Wilczyce/Tom III/Rozdział XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wilczyce
Podtytuł Powieść z wojen wandejskich
Wydawca Gebethner i Wolff; G. Gebethner
Data wyd. 1913
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les louves de Machecoul
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIII.
W którym Trigaud wykazuje, że, gdyby był na miejscu Herkulesa, dokonałby prawdopodobnie prac dwadzieścia cztery, zamiast dwudziestu.

Godzina była mniej więcej czwarta po południu, gdy Michał, wprowadzony do aresztu załogi Saint-Colombin, zaczął się rozglądać i mógł należycie ocenić przyjemności lokalu, jaki mu przeznaczono. Wchodząc do lochu, zrazu nie widział nic — oczy jego, przyzwyczajone do olśniewającego światła na dworze, nie mogły na razie nic rozróżnić dokoła; stopniowo dopiero przywykały do ciemności.
Wówczas to więzień przekonał się, że przebywał w miejscu, które niegdyś służyło za tłocznię, gdzie wyrabiano jabłecznik, a miało dwanaście stóp kwadratowych obszaru. Loch, położony w połowie nad, a w połowie pod ziemią, otoczony był grubymi, mocnymi murami; miejsce podłogi zastępowało gliniaste błoto, sufit składał się z belek, bardzo blizko jedna drugiej ułożonych.
Zazwyczaj światło dzienne wpadało do tego schronienia przez duże owalne okno, znajdujące się na poziomie ziemi; wszelako, stosownie do potrzeb okolicznościowego przeznaczenia dawnej tłoczni, okno to zostało od wewnątrz zabite mocnemi deskami, a od zewnątrz zasłonięte olbrzymim kamieniem młyńskim, umieszczonym pionowo. Przez otwór, znajdujący się na środku kamienia, a odpowiadający wyższej części okna, wpadał do wnętrza lochu słaby promień światła, którego jeszcze dwie trzecie pochłaniała barykada z desek, tak, że blady blask oświetlał tylko środek lochu.
Na tym środku właśnie znajdowały się resztki przyrządu do wytłaczania jabłecznika, a Michał, usiadłszy na kamiennem korycie, zaczął rozmyśliwać nie nad losem, jaki go tak niespodziewanie spotkał, ale nad tem, kim mógł być ów młodzieniec w bluzie, który towarzyszył Maryi.
Pozostawmy młodego barona udręczeniom zazdrości, a zobaczmy, co działo się w innych częściach koszar załogi Saint-Colombin.
Załoga, złożona z oddziału piechoty, stała tam dopiero, co prawda, od dni kilku. Generał Dermoncourt, powróciwszy z wyprawy do lasu Machecoul’u, uznał budynek w Saint-Colombin za bardzo dogodny dla pomieszczenia załogi, albowiem położony był na drodze, wiodącej z Saint-Colombin do Saint-Philibert-do-Grand-Lieu i o dwieście kroków od drogi z Nantes do Sables-d’Olonne. Nadto zaś, wzniesiony na ruinach ze szczątków fortecy z czasów feodalnych, stał na wyniosłości, z której roztaczał się widok na całą okolicę. Generał pozostawił tam dwudziestu żołnierzy, a ci mieścili się w wielkiej izbie i w stodole, z których składał się budynek. Izba położona była tuż nad lochem, gdzie umieszczono Michała.
Około godziny szóstej wieczorem, żołnierze, którzy stanowili niewielką załogę, siadywali zwykle przed domem, na stęporach do ubijania ziemi, pozostawionych pod ścianami. Było to ulubione miejsce ich siesty, gdzie rozkoszowali się dobroczynnem ciepłem, jakie zsyła zachodzące słońce, i wspaniałemi perspektywami iskrzącego się w dali jeziora Grand-Lieu, którego powierzchnia, zabarwiona promieniami słonecznymi, podobna bywała o tej porze do olbrzymiego zaróżowionego całunu. U stóp żołnierzy wiła się droga do Nantes, podobna do szerokiej wstęgi śród zieleni, która, o tej porze roku zaścielała równinę. Musimy wyznać, że nasi bohaterowie w czerwonych spodniach stokroć więcej uwagi zwracali na to, co się działo na tej drodze, niż na przepych widowiska, jakie przed nimi roztaczała przyroda.
— Patrzcie! — odezwał się naraz jeden z żołnierzy — a to co tam idzie?
— Dudarz i zmierza, do nas — rzekł inny.
— Co, to dudarz? — wtrącił trzeci. — Tobie — zdaje się chybia, że jesteś jeszcze w Bretanii? Dowiedz-że się, że tutaj niema dudarzy.
— A więc cóż on niesie na plecach, jeśli nie swój instrument?
— Istotnie, to jest, jego instrument — zapewnił czwarty żołnierz — ale tym instrumentem jest katarynka.
— Dziwna katarynka! — odparł pierwszy. — A ja ci mówię, że to jego sakwa; przecież po mundurze widzisz, że to żebrak.
— Aha! sakwa, która ma oczy i nos, jak ty! Przypatrz-że się!
— To poprostu człowiek, który niesie drugiego człowieka na ramionach — odezwał się teraz kapral.
— Kapral ma słuszność — oświadczyli chórem żołnierze.
— Ja mam zawsze słuszność; najpierw, jako wasz kapral, a potem, jako wasz zwierzchnik; a jeśli kto ma jeszcze jakie wątpliwości, to przekona się niebawem o prawdzie słów moich, bo oto nasi ludzie nadchodzą tutaj.
Istotnie, żebrak, który stał się powodem powyższej wymiany zdań, a w którym czytelnicy nasi poznali już Trigaud’a, podobnie, jak w dudach, katarynce i sakwie poznali jego przewodnika Aubin’a, skręcił na lewo i zmierzał ku żołnierzom. Niebawem też stanął przed nimi i wyciągnął rękę.
— Kapralu, powiedzieliście słusznie, że to człowiek, który niesie drugiego człowieka na ramionach.
— Nie, omyliłem się — odparł kapral.
— Jakto?
— Bo niesie tylko połowę człowieka.
Żołnierze roześmieli się chórem z tego dowcipu kaprala.
— Ten się nie rujnuje na spodnie, co?
— A jeszcze mniej na buty! — wtrącił kapral, wywołując nowy wybuch wesołości żołnierzy.
— Jacy oni szpetni! — zauważył jeden z żołnierzy. — Możnaby pomyśleć, słowo honoru, że to małpa siedzi na niedźwiedziu.
Podczas tych żartów Trigaud stał bez ruchu, z ręką wyciągniętą, nadając twarzy wyraz, który miał budzić współczucia. Krótka-Radość natomiast, w charakterze mówcy spółki, powtarzał swoim głosem nosowym:
— Bądźcie miłosierni, litościwi panowie, bądźcie miłosierni dla biednego woźnicy, któremu własny wóz obciął nogi! Może chociaż kawałek chleba!
— Dobrze, dostaniesz chleba, nieboraku — odparł kapral — zupy, a z zupą, jeśli starczy, i kawałek mięsa. A ty, co nam dasz wzamian, hę?
— Litościwi panowie, będę się za was modlił — odpowiedział Krótka-Radość.
— To nie może zaszkodzić — rzekł kapral — zapewne, to nie może zaszkodzić; ale to nie wystarczy. Słuchaj, nie masz tam jakiej facecyi w zanadrzu?
— Co pan chce przez to powiedzieć? — spytał Krótka-Radość, udając niewiniątko.
— Chcę powiedzie, że, jakkolwiek szpetne z was szpaki, niemniej umiecie może gwizdać jakie ładne melodye. W takim razie, muzyką zapłacicie za chleb, za zupę i za mięso.
— Aha! rozumiem. Tego się nie odmawia, panie oficerze! — rzekł Aubin, pochlebiając swemu interlokutorowi. — Jeśli pan będzie dla nas litościwy, czyż to nie słuszne, że my, odwdzięczając się, będziemy się starali zabawić nieco pana i pańskie towarzystwo?
— Zabaw nas tedy, bo nudzimy się dyabelnie w tym twoim łajdackim kraju!
— A więc, postaramy się pokazać coś, czego panowie nigdy jeszcze nie widzieli.
Żołnierze, zaciekawieni, otoczyli żebraków w milczeniu, a Krótka-Radość, który dotychczas siedział na ramionach Trigaud’a, poruszył nogami, na znak, że chce być złożony na ziemi; Trigaud zaś, ze zwykłem biernem posłuszeństwem dla woli swego pana, posadził go na kawałku muru, nawpół zarośniętym pokrzywami.
Tak siedząc, Krótka-Radość podniósł z ziemi kamień i podał go Trigaud’owi. Ten zaś, nie czekając na dalsze polecenia, ścisnął kamień w palcach, poczem otworzył dłoń na które, ukazał się kamień na proch zamieniony.
— A to, ci Herkules! — zawołał kapral.
Trigaud, z całym spokoje, popisywał się w dalszym ciągu swoją siłą. Pochwycił dwóch żołnierzy za pasy ładownicy, podniósł ich powoli, potrzymał przez kilka minut w powietrzu, poczem postawił na ziemi, z zupełną swobodą. Żołnierze wynagrodzili go grzmiącymi oklaskami. Następnie Trigaud poprosił dwóch innych żołnierzy, żeby siedli okrakiem na ramionach pierwszych i podniósł wszystkich czterech z mało co większym wysiłkiem niż poprzednio dwóch. Dalej, wydobywszy z kieszeni podkowę, Trigaud zgiął ją we dwoje, jak człowiek zwykły złożyłby pas rzemienny. Po każdej takiej sztuce Trigaud zwracał na Aubin’a oczy, które żebrały o uśmiech, a Krótka-Radość, skinieniem głowy dawał znak, że jest zadowolony.
— Dotąd zarobiłeś, tylko zupę — rzekł wreszcie — teraz trzeba zasłużyć na nocleg. Bo, nieprawda, litościwi panowie, że, jeżeli mój kolegia dokaże jeszcze większego cudu, dacie nam wiązkę słomy i kącik w stajni, żebyśmy mogli spocząć?
— Najpierw, niech pokaże sztukę, a potem pogadamy! — zawołali chórem żołnierze.
— Czy macie tutaj, pano wie, wielki kamień, a może tarcicę dębową, coś, co waży tysiąc dwieście, albo tysiąc pięćset?
— Jest kamień młyński, który umieściliśmy przed oknem lochu — odezwał się jeden z żołnierzy.
— Dlaczego odrazu nie dom? — spytał kapral. Nie pamiętacie, że ledwie mogliście go poruszyć w sześciu i to z pomocą lewara?
— Zresztą tego kamienia ruszać nie wolno — odezwał się sierżant — zwłaszcza, że w lochu jest więzień.
Krótka-Radość mrugnął na, Trigaud’a, a ten, nie troszcząc się o to, co mu powiedział sierżant, skierował się do olbrzymiego kamienia.
— Nie słyszeliście, co wam powiedziałem? — zawołał sierżant, podnosząc głos i zatrzymując Trigaud’a za rękę. — Nie wolno tego ruszać!
— Dlaczego? — odezwał się Aubin. — Jeśli poruszy kamień z miejsca, to go znów na miejsce położy, niech pan będzie spokojny.
— A, no, ostatecznie — rzekł sierżant, niewątpliwie niemniej od innych ciekawy widzieć, w jaki sposób żebrak upora się z tem zadaniem herkulesowem — pozwalam na swoją odpowiedzialność.
Trigaud skorzystał z pozwolenia; zbliżył się do kamienia, a pochwyciwszy go rękoma u podstawy, oparł ramię na środku i potężnym wysiłkiem próbował go podnieść. Ale olbrzymi głaz ciężarem swoim wyżłobił ziemię, na której spoczywał, wrył się na jakie pięć cali, i to koryto, które sobie w ten sposób wytworzył, a do którego przyległ, paraliżowało wysiłki Trigaud’a. Aubin, który, czołgając się na pękach i na kolanach, zbliżył się do koła, utworzonego przez żołnierzy, zwrócił ich uwagę na przeszkodę, tamującą skuteczność wysiłków olbrzyma, wyszukał płaski kamień i przy jego pomocy usunął ziemię, otaczającą wielki głaz. Poczem Trigaud zabrał się nanowo do dzieła, a szczęśliwszy tym razem, podniósł kamień i trzymał go przez kilka sekund na ramieniu, oparłszy go o mur.
Zapał żołnierzy nie miał granic, wydawali okrzyki podziwu, tłoczyli się dokoła Trigaud’a, winszowali mu; ale odniesiony tryumf nie wbił bynajmniej w pychę olbrzyma; pozostał obojętny, jak wół, któremu pozwalają zaczerpnąć oddechu po dokonanej pracy; oczy jego tylko, wpatrzone w oczy Aubin’a, pytały: „Panie, czy jesteś zadowolony?“
Ten zaś, w przeciwieństwie do Trigaud’a, promieniał; niewątpliwie z powodu wrażenia, jakie wywarły na widzach dowody jego siły, a może poprostu dlatego, że udało mu się wykonać bardzo sprytnie obmyślany manewr, gdy cała uwaga obecnych skupiona była na jego towarzyszu. Manewr ten zaś polegał na tem, że Aubin podsunął pod olbrzymi głaz szeroki płaski kamień, który trzymał w ręku, i umieścił go w taki sposób, że głaz, zasłaniający okno więzienia, spoczywał samym środkiem, a więc utrzymując się w równowadze, na płaskiej powierzchni, i że teraz wystarczyłoby wysiłku dziecka, by go z miejsca poruszyć.
Zaprowadzono obu żebraków do kantyny i tu Trigaud obudził ponownie podziw i wesołość żołnierzy; połknąwszy bowiem olbrzymią misę zupy, zjadł, a raczej pożarł z niesłabnącym apetytem cztery porcye wołowiny i trzy wielkie bochenki chleba.
Aubin Krótka-Radoiść siedział tymczasem pogrążony w zadumie, co zwróciło uwagę żołnierzy.
— Słuchaj-no — zwrócił się do niego kapral — jesz i pijesz kosztem swego towarzysza; to niesprawiedliwie i zdaje mi się, że winieneś nam jaką śpiewkę, choćby jako zapłatę za tę ucztę.
— Niewątpliwie! — potwierdził sierżant.
— Śpiewkę! śpiewkę! — zawołali żołnierze — na zakończenie zabawy.
— Hm! — odezwał się Krótka-Radość — umiem ja śpiewek niemało.
— A więc tem lepiej!
— Tak; ale może nie przypadną panom do smaku.
— Byleby nie kantyczki, wyklinające dyabła; każda inna nas ubawi; nie jesteśmy wybredni w Saint-Colombin.
— Im śpiewka będzie pocieszniejsza, tem będzie przecież zabawniejsza — zauważył filozoficznie jeden z żołnierzy.
— Skoro jadłem wasz chleb i piłem wasze wino, odezwał się Krótka-Radość — nie mam prawa wam odmówić; ale, powtarzam, zdaje mi się, że moje, piosenki nie przypadną wiam do smaku.
I zaczął:

Do broni hej! Na widnokręgu tam
Złowrogą wartę czy widzicie?
Zwycięski bój godami będzie wam,
Więc z pieśnią na śmierć lub na życie!
Zwycięski bój godami będzie wam!

Zbliżają się błękitne bataliony...
Wesoło, bracia! Niech podejdzie wróg!
Rozpoczniem wnet bojowy tan szalony,
Pokotem legną, tu, u naszych nóg!
My z królem, chłopcy, a zaś z nami Bóg!

Krótka-Radość skończył na tem. Po zdumieniu, jakie wywołały pierwsze jego słowa, nastąpiły okrzyki oburzenia; dziesięciu żołnierzy rzuciło się na niego, a sierżant, pochwyciwszy go za gardło, przewrócił go na podłogę.
— Ach! ty kanalio! — krzyknął — nauczę ja ciebie przychodzić do nas i wyśpiewywać pochwały na cześć zbójów!...
Ale, zanim podoficer dokończył zdania, Trigaud, z okiem roziskrzonem gniewem, utorował sobie drogę śród napastników, odepchnął podoficera i stanął przed towarzyszem w postawie takiej groźnej, że żołnierze zawahali się i przez kilka chwil stali w milczeniu. Ale wnet, rumieniąc się, że trzyma ich w szachu człowiek nieuzbrojony, dobyli szabel i rzucili się na żebraków.
— Zabijmy ich! zabijmy! — krzyczeli — to szuanie.
— Żądaliście ode mnie piosenki; uprzedziłem was, że moje piosenki mogą wam się nie podobać! — krzyczał Krótka-Radość głosem, który panował nad wrzawą. — Nie trzeba było nalegać. Czego się oburzacie?
— Jeśli umiesz tylko takie piosenki, jakiej nam tu dałes próbkę — rzekł sierżant — w takim razie jesteś buntownikiem i aresztuję ciebie.
— Umiem piosenki, przypadające do smaku ludziom wioskowym, z których jałmużny żyję. Nie taki biedny kaleka, jak ja, i taki idyota, jak mój towarzysz, są niebezpieczni. Niech nas pan aresztuje, skoro taka pańska wola, ale tacy jeńcy, jak my, zaszczytu panom nie przynoszą.
— Dobrze, dobrze; ale tymczasem prześpicie się w ciupie! Kłopotaliście się o przytułek na noc, chłopczyki, będziecie go mieli z mojej łaski! Dalej, wziąć ich, zrewidować i do klatki!
Ale, ponieważ Trigaud zachował groźną postawę; przeto nikt nie śpieszył się z wykonaniem rozkazu podoficera.
— Jeśli się nie poddacie dobrowolnie — odezwał się widząc to, sierżant — poślę po parę nabitych karabinów i zobaczymy, czy wasza skóra jest niedostępna dla kul.
— Słuchaj, Trigaud, widzisz, chłopcze — rzekł Krotka-Radość — trzeba się poddać; zresztą, bądź spokojny! nasze uwięzienie nie będzie długie; nie dla takich nędzarzy, jak my, budowane są takie piękne więzienia.
— Doskonale! — zawołał sierżant, bardzo zadowolony z pokojowego obrotu sprawy — zrewidują was, a jeśli nie znajdą nic podejrzanego, jeśli zachowacie się grzecznie przez całą noc, może was uwolnimy jutro rano.
Zrewidowano tedy obu żebraków i znaleziono przy nich tylko kilka sztuk drobnej monety, co umocniło sierżanta w nastroju pobłażliwym.
— Faktycznie — odezwał się, wskazując Trigaud’a ten bałwan jest niewinny i nie widzę, dlaczego miałbym go pakować do aresztu.
— Nie licząc — wtrącił żołnierz Pinguet — że, jeśli go weźmie chętka, jak jego prapradziada Samsona, potrząśnięcia murami, runą na nasze głowy.
— Masz słuszność, Pinguet — odparł — sierżant tembardziej, że jesteś tego samego zdania, co ja. No, przyjacielu, zabieraj się, a żwawo!
— O! litościwy panie, niech nas pan nie rozłącza — odezwał się Krótka-Radość płaczliwym głosem — nie możemy się obejść wzajemnie bez siebie, on chodzi za mnie, ja widzę za niego.
— Patrzcie — ich! — zauważył jeden z żołnierzy — niczem kochankowie.
— Nie — odparł sierżant Aubin’owi — spędzisz noc w ciupie za karę, a jutro oficer dyżurny postanowi co z twoim kadłubem zrobić. Dalej, w drogę, a żwawo!
Dwaj żołnierze zbliżyli się, żeby schwycić Aubin’a, lecz ten, ze zwinnością, o którą nikt nie posądzałby tego kaleki, wskoczył na ramiona Trigaud’a, który ruszył spokojnie w stronę lochu, pod eskortą żołnierzy. Po drodze Aubin przyłożył usta do ucha towarzysza i szepnął mu kilka, słów. Trigaud złożył go przede drzwiami lochu, sierżant pchnął kalekę i Aubin wleciał do więzienia, tocząc się, niby wielka kula.
Poczem żołnierze wyprowadzili Trigaud’a poza bramę wjazdową i zamknęli ją za nim.
Trigaud — stał przez kilka chwil, bez ruchu, oszołomiony, jak gdyby nie wiedząc, co ze sobą począć. W końcu ruszył w stronę wioski Saint-Colombin.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.