Wilczyce/Tom I/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wilczyce
Podtytuł Powieść z wojen wandejskich
Wydawca Gebethner i Wolff; G. Gebethner
Data wyd. 1913
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les louves de Machecoul
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.
Wdzięczność królów.

Margrabia Souday dotarł ido wybrzeży Loary i znalazł rybaka, który go zawiózł do przystani Saint-Gildas.
Fregata krążyła opodal; była to fregata angielska.
Za kilka ludwików naddatku rybak zawiózł margrabiego do fregaty.
Gdy stanął na jej pokładzie, był uratowany.
W dwa czy trzy dni później, fregata podpłynęła do trójmasztowca handlowego, który dążył do kanału la Manche.
Był to statek holenderski.
Margrabia Souday oznajmił, że chce przesiąść się na pokład statku; kapitan angielski kazał go podwieźć.
Trójmasztowiec holenderski wysadził na ląd margrabiego w Rotterdamie.
Z Rotterdamu margrabia, udał się do Blankenburga, miasteczka w księstwie brunświckiem, które Ludwik XVIII obrał na rezydencyę.
Margrabia musiał spełnić ostatnie polecenia Charette’a.
Ludwik XVIII siedział przy stole; godzina obiadowa była dlań zawsze godziną uroczystą.
Były paź musiał zaczekać, aż jego królewska mość skończy obiad.
Po obiedzie został wprowadzony.
Wypadki, które rozegrały się przed jego oczyma, zwłaszcza zaś ostatnią katastrofę opowiedział tak obrazowo, że jego królewska mość, mało z natury wrażliwy, doznał wrażenia takiego silnego, iż zawołał:
— Dosyć, dosyć, margrabio! Tak, kawaler de Charette był dzielnym sługą, uznajemy to w zupełności.
I dał margrabiemu znak, żeby wyszedł.
Poseł usłuchał; ale, gdy wychodził, dobiegły go słowa króla, tonem nadąsanym wypowiedziane:
— Ten bałwan Souday opowiada mi takie rzeczy po obiedzie! przecież to może zakłócić mi trawienie!
Margrabia uważał, że za narażanie życia w ciągu sześciu miesięcy zostać nazwany bałwanem przez tego, dla którego je narażał, to licha nagroda.
Pozostało mu w sakiewce około stu ludwików; tego samego wieczora jeszcze opuścił Blankenburg, mówiąc sobie:
— Gdybym był wiedział, że doznam takiego przyjęcia, nie zadawałbym sobie tyle trudu, żeby tu dotrzeć!
Powrócił do Holandyi, a z Holandyi udał się do Anglii. Tam zaczęła się nowa faza. życia margrabiego Souday’a. Należał on do ludzi, których okoliczności urabiają, stosownie do potrzeby; którzy są silni albo słabi, waleczni, albo tchórzliwi, stosownie do środowiska, w jakie ich rzuci przypadek. Przez sześć miesięcy wznosił się do poziomu strasznej epopei wandejskiej: zabarwił krwią swoją zarośla i równiny górnego i dolnego Poitou; znosił ze stoicką wytrwałością nietylko1 klęski bitew, ale i wszystkie niewygody, które wypływały z tej walki partyzanckiej, obozując śród śniegu, błąkając się bez chleba, bez odzieży cieplejszej, bez, dachu nad głową w błotnistych lasach Wandei; nigdy nie przeszła mu przez głowę myśl żalu, a przez, usta słowo skargi!
Po tych wszystkich przejściach, osamotniony w wielkim Londynie, błąkał się ze smutkiem po ulicach olbrzymiego miasta, tęskniąc za dniami walki; stał bez odwagi wobec próżniactwa, bez wytrwałości wobec nudy, bez energii wobec nędzy, która czekała go na wygnaniu.
Ten człowiek, który mężnie stawiał czoło ściganiu kolumn piekielnych, nie umiał się oprzeć złośliwym podszeptom bezczynności; szukał rozrywki wszędzie i za jakąbądź cenę, by zapełnić pustkę, jaka się wytworzyła w jego życiu od czasu, gdy nie pochłaniały go już przygody walki zaciętej.
Zbyt ubogi jednak był wygnaniec, by rozrywki, jakich łaknął, mogły być gatunku wyższego; to też, stopniowo, tracił wytworność arystokraty, której zmniejszyć nie zdołał strój wieśniaczy, jaki nosił przez dwa miesiące przeszło, a wraz z tą wytwornością tracił i wykwint swoich upodobań; zastąpił szampan porterem i alem, i uganiał się za wyfiokowanemi dziewczynami z Grosvenoru i Haymarketu, on, który niegdyś wybierał śród cór rodów książęcych.
Niebawem chwiejność jego zasad i nieustające potrzeby życiowe doprowadziły go do kompromisów, które zaszkodziły wielce jego dobrej sławie; przyjmował to, czego nie mógł już opłacić; szukał towarzyszów pohulanek śród ludzi sfery niższej, a stąd1\ wynikło, że koledzy z emigracyi odwrócili się od niego i, naturalnym biegiem rzeczy, im większa wytwarzała się dokoła niego pustka, tem głębiej margrabia Souday brnął na drodze, na którą wszedł.
Dwa lata już prowadził takie życie, gdy przypadek sprawił, że w jednym z lokalów rozpusty w City, gdzie był częstym gościem, margrabia spotkał młodą robotnicę, po raz pierwszy wprowadzoną w świat przez jedną z tych ohydnych kreatur, od których roi się w Londynie, a których zadaniem jest wyrywanie młodych, niedoświadczonych dziewcząt z ich facyatek i wprowadzanie ich na drogę rozpusty.
Pomimo zmian, jakie dokonały się w młodzieńcu, pod wpływem niepowodzenia, biedna dziewczyna odczuła, w nim resztki natury wielkopańskiej; z płaczem rzuciła mu się do nóg, błagając, by ją wyratował od niecnego życia, do jakiego chciano ją zmusić, a do którego nie była zupełnie stworzona, dotąd bowiem zachowała cnotę.
Dziewczyna była urodziwa; margrabia zaproponował, że ją weźmie do siebie.
Dziewczyna rzuciła mu się na szyję, i przyrzekła, że mu się odda z całą miłością i poświęceniem.
I stało się, że, nie mając najmniejszego zamiaru spełnienia dobrego uczynku, margrabia zniweczył spekulacyę, opartą na urodzie Ewy.
Nieszczęśliwej dziewczynie na imię było Ewa.
Dotrzymała słowa — margrabia był jej pierwszą i ostatnią miłością.
Zresztą chwila była dla obojga szczęśliwa. Margrabia zaczynał się nużyć walkami kogutów, ostrymi wyziewami piwa, zatargami z; policyą i przygodami miłosnemi z ladacznicami; tkliwość Ewy była dla niego wypoczynkiem; posiadanie tego dziewczęcia, białego, jak łabędzie, które były godłem Bretanii, jego ojczyzny, zadowoliło miłość własną pana de Souday’a. Stopniowo zmienił tedy tryb życia i, nie wracając do nawyknień człowieka swojej sfery, żył przynajmniej, jak człowiek uczciwy.
Schronił się z Ewą do facyatki na Piccadilly. Młoda dziewczyna umiała bardzo dobrze szyć; znalazła robotę u bieliźniarki. Margrabia dawał lekcye fechtunku.
Począwszy od tej chwili, żyli nędznie ze skromnych dochodów, jakie dawały lekcye margrabiego i roboty Ewy, a miłość ozłacała im ubóstwo.
Wszelako ta miłość, jak wszystkie rzeczy śmiertelne, zużyła się z czasem.
Na szczęście dla Ewy, wzruszenia, spowodowane wojną wandejską, i znieprawione rozkosze otchłani londyńskiej, pochłonęły nadmiar temperamentu jej kochanka; zestarzał się przed czasem.
Istotnie, w dniu, w którym margrabia Souday spostrzegł, że miłość jego dla, Ewy jest już tylko ogniem wygasłym albo przynajmniej wygaśnięcia blizkim; w dniu, w którym pocałunki młodej kobiety nie były już zdolne nie nasycić go, ale go podniecić, przyzwyczajenie owładnęło nim już do tego stopnia, że gdyby nawet uległ potrzebie szukania rozrywek na zewnątrz, nie byłby już znalazł w sobie siły ani odwagi do zerwania stosunku, dającego jego egoizmowi jednostajne zadowolenie powszednie.
Ten dawny hulaka, którego przodkowie posiadali przez trzy wieki prawo życia i śmierci w swojem hrabstwie; ten były rozbójnik, adjutant rozbójnika Charette’a, pędził tak przez lat dwanaście smutne, ubogie, nędzne życie skromnego urzędnika, albo skromniejszego jeszcze rzemieślnika.
Niebo długo nie zsyłało błogosławieństwa temu związkowi nieprawemu; ale nareszcie modły, jakie zanosiła przez lat dwanaście Ewa, zostały wysłuchane. Biedna kobieta zaszła i dała życie dwom bliźniaczkom.
Nieszczęście chciało, że Ewa przez kilka godzin tylko cieszyła — się macierzyństwem, którego tak pragnęła: zabiła ją gorączka połogowa.
Jej uczucie dla margrabiego Souday’a było po tych latach dwunastu równie żywe i głębokie, jak w pierwszych dniach ich stosunku; niemniej ta miłość, jakkolwiek wielka, nie oślepiła jej; Ewa poznała, że płochość i egoizm stanowiły grunt charakteru jej kochanka; to też w godzinie skonu szarpał nią ból, spowodowany pożegnaniem na wieki człowieka takiego ukochanego i ogarniała trwoga, że przyszłość jej dwojga dzieci spoczywa w jego płochych rękach.
Ta strata wywarła na margrabiego Souday’a, wrażenia, które przytoczymy szczegółowo, albowiem dają one, naszem zdaniem, miarę usposobienia tego człowieka, przeznaczonego do odegrania doniosłej roli w naszej opowieści.
Zrazi, opłakiwał poważnie i szczerze towarzyszkę; nie mógł bowiem nie oddać hołdu jej zaletom i nie uznać szczęścia, jakie zawdzięczał jej przywiązaniu.
Poczem, gdy pierwszy ból minął, doznał poniekąd uczucia ucznia, który pozbył się swoich więzów. Nazwisko jego, tytuł, urodzenie, mogły kiedyś wywołać konieczność zerwania tego stosunku; margrabia niebardzo tedy złorzeczył Opatrzności, że podjęła się sprawy, której załatwienie byłoby dla niego okrutne.
Ale zadowolenie to trwało krótko; tkliwość Ewy, nieustanna troskliwość, jakiej był przedmiotem, rozpieściły margrabiego i ta troskliwość, której mu nagle zabrakło, wydała mu się teraz potrzebniejszą, niż mu się kiedyś wydała miłą.
Facyatka, z chwilą, w której zabrakło czystego i świeżego głosu Angielki, co życie do niej wnosił, stała się ponownie tem, czem była w istocie — ohydnem poddaszem; podobnie, jak z chwilą, w której margrabia daremnie szukał na poduszce swojej jedwabistych włosów kochanki, rozpościerających się obfitą, złotawą falą, łóżko jego stało się tapczanem.
Gdzież znajdzie teraz słodkie pieszczoty, tkliwą pieczołowitość, jakiemi Ewa otaczała go przez lat dwanaście?
Margrabia rozumiał dobrze, iż szukałby ich napróżno, i zaczął w najlepsze nanowo opłakiwać kochankę, a gdy trzeba było rozłączyć się z dwiema córeczkami, które oddał na mamki w Yorkshire, zdobył się w bólu swoim na takie porywy czułości, że wzruszył wieśniaczkę, która dzieci zabierała.
Gdy w ten sposób rozstał się ze wszystkiem, co go wiązało z przeszłością, ciężar osamotnienia pognębił margrabiego Souday’a; stał się ponury i milczący; ogarnął go wstręt do życia, a ponieważ wiary religijnej zbyt mocnej nie posiadał, przeto byłby niewątpliwie zakończył istnienie swoje skokiem do Tamizy, gdyby katastrofa r. 1814 nie nadeszła w porę, by go oderwać ód posępnych myśli.
Powróciwszy do ojczyzny, której nie miał nadziei już ujrzeć, margrabia Souday, nic nie zażądawszy od Ludwika XVIII przez cały czas wygnania, zwrócił się doń teraz, z natury rzeczy, po zapłatę za krew, jaką za niego przelał; ale książęta często szukają tylko wymówki do niewdzięczności, a Ludwik XVIII miał, w stosunku do swego dawnego pazia, takich wymówek aż trzy.
Pierwszą był sposób porywczy, w jaki znienacka oznajmił jego królewskiej mości wieść o zgonie Charette’a, wieść, która istotnie zakłóciła trawienie królewskie.
Drugą stanowił odjazd nieprzyzwoity z Blankenburga, odjazd, któremu towarzyszyły słowa nieprzyzwoitsze jeszcze, niż sam odjazd.
Wreszcie wymówką trzecią, i to najważniejszą — było jego nieprzystojne postępowanie podczas emigracyi.
Nie poskąpiono byłemu paziowi pochwał dla jego odwagi i poświęcenia; ale dano mu delikatnie do zrozumienia, że, mając takie skandale na sumieniu, nie mógł rościć pretensyi do pełnienia, służby publicznej.
Powiedziano mu, że król nie jest już panem wszechwładnym, że musi się liczyć z opinią publiczną, po panowaniu niemoralności musi nastąpić era nowa, era surowych obyczajów.
Wyłuszczono margrabiemu jak pięknem uwieńczeniem życia, pełnego abnegacyi i poświęcenia, będzie ofiara, jaką złoży ze swych ambitnych zachcianek na ołtarzu konieczności.
Słowem, doprowadzono go do tego, że zadowolił się krzyżem orderu św. Ludwika, stopniem i emeryturą dowódcy szwadronu i odjechał spożywać chleb królewski do swoich dóbr Souday, jedynych szczątków, jakie biedny emigrant uratował z olbrzymiego majątku przodków.
Pięknym rysem charakteru margrabiego był fakt, że te zawody nie przeszkodziły mu bynajmniej spełnić obowiązku, to jest opuścić ponownie ubogiego zamku, gdy Napoleon przeprowadził swój, iście cudowny, powrót z Elby.
Po powtórnym upadku Napoleona, margrabia Souday powtórnie powrócił wraz ze swymi prawymi książętami.
Ale tym razem, roztropniejszy niż w r. 1814, zadowolił się zażądaniem od Restauracyi posady łowczego, kierującego obławami na wilki w okręgu Machecoul; ponieważ zaś posada ta była bezpłatna, przeto dano mu ją skwapliwie.
Pozbawiony przez całą młodość rozrywki, którą w jego rodzinie była namiętnością dziedziczną, margrabia Souday zaczął z istną pasyą oddawać się polowaniu. Zawsze smutny, z powodu samotnego życia, do którego nie był stworzony; mizantropi niemal skutkiem niepowodzeń politycznych, znajdował w tym ruchu fizycznym chwilowe zapomnienie. To też prawo przebiegania bezpłatnie lasów państwowych dawało mu większe zadowolenie, niż posiadanie krzyża św. Ludwika i rangi dowódcy szwadronu.
Otóż margrabia Souday żył już od lat dwóch w swoim zameczku, włócząc się dniem i nocą po lasach wraz ze swymi sześciu psami, jedyną „służbą“, na jaką pozwalały mu jego szczupłe dochody, widując się z sąsiadami tyle tylko, ile było trzeba, by nie uchodzić za niedźwiedzia, i myśląc jak najmniej zarówno o spadkach nieodziedziczonych, jak i o minionej chwale — gdy pewnego ranka, dążąc w stronę północną lasu Machecoul, minął się na drodze z chłopką, niosącą na każdej ręce trzy czy czteroletnie dziecko.
Margrabia Souday poznał tę chłopkę i zarumienił się.
Była to mamka z Yorkshire’u, której od trzydziestu sześciu miesięcy zapominał regularnie posyłać zapłatę za chowanie i karmienie dzieci.
Zacna kobieta udała się do Londynu, gdzie postąpiła bardzo rozumnie, zasięgnęła bowiem informacyi w ambasadzie francuskiej. Przybywała zatem, dzięki pośrednictwu francuskiego ministra-rezydenta, który nie wątpił, że margrabia Souday będzie uszczęśliwiony z odnalezienia swoich dzieci.
I, rzecz nadzwyczajna, niezupełnie się pomylił.
Dziewczynki tak bardzo przypominały biedną Ewę, że margrabia miał chwilę wzruszenia; ucałował je z tkliwością bynajmniej nie udaną, dał fuzyę Angielce a sam wziął na ręce dzieci i zaniósł do zamku ten łup niespodziewany, ku wielkiemu zdumieniu kucharki, która stanowiła jego służbę, i która zarzuciła go pytaniami.
To badanie przeraziło margrabiego.
Miał dopiero lat trzydzieści dziewięć i nieraz myślał o ożenku, uważając, iż ma obowiązek nie dopuścić, by ród taki znakomity wygasł na jego osobie; byłby też rad, gdyby kobieta odjęła mu troski gospodarskie, których nie, cierpiał.
Ale urzeczywistnienie tego projektu byłoby bardzo trudne, gdyby dwie dziewczynki pozostały pod jego dachem.
Zrozumiał to, zapłacił hojnie Angielce i kazał jej odjechać nazajutrz.
W ciągu nocy powziął postanowienie, które, jak mniemał, pogodziłoby wszystko.
Jakież było to postanowienie?
Zobaczymy w rozdziale następnym.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.