krew.
To było ostatnie usiłowanie, a rzecz znamienna, że je przedsięwzięto bez udziału Wilhelma. On zwątpił pierwszy, żeby się udało wygrać tę prawną kampanię. Co gorsza, to, że zwątpił tak dalece, iż nie chciał słuchać o ostatecznym, a tym razem niezawodnym środku, którego gdyby się był chwycił, byłby miał rozwiązane ręce, byłby panem siebie, niezależnym od żadnego widzi mi się ministrów czy jurystów. Należało się tylko zdecydować na wybór: Elizy albo praw do korony. Wystarczało, żeby się zrzekł tych ostatnich, a miałby niezagrodzoną drogę do szczęścia. Ale na to trzeba było kochać namiętniej, niż kochał Wilhelm, trzeba było, żeby miłość równała się burzy, nie zaś, aby przypominała tylko niepogodę. Tymczasem zdaje się, że owa »namiętna miłość«, o której Wilhelm pisał do Natzmera, była słabszą od jego żądzy panowania. Gdyby się miało inaczej, z pewnością byłby poświęcił koronę dla Elizy, a nie, jak to uczynił w końcu, Elizę dla korony.
Że ostatecznie chodziło mu o koronę, o prawa do niej, na to istnieje dowód niezbity. Okoliczności złożyły się tak, że w chwili właśnie, kiedy się toczyła sprawa tego małżeństwa, młodszy brat Wilhelma, Karol, zaręczył się z księżniczką wejmarską, »przyczem ojciec przyszłej panny młodej zastrzegał dla jej dzieci pierwszeństwo w prawach następstwa, w razie, gdyby związek księcia Wilhelma z Radziwiłłówną miał przyjść do skutku«. Wobec tego należało się zdecydować: albo się rozstać z marzeniami młodości, albo obstawać przy prawach swoich przyszłych dzieci, prawach do następstwa tronu pruskiego. Złoty środek był niemożliwy: należało wybierać. Jakoż przeważyła się szala decyzyi Wilhelma: widząc, że dla Elizy musiałby się wyrzec praw do tronu, wolał się wyrzec Elizy.
Jakoż wyrzekł się, ale decyzya ta nie zbudowała nikogo, a najmniej jego starszego brata, ówczesnego następcę tronu, Fryderyka, który nietylko się dziwił cierpliwości Wilhelma, ale dodawał przytem, że na jego miejscu jużby się był dawno pomimo wszystkiego z Elizą ożenił... Dowiódłby tem przynajmniej, że kochał naprawdę! Tymczasem postąpiwszy tak, jak on postąpił, wzbudzał podejrzenie, że do prawdziwej miłości, istotnie namiętnej, był niezdolny. Rozsądek w nim brał górę nad uczuciem.
Takich, co myśleli podobnie, jak najstarszy z braci Wilhelma, było więcej; z drugiej strony nie ulegało wątpliwości, że te ostatnie przejścia stały się przyczyną pewnego skołatania duszy królewicza. W takich warunkach najlepiej jest wyjechać, zmienić otoczenie. Widocznie, że Wilhelm podzielał to zdanie, gdyż dla otrząśnięcia się z żałosnych myśli pojechał do Holandyi, gdzie, jak mówią, ze zmartwienia podobno, z nadmiaru wzruszeń, przez które był przeszedł ostatnimi czasy, rozchorował się. Skoro powrócił do zdrowia, opuścił Holandyę, ale zamiast wracać do Berlina, przedsiębrał w towarzystwie powiernika swego, jenerała Natzmera, dłuższą podróż po Włoszech. Gdy wreszcie powrócił do Berlina, był smutny, rozgoryczony, w nastroju pesymistycznym, a co ciekawsze, serce mu biło silniej, aniżeli wówczas, gdy wyjeżdżał. Zdawało mu się, że nigdy Elizy nie kochał tak silnie, tak namiętnie, jak w tej chwili.
W tem uczuciu, d. 7 marca 1822 r. napisał list do Natzmera, list smutny i pełen rozpaczy, a dający dość dokładne wyobrażenie o ówczesnym stanie duszy królewicza. »Ty wiesz, pisał, że chciałem się oddalić i wyrzec się wszystkiego. Poznałem, że to była tylko komedya przed światem; serce moje bije coraz mocniej. Nie miałem siły, aby dobrowolnie wyrzec się szczęścia, wyrzec się tej, którą kocham i która mnie kocha...« Tymczasem »jestem sam na ziemi, która mi się wydaje smutną i pustą«.
Wogóle listy jego, pisane tymi czasy, były pełne goryczy i żalu. Nie mógł zapomnieć o nieprzychylnem orzeczeniu ministrów, a kiedy się skarżył na płaskość i małoduszność ludzką, od których los jego zależał, to pewno ich miał na myśli. Poza tem, w wyraźnym celu oszołomienia się, rzucał się w pracę fizyczną, w ćwiczenia i przeglądy wojskowe, a kiedy po długich szamotaniach się i męczarniach widział, że jedynie przy boku Elizy mógłby znaleźć ukojenie, wtedy... Wtedy jechał do Poznania, wpadał do jezuickiego pałacu, najczęściej incognito, niezapowiedziany, w cywilnem ubraniu, i nie myśląc o jutrze, o przyszłości, kontentował się chwilą obecną, szczęśliwy, że był przy Elizie, że patrzył w jej szafirowe oczy, że słuchał jej głosu, jej zwierzeń. Jaki miał być epilog tego romansu, tem nie chciał sobie mącić lubego upojenia, choć musiał czuć całą dwuznaczność sytuacyi, dwuznaczność, którą nie kto inny tylko on sam wytwarzał swojem niezdecydowanem postępowaniem. Z tego, że Elizę kochał, że tylko z nią czuł się szczęśliwy, nie robił tajemnicy; owszem, kiedy przejeżdżał do Poznania, to nie ukrywał właściwego powodu, dla którego się zjawiał; mimo to, choć zapewniał, że mu serce biło, «coraz mocniej», że nie ma siły «dobrowolnie wyrzec się tej, którą kochał», o małżeństwie przestał myśleć, bo Eliza nie była ebenbürtig.
Tak upłynęła wiosna. Na lato wynajął ks. Antoni pałac w górach szląskich w Ruhbergu. Pałac ten położony w malowniczej miejscowości, okazał się tak przyjemny, jako miejsce letniego pobytu, że już po dwóch latach zdecydował się książę nabyć go na własność. Tymczasem w r. 1822, odkąd się przeniesiono do Ruhberga, jedni goście przyjeżdżali po drugich, przyjęcia następowały po przyjęciach, a Eliza, która się stała prawdziwym aniołem opiekuńczym dla ubogiej ludności miejscowej, kilkakrotnie w ciągu tego lata witała się i żegnała z Wilhelmem, który raz po raz wpadał do książęcego zamku. Chwile te, razem przebyte w górach, wśród cudownej okolicy, nad którą królowała lesista Schneekoppe, mogły by się w pamięci obojga zapisać najmilej, jako jedno z najbardziej błogich i rozmarzających wspomnień, gdyby tej arkardyjskiej harmonii nie mącił jeden dysonans, a mianowicie okoliczność, że wszyscy, zarówno Eliza, jak i jej otoczenie, przeczuwali już, że to jest początek końca, że wszystko musi się skończyć na niczem, skoro się nie może zakończyć na ślubnym kobiercu. Mimo to Wilhelm bywał w Ruhbergu, a księstwu nie pozostawało nic innego, tylko sadzić się na uprzejmość wobec wysokiego gościa...
Chwilami łudzono się jeszcze, lecz po niejakim czasie, przestano się i łudzić...
Widząc ostatecznie, co trzymać o zamiarach Wilhelma, coraz rzadziej zaczęto bywać w Berlinie, prawie ciągle przesiadując w Poznaniu. Książę-namiestnik zrozumiał w końcu, że jego stanowisko było nietylko przykrem, bo upokarzającem ale nadto stawało się coraz trudniejszem. Mimo to pogodził się z losem, z godnością znosząc następstwa własnego przerachowania się. Głęboki żal, łatwo zrozumiały u takiego jak on człowieka, zataił na dnie duszy, a ukazując się ludziom, zawsze występował z czołem pogodnem, z uśmiechem na ustach.
Przeciwnie Eliza. Ona nie umiała się pogodzić z takiem zrządzeniem losu. Od chwili, kiedy się dowiedziała o uchwale ministrów, straciła pierwotny zapał do życia, a choć się nie skarżyła przed nikim, wystarczyło spojrzeć na nią, by zrozumieć, jak bezmierna boleść szarpała tę wrażliwą duszę; zaczęła schnąć, więdnąć, podupadać na zdrowiu, tracić dawną świeżość i młodość...
Tak upłynęły cztery lata. Wilhelm ciągle dojeżdżał do Poznania, a w lecie do Ruhberga, ale już nie było dwóch zdań pod tym względem, że choć królewicz nieustannie zapewniał o swej miłości dla Elizy, o małżeństwie nie myślał na seryo. Stąd plotki, obiegające całe księstwo poznańskie, w których całą winę składano na Wilhelma, a którym głośno wtórował następca tronu, ciągle obstający przy swojem, że brat jego, gdyby się był rzetelnie chciał ożenić z Elizą, znalazłby na to sposób.
Wszystko to zaczynało powoli przeciągać strunę, już i tak naprężoną niezmiernie, aż w końcu stało się to, co się stać musiało prędzej czy później: nastąpiło oficyalne zerwanie. Stało się to w sierpniu r. 1826 na wyraźne żądanie króla, któremu już ta sprawa ciągnęła się zadługo. Widząc, że Wilhelm nie umie się zdecydować na krok stanowczy, postanowił położyć koniec tej jego «szlachetnej miłości» i w tym celu napisał do niego list, który młodemu królewiczowi, właśnie przebywającemu w Toeplitz, doręczył jenerał Witzleben. Powiadają, że królewicz przeczytawszy to pismo królewskie, stanął zrazu, jak gromem rażony; mimo to, jeszcze tego samego wieczora odpisał ojcu; a list, który skreślił, choć bardzo żałosny, był pełen poddania się i pokory.

Drogi Ojcze!
Postanowiłeś o moim losie. Miałem nadzieję, dopóki mogłem zachować choćby jej najdrobniejszy promyczek. Czytając w mem sercu, znajdziesz w niem wdzięczność za wszystkie dowody czułości, jakich doświadczyłem od ciebie,
a zarazem i za list, w którym mi wyrażasz swoje postanowienie. Ojcowska dobroć i pożałowanie nad ciosem, który mię dotyka, wykazanie mi obowiązków mojego stanu, pochwały dla Elizy, tudzież przypomnienie usiłowań, czynionych, aby to małżeństwo umożebnić, wszystko to odnajduję w twoim liście, ojcze, i nie mógłbym wdzięczności mojej dowieść inaczej, jak będąc posłusznym, teraz i w przyszłości. Kończę z sercem boleścią złamanem, lecz bardziej niż kiedykolwiek do Ciebie należącem".

Czy to serce w tym samym stopniu należało jeszcze do Elizy? Są tacy, co utrzymują, że ten list królewski bardzo był Wilhelmowi na rękę, że mu dostarczył wygodnego pretekstu, ażeby zerwać z Elizą, dla której miłość zwolna poczęła ostygać w jego sercu. Powiadają, że w ostatnich czasach, widząc księżniczkę bardzo zmienioną na niekorzyść, zaczął się rozczarowywać. Dopóki była piękna, lgnął do niej; gdy spostrzegł, że zaczynała brzydnąć, że oczy jej, tak żywe do niedawna, poczęły tracić swój pierwotny blask, chłódł coraz bardziej, a myśląc o delikatnem wycofaniu się z szranków, nie wiedział tylko, jak to uczynić. Wtem otrzymuje list od ojca, wzywający go, aby zerwał z Radziwiłami. Oczywiście, że się rozkazowi ojca poddał bez wahania...
Odtąd nie widywał się z Elizą, ani z jej rodzicami. W końcu, w r. 1828, posłuszny woli ojca, ożenił się z księżniczką Augustą Weimarską, z którą żył w niezamąconym spokoju.
Tymczasem Eliza, zrezygnowawszy z osobistego szczęścia, wegetowała dalej, nie usuwając się od życia towarzyskiego, choć wszystko, co było zabawą, straciło dla niej urok. W lecie jeżdżono do Ruhberga, gdzie Eliza, jak dawniej, malowała pejzaże, rysowała, wspomagała biedną ludność okoliczną, no i wspominała te chwile, które tu spędziła w towarzystwie Wilhelma... W Ruhbergu też, w lecie, r. 1830, na świetnem zebraniu w parku Buchwaldzkim, ujrzała po raz pierwszy, po czterech latach niewidzenia, swego dawnego Romea, ale ujrzała go w chwili gdy podawał rękę — młodej małżonce. Mimo to, opanowała chwilowe wzruszenie, i dzielnie, z uśmiechem na ustach, pospieszyła przywitać młodą parę.
A Wilhelm? On, o ile odtąd spotykał się z Elizą, o tyle niezawsze zachowywał się taktownie. Raz np. na zebraniu u księżnej Augusty, był tak wesołym, tak czułym dla dawnej ukochanej, której asystował przez cały wieczór, że Eliza, wzburzona, wyczerpana walką wewnętrzną, zachwiała się, pobladła strasznie, i w tejże chwili rzuciła się jej obficie ustami krew.
Był to pierwszy krwotok, pierwszy złowrogi zwiastun rozwijających się suchot, na które też, w jesieni r. 1834, w półtora roku po śmierci ojca, nieszczęśliwa księżniczka umarła...






  1. Teresa z Potockich Wodzicka, Eliza Radziwiłłówna i Wilhelm I. W Krakowie 1896. W r. 1890 w Deutsche Rundschau, w zeszycie lutowym ukazał się artykuł Dr. Oswalda Baera p. t. Der Engel von Rechberg, opowieść nie bardzo zgrabna, naszpikowana sentymentalnymi wykrzyknikami i przesadnem unoszeniem się nad pięknością gór szlązkich. Pani Wodzicka, posługując się stroną dokumentową tej pracy (listami cesarza Wilhelma do jen. Natzmera), dodaje nadto »kilka słów czerpanych po większej części z ust osób, u których obraz księżniczki Elizy pozostał z lat młodzieńczych żywo w pamięci i sercu«.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Hoesick.