Wilczyce/Tom I/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wilczyce
Podtytuł Powieść z wojen wandejskich
Wydawca Gebethner i Wolff; G. Gebethner
Data wyd. 1913
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les louves de Machecoul
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.
Adjutant Charette’a.

Jeśli zdarzyło ci się przypadkiem, kochany czytelniku, jechać z Nantes do Bourgneuf, przybywając do Saint-Philibert, zaokrągliłeś, że tak powiemy, róg południowy jeziora Grand-Lieu i, dążąc dalej, przybyłeś po godzinie lub dwóch drogi, stosownie do tego, czy jechałeś, czy szedłeś piechotą, do pierwszych drzew lasu Machecoul.
Tam, na lewo od drogi, w wielkiej kępie drzew, jakby należącej jeszcze do lasu a oddzielonej od niego tylko gościńcem, spostrzegłeś niewątpliwie ostre szczyty dwóch cienkich wieżyczek i szarawy dach zamku, ukrytego śród liści.
Popękane mury tej siedziby szlacheckiej, okna, tu i owdzie szyb pozbawione, ściany pokryte dzikimi irysami i mchami pasożytniczymi, nadają jej, pomimo pretensyi feudalnych i dwóch wież, pozór taki ubogi, że nie wzbudziłaby niewątpliwie pożądliwości żadnego z przyglądających jej się przechodniów, gdyby nie przedziwne istotnie położenie naprzeciwko wiekowych gąszczów lasu Machecoul, którego zielone fale rozpościerają się na widnokręgu, jak okiem sięgnąć.
W r. 1831 ten mały zameczek był własnością starego szlachcica, margrabiego Souday’a i, od nazwiska właściciela, nazywał się zamkiem Souday.
Zapoznajmy czytelnika z właścicielem, zapoznawszy go już z zamkiem.
Margrabia Souday był jedynym przedstawicielem i ostatnim dziedzicem starego, sławetnego rodu bretońskiego; albowiem jezioro Grand-Lieu, las Machecoul, miasto Bourgneuf, położone w tej dzielnicy Francyi, objętej dzisiaj departamentem Dolnej Loary, stanowiły część prowincyi bretońskiej, zanim Francya podzielona została na departamenty. Rodzina margrabiego Souday’a była niegdyś jednem z owych drzew feudalnych o olbrzymich gałęziach, których cień rozpościerał się nad całą prowincyą; ale przodkowie margrabiego, nie szczędząc kosztów, by godnie reprezentować ród w karetach królewskich, podcinali drzewo to stopniowo tak dalece, że r. 1789 nadszedł w samą porę, by ocalić pień spróchniały od ręki woźnego sądowego, która go miała obalić, ustrzedz od skonu niegodnego minionej świetności.
Gdy wybiła godzina Bastylii, gdy runął stary dom królów, przepowiadając koniec królestwu, margrabia Souday, już dziedzic, jeśli nie dóbr — nie pozostało z nich nic, oprócz wspomnianej siedziby — to przynajmniej nazwiska ojca, był pierwszym paziem jego królewskiej wysokości, hrabiego Prowiancyi.
W szesnastym roku życia — tyle lat miał wówczas margrabia — zdarzenia najdonioślejsze wydają się tylko przypadkami; trudno było zresztą nie stać się najzupełniej niefrasobliwym na dworze epikurejskim, wolteryańskim i konstytucyjnym w Luksemburgu, gdzie samolubstwo panowało jawnie i wszechwładnie.
Pana de Souday’a — to wysłano na plac Greve, by czyhał tam na chwilę, w której kat zaciśnie pętlicę stryczka na szyi Favras’a i w której ten, oddając ostatnie tchnienie, przywróci jego królewskiej wysokości spokój na razie zakłócony.
Margrabia Souday powrócił co tchu do pałacu luksemburskiego z oznajmieniem:
— Miłościwy panie, stało się!
A miłościwy pan, głosem donośnym, melodyjnym, rzekł:
— Do stołu, panowie! do stołu!
I wszyscy zasiedli do wieczerzy, jak gdyby prawy szlachcic, który oddawał darmo swoje życie jego wysokości, nie został co tylko powieszony jak zabójca i włóczęga.
Poczem nastąpiły pierwsze ponure dni Rewolucyi, ogłoszenie księgi czerwonej, odwrót Necker’a, zgon Miriabeau’a.
Pewnego dnia, 22-go lutego 1791 r., nadbiegł wielki tłum i otoczył pałac luksemburski.
A to z powodu obiegających pogłosek. Jego królewska wysokość, mówiono, chciał uciekać, by się połączyć z emigrantami, którzy zbierali się na Renie.
Ale jego królewska wysokość pokazał się na balkonie i złożył uroczystą przysięgę, że nie opuści króla.
I istotnie, 21 czerwca, wyjechał z królem, niewątpliwie dlatego, żeby nie złamać danego słowa, iż go nie opuści.
Niemniej opuścił go, i to na swoje szczęście; albowiem przybył spokojnie na granicę z towarzyszem podróży, margrabią d’Avaray’em, gdy Ludwik XVI-ty został zaaresztowany w Varennes.
Nasz młody paź zabardzo dbał o swoją sławę modnego młodzieńca, by pozostać we Francyi, gdzie wszelako monarchia potrzebowała swoich sług najgorliwszych; wyemigrował tedy z kolei i, ponieważ nikt nie zwrócił uwagi na osiemnastoletniego pazia, przeto przybył bez wypadku do Koblencyi i dopomógł do skompletowania oddziałów muszkieterów, które tworzyły się tam nanowo, pod wodzą margrabiego Montmorin’a. Podczas pierwszych potyczek bił się dzielnie z trzema Kondeuszami, został zraniony pod Thionvillem, poczem, po wielu zawodach, doznał najsilniejszego ze wszystkich, gdy rozpuszczono korpus emigrantów; rozporządzenie to pozbawiało tylu nieboraków, wraz z nadziejami, chleba żołnierskiego, ostatniego środka utrzymania.
Prawda, że ci żołnierze służyli przeciw Francyi, i, że ten chleb ugnieciony był ręką cudzoziemca.
Margrabia Souday zwrócił tedy oczy ku Bretanii i Wandei, gdzie walczono od lat dwóch.
A oto, jak rzeczy stały w Wandei.
Wszyscy pierwsi wodzowie powstania umarli: Cathelineau został zabity w Vannes, Lescure został zabity w Tremblaye, Bonchamp został zabity w Chollet, d’Elbee był lub miał być rozstrzelany w Noirmoutiers.
Wreszcie to, co nazywano wielką armią, zostało zniweczone w Mans.
Ta wielka armia była zwyciężana w Fontenay, w Saumur, w Torfou, w Laval i w Dol; miała przewagę w sześćdziesięciu bitwach; stawiała czoło wszystkim siłom Rzeczypospolitej, dowodzonym kolejno przez Birona, Rossignol’a, Klebera, Westermann’a, Marceau’a; odrzuciwszy poparcie Anglii, patrzyła jak podpalano jej chaty, zarzynano jej dzieci, zabijano jej ojców; wodzami jej byli Cathelineau, Henryk de la Rochejaquelein, Stofflet, Bonchamp, Forestier, d’Elbee, Lescure, Marigny i Talmont; pozostała wierna swemu królowi, gdy reszta Francyi go opuściła; czciła swego Boga, gdy Paryż ogłosił, że Boga już niema; dzięki jej, wreszcie, Wandea zasłużyła na nazwę ziemi olbrzymów w historyi.
Charette i la Bochejaquelein byli jedynymi prawie, którzy się utrzymali.
Ale jeśli Charette miał żołnierzy, la Rochejaquelein nie posiadał ich już wcale.
Stało się bowiem, że, gdy wielka armia pozwalała, się tępić w Mans, Charette, mianowany głównym dowódca, w dolnym Poitou, przy pomocy rycerza de Couëtu i Jolly’ego, zebrał armię nową.
Charette na czele tej armii, zaś la Rochejaquelein, mając tylko dziesięciu ludzi, spotkali się w pobliżu Maulevrier.
Tego samego dnia ośmiuset żołnierzy z armii Charette’a przeszło do la Roehejaquelein’a.
Na widok la Roichejaquelein’a, Charette zrozumiał, że przybywa mu generał, nie zaś żołnierz; miał poczucie własnej wartości i nie chciał bynajmniej dzielić władzy wodza; pozostał chłodny i wyniosły.
Zamierzał właśnie jeść śniadanie — nie zaprosił nawet la Rochejaquelein’a.
Nazajutrz Charette rzekł do rywala:
— Wyruszam do Mortagne; pan pójdzie za mną.
— Dotychczas nie szedłem za nikim, byłem przyzwyczajony do tego, że inni szli za mną.
I udał się w swoją stronę, pozostawiając Charette’a własnemu przemysłowi.
Jego to śladami podążymy, albowiem on jest jedyny, którego ostatnie bitwy i egzekucja wiążą się z naszą opowieścią.
Ludwik XVII nie żył, a 26 czerwca 1795 r. Ludwik XVIII ogłoszony został królem francuskim w kwaterze głównej w Belleville.
D. 15 sierpnia 1795 r., to jest w niespełna dwa miesiące później, młodzieniec przyniósł Charette’owi list od nowego króla.
List ten, pisany w Weronie i datowany d. 8 lipca 1795 r., przyznawał Charette’owi dowództwo legalne nad armią rojalistyczną.
Charette chciał odpowiedzieć królowi przez tego samego posłańca i podziękować za łaskę, jaką go obdarzał; ale młodzieniec oznajmił, że powrócił do Francyi po to, by w niej zostać i walczyć, prosił, by depesza, jaką przywiózł, posłużyła mu za polecenie do głównodowodzącego.
Charette niezwłocznie wyznaczył mu służbę przy sobie.
Ten młody posłaniec był to nie kto inny, tylko paź brata królewskiego, margrabia de Souday.
Gdy wyszedł, chcąc odpocząć po dwudziestu ostatnich milach, jakie przebył konno, margrabia ujrzał na swojej drodze młodego żołnierza, o pięć lub sześć lat starszego, który, trzymając kapelusz w ręku, spoglądał na margrabiego z pełnem szacunku przywiązaniem.
Margrabia poznał w nim syna jednego z dzierżawców swego ojca; polował z nim niegdyś i lubił z nim polować, nikt bowiem nie umiał lepiej obrócić dzika i pokierować psami, gdy zwierzę było obrócone.
— Co! Jan Oullier! — zawołał — to ty?
— Ja we własnej osobie, na usługi pana margrabiego — odparł młody wieśniak.
— Ależ z ochotą, mój przyjacielu! Czy jesteś zawsze dobrym strzelcem?
— O! tak, panie margrabio! tylko, że w tej chwili nie na dzika już polujemy, tylko na inną zwierzynę.
— Mniejsza o to; jeśli chcesz, będziemy polowali wspólnie na tę, jak polowaliśmy na tamtą.
I odtąd Jan Oullier został odkomenderowany do boku margrabiego Souday’a, jak margrabia Souday do boku Charette’a; czyli, że Jan Oullier był adjutantem adjutanta generała głównodowodzącego.
Poza obrębem swego talentu myśliwskiego, Jan Oullier był człowiekiem nieocenionym. W obozie zdatny był do wszystkiego i margrabia nie miał potrzeby zajmować się niczem; w dniach najgorszej niedoli margrabiemu nie brakło nigdy kawałka chleba, szklanki wody i wiązki słomy, co stanowiło w Wandei zbytek, którym niezawsze mógł się rozkoszować generał głównodowodzący.
Mielibyśmy wielką ochotę podążyć za Charette’m, a tem samem i za naszym młodym bohaterem i towarzyszyć im w jednej z tych awanturniczych wypraw, jakie podejmował generał rojalistyczny, a które zjednały mu sławę pierwszego partyzanta w świecie całym; ale historya jest jedną z najbardziej zwodniczych syren, a kto jest taki nierozważny, że pójdzie za nią na jej skinienie, ten nie wie już dokąd ona go zaprowadzi.
Uprościmy zatem możliwie opowieść naszą, pozostawiając innemu opis wyprawy pana hrabiego d’Artois do Noirmoutiers i na wyspę Dieu, osobliwe postępowanie księcia, który przez trzy tygodnie przebywał w pobliżu wybrzeża Francyi i nie wylądował; wreszcie zniechęcenie armii rojalistycznej, gdy zaczęli ją opuszczać ci, za których walczyła od lat dwóch z górą!
Niemniej Charette odniósł wkrótce potem straszne zwycięstwo pod Quatre-Chemins: było to ostatnie, albowiem zabrała się do dzieła zdrada.
Padłszy ofiarą zasadzki, de Couëtu, prawa ręka Charette’a, jego alter ego od śmierci Jolly’ego, został schwytany i rozstrzelany.
W ostatnich latach życia swojego Charette nie mógł uczynić kroku, żeby przeciwnik jego, ktokolwiek nim był, Hoche czy Travot, nie został o tem natychmiast uprzedzony.
Otoczony wojskami republikańskiemi, osaczony ze wszystkich stron, ścigany dniem i nocą, gnany z zarośli w zarośla, czołgając się z rowu w rów, wiedząc, iż prędzej czy później musi być zabity w jakiejś potyczce, albo, jeśli zostanie wzięty żywcem, rozstrzelany na miejscu; bez schronienia, trawiony gorączką, umierając z pragnienia i głodu, nie śmiejąc żądać na folwarkach, przez które wiodła jego droga, kęsa chleba, ani szklanki wody, ani wiązki słomy, miał dokoła siebie już tylko trzydziestu dwóch ludzi, do których należeli margrabia Souday i Jan Oullier, gdy d. 25.marca 1796 r. oznajmiono mu, że cztery kolumny republikańskie maszerowały równolegle naprzeciw niemu.
— Dobrze! — rzekł — w takim razie tutaj trzeba będzie bić się do śmierci i sprzedać drogo swoje życie.
Było to w Préliniére, w gminie Saint-Sulpice. Ale Charette ze swymi trzydziestoma dwoma żołnierzami nie zadowala się czekaniem na republikanów: idzie na ich spotkanie. W Guyonniere spotyka generała Valentin’a, na czele dwóchset grenadyerów i strzelców.
Charette znajduje dobrą pozycyę i tam przez trzy godziny wytrzymuje ataki i ogień dwustu republikanów.
Dwunastu ludzi jego pada dokoła. Armia szuaneryi, która składała się z dwudziestu czterech tysięcy żołnierzy, gdy pan hrabia d’Artois był na wyspie Dieu, zredukowana została do dwudziestu żołnierzy.
Tych dwudziestu żołnierzy walczy wytrwale dokoła swego generała i ani jeden nie myśli o ucieczce.
Chcąc skończyć bitwę, generał Valentin chwyta, karabini, na czele stu osiemdziesięciu ludzi, którzy mu pozostali, uderza, na bagnety.
W tej szarży Charette zostaje raniony kulą w głowę, a cięcie szablą obcina mu trzy palce lewej ręki.
Już nieprzyjaciel ma go schwytać, gdy Alzatczyk, nazwiskiem Pfeffer, który ma dla Charette’a więcej niż przywiązanie — cześć — zdejmuje generałowi kapelusz z pióropuszem, daje mu swój i, rzucając się na lewo, krzyczy:
— Uciekać na prawo!... Ścigać będą mnie.
I w istocie, na niego rzucają się republikanie, gdy Charette wraz z ostatnimi piętnastu żołnierzami pędzi w stronę przeciwną.
Charette dociera do lasu Chabotiére, gdy ukazuje się kolumna generała Travot’a.
Wszczyna się w walka nowa, ostatnia, w której Charette nie może mieć innego celu, tylko dać się zabić.
Z powodu utraty krwi, broczącej z trzech ran, chwieje się i już pada. Naraz Wandejczyk, nazwiskiem Bossard, bierze go na plecy i niesie do lasu; ale wejść w gęstwinę nie zdołał, pada kulą przeszyty.
Inny, nazwiskiem Laroche-Davo, zajmuje jego miejsce, postępuje pięćdziesiąt kroków i pada z kolei w rów, który dzieli las od równiny.
Margrabia Souday z kolei bierze Charette’a, na ręce i, gdy Jan Oullier zabija dwoma wystrzałami z karabinu dwóch żołnierzy republikańskich, którzy nacierają z blizka, margrabia rzuca się w las ze swoim generałem i siedmioma pozostałymi żołnierzami. O pięćdziesiąt kroków od skraju lasu, Charette odzyskuje nieco sił.
— Souday — mówi — posłuchaj mojego ostatniego rozkazu.
Młodzieniec zatrzymuje się.
Złóż mnie u stóp tego dębu.
Souday waha się usłuchać.
— Nie przestałem być twoim generałem — mówi mu Charette głosem rozkazującym — musisz słuchać, rozumiesz!
Młodzieniec, pokonany, staje się posłuszny i składa swego generała u stóp dębu.
— Tak! a teraz słuchaj mnie dobrze — mówi Charette. — Trzeba, żeby król, który mnie mianował generałem głównodowodzącym swojej armii, wiedział, jak jego generał głównodowodzący umarł. Wracaj do jego królewskiej mości Ludwika XVIII i powiedz mu, coś widział; ja tak chcę!
Charette mówił tonem takim uroczystym, że margrabiemu Souday’owi, którego tykał po raz pierwszy, nie przyszło nawet na myśl, że mógłby mu być nieposłuszny.
— Dalej — odezwał się znów Charette — nie masz chwili czasu do stracenia, uciekaj; błękitni nadchodzą!
Istotnie, republikanie zaczęli się ukazywać na skraju lasu.
Souday pochwycił dłoń, którą wyciągał do niego Charette.
— Pocałuj mnie — rzekł ów.
Młodzieniec go pocałował.
— Dosyć! — rzekł generał. — W drogę!
Souday rzucił spojrzenie Janowi Oullier’owi.
— Idziesz ze mną? — spytał.
Oullier, pomny, potrząsnął głową przecząco.
— Po co mam tam iść, co ja tam będę robił, panie margrabio — odparł — gdy tymczasem tutaj...
— A tutaj co robić będziesz?
— Powiem to kiedyś panu margrabiemu, jeśli się jeszcze zobaczymy.
I posłał dwie kule dwom najbliżej stojącym republikanom.
Dwaj republikanie padli.
Jeden z nich był to wyższy oficer; żołnierze podbiegli do niego.
Jan Oullier i margrabia Souday skorzystali z tej zwłoki i zagłębili się w las.
Ale, gdy uszli pięćdziesiąt kroków, Jan Oullier, znalazłszy gęste zarośla, wsunął się — w nie, jak wąż, ruchem ręki żegnając margrabiego Souday.
Margrabia Souday podążył dalej.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.