Wierzyciele swatami/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Wierzyciele swatami
Wydawca Nakładem J. Czaińskiego
Data wyd. 1902
Druk Drukiem J. Czaińskiego
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Mari de Marguerite
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


Wierzyciele swatami.
POWIEŚĆ
przez
Ksawerego Montepin’a.
GRÓDEK.
NAKŁADEM I DRUKIEM J. CZAINSKIEGO
1902


I.
Posiedzenie wierzycieli.

„Jeżeli cię żona zdradza, zabij ją!“ Taką radę naszym mężom podał mój drogi, znakomity Dumas i jego syn, w małej broszurce, która była wielkim wypadkiem.
Rada istotnie nadzwyczaj praktyczna, lecz niezbyt radykalna i niepodoba się ona bardzo wszystkim.
Sławny publicysta naprzód tnie prawdę a potem miriadem broszur krążących około dziełka „L’homme-femme“, pragnie wykazać choć okruszynę dowodów popierających jego cel i opinie.
Nie mam zamiaru przeciwstawić żadnej kwestji, lecz pragnę wprost, poprostu zamiast teorji wykazać faktami, że prawo przysługujące mężowi w Art. 524. kodeksu karnego jest prawem niebezpiecznem, strasznem, zbytecznem, że prawodawcy winni je zmienić koniecznie lub całkiem usunąć jeżeli w przyszłości nie chcą zmusić ludzkości, że mają warunki bytu: „podstępu i morderstwa!“


∗             ∗

Na ulicy Boulogne istnieje dotąd pałacyk zbudowany między dziedzińcem i ogrodem.
Przez ładne sztachetki a właściwie przez elegancką kratę można widzieć fronton pałacyku w stylu odrodzenia, taras obwiedziony podwójnemi poręczami, który zarazem stanowi wejście główne i dwa pawilony eleganckie po lewej i po prawej stronie dziedzińca, gdzie równie mieszczą się stajnie, wozownie i mieszkania służby.
Wierzchołki lip i kasztanów ogrodu wznoszące się po nad dachem ze szczytem ołowianym, wyglądają jak kita zielona nad kaskiem rycerza.
Pałace ten wartości około 300 do 400 tysięcy franków, lubo na pozór zacieśniony, jest prawdziwem pieścidełkiem.
Stary włoski fajans z Urbino i Faenza, którym ozdobione są rzeźby ram okna, nadaje frontowi pałacu styl prawdziwie wytworny i czyni go niezmiernie malowniczym. Nie podobna przejść obok niego nie zwróciwszy uwagi, choćby go widzieć raz jeden tylko, niepodobna zapomnieć.
Jednego dnia a było to w maju 1867 roku, około godziny dziewiątej rano, stało przed pałacem kilka powozów, a między niemi wielki koczobryk i tilbary.
Właściciele czy też pasażerowie tych ekwipaży wyglądali rozmaicie, jedni byli ubrani z wyszukanym gustem; inni odznaczali się nadzwyczaj zaniedbaną toaletą, byli jednak zupełnie do siebie podobni skutkiem złego humoru malującego się na ich obliczach.
W miarę jak z kolei wysiadali z powozów i zbliżali się do drzwi chcąc zadzwonić, służący otwierał małą furtkę od strony kraty i wprowadzał ich do pokoju obitego skórą rosyjską; umeblowanego na sposób wschodni sofami, a łączącego się z jednej strony z przedsionkiem z drugiej zaś z salą przyjęcia.
Służący odchodząc mówił:
— Pan hrabia prosi panów o chwilkę cierpliwości. Oto cygara i gazety...
W istocie, pudełka rozmaitego kształtu, napełnione: „kabanosami, kazadorami, Partayes i Conchas imperiales,“ mieściły w sobie najwyborniejsze produkta Havany, a na stoliku mahoniowym leżące: „Le Figaro, Le Gaulois, Paris-Journal“ i inne pisma illustrowane, dopraszały się ręki, któraby porozcinała ich karty jeszcze zupełnie nieruszane. Wszystkie miały na sobie nazwisko pana zamku „hrabiego Pawła de Nancey.“
Pierwszy z przybyłych nie dotknął ani gazet ani cygar. Usiadł w kącie, mocno nadąsany i rzekł do siebie dość głośno:
— Każą mi kochać. Tego jeszcze brakowało. Wcale mi się to nie podoba.
Drugi i trzeci nie znał zupełnie pierwszego przybysza i wszyscy nie znali się wcale. Ograniczono się tylko na obojętnym, wzajemnym ukłonie, lecz czwarty nadzwyczaj zdziwiony zbliżył się do nich a podając rękę, zawołał:
— Jakto? Jakto? Palladieux, Laurent, Chaudet...
— Jak widzisz panie Lebel-Gerard.
— Więc jesteście zaproszeni?
— Listownie, odpowiedzieli wszyscy trzej wydobywając koperty prawie jednakowe.
Jeden z nich rozwinął list i czytał głośno:
„Hrabia de Nancey pozdrawia pana Chaudet i prosi aby raczył przybyć do pałacu w przyszły czwartek, czwartego sierpnia o godzinie dziewiątej rano, celem zakomunikowania mu bardzo ważnej sprawy“.
— Mój list to samo opiewa, odezwał się Palladieux.
— Mój pisany jest w tym samym tonie. Zamienione tylko nazwisko, dodał Laurent.
— Więc to chyba cyrkularz, wtrącił Lebel-Gerard. Tym sposobem jest to posiedzenie wierzycieli.
— Najwyraźniej! potwierdziło trzech innych.
— Jeżeli tak jest, dobrze uczynimy, skoro uzbroimy się w cierpliwość... Potrzeba sporo czasu, jak sądzę, na zebranie się wszystkich wierzycieli. Lista takowych jest djabelnie długa!
Trzy westchnienia zakończyły mowę Gerarda.
— Gdyby jeszcze pan hrabia dla tego nas tu zaprosił, żeby nam ofiarować coś na rachunek, ha! to byłoby nieźle, ale jednak w cyrkularzu nie ma o tem najmniejszej wzmianki. Słowo „ażeby mu zakomunikować“ nie znaczy przecie „ażeby mu zaofiarować“ i to właśnie najgorzej mnie usposabia.
— Niestety! szepnęły trzy głosy.
— Wreszcie, odezwał się znowu Lebel-Gerard, dowiemy się wkrótce... Oczekując, możemy pozwolić sobie zapalić cygara... Oto pudełka które z pozoru bardzo powabne. Do djabła! Cygara po 75 centimów i po franku! Pan hrabia pieszczoszek. Dla niego nie ma nic ani zanadto dobrego ani za drogiego. Co prawda my za to płacimy, ponieważ kupuje za pieniądze jakie nam winien. A zatem, nie ma się co wstydzić... Bądźmy panowie jak u siebie w domu, palmy owe partagas imperiales. Od dłużnika bież i łyka.
Propozycja wywarła skutek. Pudełka zostały opróżnione. Podawano sobie wzajemnie ogień.
Wonny dym napełnił już fajczarnią, gdy drzwi otwierały się co chwila i cztery nowych indywiduów weszło do pokoju, w towarzystwie piątego który przyjechał w tilbury sam się powożąc a był ubrany dość elegancko, ale z najgorszym smakiem.
Dziewięć osób zebranych w małym saloniku pałacu byli to: tapicer, kareciarz, kowal, siodlarz, jubiler, krawiec, bieliźnik, szewc i perfumiarz pana hrabiego Pawła de Nancey.
Mała ta grupka osób wreszcie zaczynała być hałaśliwą. Wszyscy mówili bardzo głośno. Panowie wierzyciele pobudzali jeden drugiego. Słychać było krzyżujące się frazesy:
— Tak, tak... pan hrabia bardzo się mi zadłużył.
— Nie tyle co mnie, założyłbym się... Ja jak mnie widzicie, jestem wierzycielem znakomitej sumy.
— Co chcecie, miałem w nim ufność nieograniczoną...
— Bardzo naturalnie... Płacił bardzo regularnie. Był to klient mój najlepszy.
— E! mój kochany, zawsze się w podobny sposób zaczyna... Naprzód się płaci. Następnie wyzyskuje kredyt i wkrótce dochodzi się do deficytu. Już od roku przewidywałem stanowczy upadek hrabiego, de Nancey. On też szybko zbliżał się ku niemu.
— Potrzeba było przynajmniej oszczędzić sobie kosztów, kiedyś pan miał taki węch delikatny.
— O tak do licha, trzeba było. Ale jak się do tego wziąść. Byłem w matni, kiedy się idzie niepodobna się zatrzymać.
— Zaufanie nas gubi. Gdyby nie to, rzemiosło szłoby dobrze.
— Masz pan zupełną słuszność. Trzeba niedowierzać całemu światu.
— Ba, ale w takim razie nie byłoby interesów.
— Przynajmniej nie traciłoby się.
— Zapewne, ale nic by się nie zyskiwało.
— Co od nas chce pan Nancey?
— Zapewne zaproponuje nam jaki układ.
— Obawiam się tego.
— Siedmdziesiąt pięć na sto.
— Albo pięćdziesiąt.
— Albo dwadzieścia pięć.
— Ja najpierwszy na to nie zgadzam się.
— Ba! Nie zgodzę się na zredukowanie na 50 cent. mojego rachunku, który wynosi 48 tysięcy franków. Winieneś, zapłać.
— Bardzo naturalnie. Jednakże jeżeli hrabia zażąda prolongaty?
— Odmówię.
— Odmówmy wszyscy. Tem więcej, że nie dał nam żadnej pewności.
— Tak jest.
— Będziemy go ścigać i prześladować.
— Nie może ogłosić upadłości, bo nie jest handlującym.
— Można go wywłaszczyć. Posiada oprócz tego pałacu majętność w Normandji, z małym zamkiem. To zawsze coś warto.
— Nie licząc mebli, które można sprzedać, są konie, powozy, uprząż na nie...
— Meble! za żadne w świecie pieniądze, zawołał tapicer. Nie pozwolę się dotknąć. On mi winien za meble, ja je wezmę.
— Ja uczynię to samo z końmi, za które także mi należy zapłata.
— Ja biorę uprząż.
— Ja powozy.
Czterej ci panowie zaczęli się ze sobą ucierać na dobre.
Koledzy nie chcieli znowu przystać na postępowanie tak arbitralne, uważali bowiem je za gwarancją zapłaty wszystkim, gdy nagle otworzyły się drzwi i lokaj ubrany bardzo starannie, zakrawający na pana, rzucił między ścierających się, bliskich do wzięcia się za czuby, następne wyrazy:
— Panowie! Pan hrabia.
Natychmiast jakby pod wpływem czarów wszyscy umilkli.
Taka jest siła (przywyknienia), że wszyscy ci do obecnej chwili oburzeni i rozgniewani, na usłyszane nazwisko przywołali na twarz uśmiech, uśmiech słodki jakimi odznaczają się kupcy i przemysłowcy w obec klienta bogatego i nie patrzącego prawie na rachunek kiedy takowy płaci.
Uśmiech to wystudjowany jak u aktora, a nie ma prawie nigdy żadnego znaczenia.
Pan de Nancey przestąpił próg, z twarzą wesołą, jak gdyby znalazł się między najszczerszemi przyjaciółmi. Nie miał on wcale powierzchowności dłużnika zakłopotanego obecnością wierzycieli.
W r. 1867 pan hrabia de Nancey miał około 28 lat, był bardzo przystojnym mężczyzną, bardzo dystyngowanym, bardzo zajmującym, o czem po części sam wiedział.
Wysoki, szczupły, blondyn, z oczami ciemnemi, z w losem starannie ułożonym, wijącym się w pierścienie, twarzy bladej, zapewne skutkiem życia na ryzyko, z wąsem pięknym, potoczystym, miał rysy i formy prawdziwie arystokratyczne.
Paweł de Nancey ubrany był w żakietę z aksamitu, w białe pantalony jak również kamizelkę zapiętą aż do szyi, która była nadzwyczaj biała, formy prawdziwie kobiecej.
Wyglądał tak wspaniale, że krawiec Lorent mimowoli szepnął:
— Jak go ubieram! Jaka szkoda, że tak piękne suknie noszone z prawdziwym gustem dotąd jeszcze nie zostały zapłacone.
Hrabia pod lewą pachą trzymał wielki portfel z czerwonej skóry wypchany papierami, prawdziwy ministrowski portfel.
Widząc tę fizjognomią ożywioną i wesołą, tę swobodę i portfel napełniony papierami, wierzyciele doznali pewnego wzruszenia.
— Człowiek zawikłany w interesach miałby zupełnie inną minę, szepnęli do siebie. Portfel zawiera niezawodnie bilety bankowe. Pan hrabia przyszedł zapłacić nasze rachunki, i jeżeli nie otrzymamy wszystkiego to zawsze większą część.
Uśmiech stereotypowy na ustach przemysłowców stawał się coraz słodszym.
Pan de Nancey pozdrowił wszystkich ręką, z takim wdziękiem, że twarze jeszcze bardziej wyjaśniły się.
Hrabia gotował się do mówienia, wierzyciele do słuchania.
— Moi kochani dostawcy, rzekł, pozwólcie mi przedewszystkiem podziękować sobie jak należy. Przybyliście na moje wezwanie z godną podziwu punktualnością. Opuściliście bez wahania wasze pracownie, wasze wyśmienite interesa, dla uczczenia mnie dzisiaj swoją obecnością. Jestem wdzięcznym wam tak, że nie jestem wam w stanie wypowiedzieć. Jestem zachwycony tem przyjacielskiem posiedzeniem. Daliście mi nieobliczone dowody swego zaufania. Jednem słowem, jesteście moimi przyjaciółmi, prawdziwymi przyjaciółmi i daję wam słowo honoru, że nic na świecie tak nie cenię jak moich wierzycieli. Ten wyraz „wierzyciele“ nie wiem dla czego, ale razi mój słuch i szczerość, otwartość powstrzymuje. Zmieńmy go.
— Do licha! odezwało się kilku półgłosem.
Wstęp taki zaniepokoił ich cokolwiek.
Jeden z nich więcej nieco wtajemniczony w literaturę klasyczną pamiętał doskonale ową scenę między Don-Juanem a p. Dimauche i czoło jego dotąd jasne, pochmurzyło się.
— Zajmijcie miejsca, moi przyjaciele, mówił dalej Paweł, wskazując krzesła, mamy dłuższą nieco ze sobą pogadankę i mniemam, że skutkiem takowej pozostaniemy na zawsze w zgodzie.


II.
Dłużnik.

Wierzyciele usiedli.
Nancey zajął miejsce wprost nich, z drugiej strony stołu jaki stał niedaleko, a na którym, wchodząc, położył portfel.
Przycisnął teraz guzik, otwierający misternej roboty sprężynę. Usłyszano małe trzaśnięcie i portfel otworzył się, okazując wnętrze swe zdziwionym.
Wierzyciele z mocnem biciem serca czekali na tę chwilę dramatyczną. Ich oczy błyszczały ogniem chciwości i pożądania, jak oczy kota czatującego na pochwycenie myszy.
Niestety! portfel w swych składach miał jedynie mnóstwo rachunków, ale ani jednego biletu bankowego.
Nieobecność tak pożądanego przedmiotu, znakomicie wpłynęła na osłabienie uśmiechu a z nim razem iluzji.
Należało wszakże wysłuchać tego co mówi p. Nancey, jakoż mimo pochmurzonych twarzy, żaden nie pisnął ani słowa.
Fizjonomia Pawła zawsze uśmiechająca się, czyniła najgorsze wrażenie, hrabia jednak jakkolwiek zauważył zmiany na obliczach, nie stracił wcale dawniejszej swobody.
Pan Nancey był bardzo pięknym, jak to już wspomnieliśmy, lecz urocza jego twarz nie darzyła ani dobrocią ani szczerością, kiedy młodzieniec nie panował nad sobą (co mu się rzadko zdarzało), miał spojrzenie fałszywe a nawet złośliwe.
Paweł z chłodną obojętnością, wydobył z portfelu rozmaite noty i rachunki i ułożył je przed sobą w porządku, jak to zwykli czynić mówcy w izbie, przygotował on dowody i dokumenta mające poprzeć jego rozumowania zwycięzkie.
Tak tedy zaczął:
— Nie wątpicie zapewne panowie, że kiedym zadał sobie tyle trudu aby was wszystkich tu zgromadzić, będziemy mówili niezawodnie o naszych sprawach i interesach. Wszak domyśliliście się tego. Co?
— Tak, niby.
Paweł uśmiechnął się.
— Byłem pewny, że nic nie ujdzie waszej uwagi. O tak, mamy wspólny interes, co mnie niezmiernie cieszy. Jakkolwiek nie jesteście dla mnie wcale wierzycielami, to przecież ja zawsze jestem waszym dłużnikiem i pragnę być nim jeszcze dłużej. Chciałbym wam być daleko więcej dłużnym. O tak, słowo honoru, chciałbym być dłużnym daleko więcej.
Tu odezwały się westchnienia ale bardzo ciche.
— Ba! szepnęli niektórzy półgłosem.
— Pan hrabia nam i tak sporo dłużny, odezwali się niektórzy.
— Dla czegóż zatem pragniesz pan powiększenia się długu?
— Pojmiecie to natychmiast moi przyjaciele, odezwał się hrabia z swym uśmiechem, coraz bardziej żartobliwym.
Przyczem włożywszy w oko szkiełko, zaczął przeglądać arkusz papieru zapełniony cyframi i rzekł:
— Mając na względzie odwieczną zasadę i nieodmienny pewnik: „że dobre rachunki czynią dobrych przyjaciół” przytem pragnąc utrzymać i nadal sympatją moich drogich dostawców, postanowiłem uporządkować jak należy moje rachunki. Znam moje położenie bardzo dobrze, a może nawet lepiej niż przysięgły taksator, oceniający upadłość, chciałbym przytem dać wam najdoskonalsze sprawozdanie z obrotu funduszów, zanim się ze sobą pożegnamy. Nie wątpię, że nasza pogadanka utwierdzi jeszcze silniej naszą dotychczasową zgodę i harmonię.
Wstęp tak tajemniczy i ciemny nie zadowolnił nikogo. Wierzyciele pytali siebie wzajemnie, dokąd ich hrabia zaprowadzi i uczuli drżenie nerwów.
— Tutaj, rzekł Paweł, opierając palec na pliku papierów, tutaj znajduje się lista wierzycieli. Przebiegniemy ją jeżeli pozwolicie razem. Nie ułożyłem jej literalnie, ponieważ chciałem dać pierwszeństwo grubszym sumom... Każdemu właściwie należy się odpowiednia cześć. Rozpoczyna pochód p. Gobert.
Wszyscy zwrócili spojrzenie ku osobie, którą Paweł pozdrowił ręką i uśmiechem.
Był to młody jeszcze mężczyzna, bardzo chudy, prawie łysy, dość dobrze ubrany, ale bez pretensji, mający ruchy i postawę wice-naczelnika w biurze ministra finansów. Była to kreatura wcale nie pozorna, jedne tylko oczy barwy szarej, miały pewien dziwny wyraz, a nos orli zagięty znacznie ku brodzie, nadawał jego twarzy podobieństwo do jakiegoś drapieżnego ptaka.
Pan Nancey pozdrowiwszy go rzekł:
— Jest temu już dwa lata, jak nazajutrz po pewnym dniu, czy też po pewnej nocy, znalazłem się w dość krytycznem położeniu skutkiem nieszczęśliwej gry w bakarata. Pan Gobert którego uprzejmość i usłużność znana jest całemu Paryżowi, pożyczył mi, na rewers z terminem trzymiesięcznym, sumę dwadzieścia pięć tysięcy franków.
— Przepraszam, przepraszam, panie hrabio, nie podejmujmy tej kwestji... Ja panu wcale nic nie pożyczyłem. Skromność fortuny mojej nie pozwalała mi na ten wybryk. Przeciwnie, znałem dobrze kilku znakomitych kapitalistów, którzy wiedząc o mojej uczciwości i będąc pewni, że nigdybym takiej sprawy nie lekceważył, załatwili z panem ten interes, gdyż powtarzam, nie posiadam żadnego majątku.
— Bardzo pięknie kochany panie Gobert, ale ponieważ nie znam nikogo prócz pana, przeto tylko o panu mówię. Ci znakomici kapitaliści, o których pan mówisz obecnie, pozostali dla mnie na zawsze mytem.
— Ponieważ nigdy nie występują osobiście.
— Dla czego?
— Są to ludzie zwykli, znani na giełdzie i niechcący zdradzać swego incognito. Zadowolnili się więc procentem przezemnie ofiarowanym.
— Szczególna! Zdawałoby się zatem, że suma ta w ciągu dwóch lat, wcale się nie powiększy. Dodawszy przecież rozmaite naddatki a mianowicie komisowe, giełdowe, procent i t. p. dziś czyni ona nie wielką sumkę 80.400 franków.
Słysząc wymienioną cyfrę, wierzyciele spojrzeli na nieszczęśliwca, nie mogąc ukryć pewnej dla niego sympatji.
— O majster! rzekli półgłosem, umie prowadzić interesa.
Gobert powstał z żywością.
— Uważam, że pan hrabia zaczyna sobie ze mnie drwić, rzekł z odcieniem złośliwości. Jeżeli się układ nie podobał, nie trzeba go było zawierać, tak mi się przynajmniej zdaje. Dziś dopiero pan hrabia się skarży. Miałożby to być skutkiem tego, ze wierzyciele nie zgadzają się na żadną zwłokę!
— Pan mnie źle zrozumiałeś, kochany panie Gobert. Chciałem po prostu donieść, że otrzymawszy 25.000 franków, jestem dłużny obecnie 80.400 franków. Choćbym nawet był dłużny dwa lub trzy razy więcej nie skarżyłbym się wcale. Nie ma najmniejszej zasady do skargi. O czem przekonasz się pan natychmiast.
Gobert nie odezwał się. Tajemniczy frazes zmusił go jedynie do marzenia.
— Drugi z kolei na liście, mówił Nancey, po chwolowem milczeniu, jest nasz przyjaciel Lebel-Gerard, tapicer genialny, znany wszystkim, a który proceder swój podniósł do wyżyn artystycznych. Najpierwsze hotele umeblowano jego wyrobami. Winienem mu 63.180 franków. Czy tak, kochany panie?
— Najzupełniej, panie hrabio, odpowiedział tapicer. Suma odpowiadająca mojemu rachunkowi, wliczając w to obicia i sprzęty w sypialni panny Kory Saphir budoar pani z ulicy Bellechasse, (której nazwiska nie wymieniam dla zachowania tajemnicy), budoar zatem hrabiego kosztuje trzecią część tego. Mąż płaci mi regularnie co kwartał, i nie może dość nauwielbiać się małżonki, kupującej sprzęty po tak nizkiej cenie.
Lebel-Gerard roześmiał się. Dwóch lub trzech jego kolegów (żonatych) naśladowało go. Odzyskawszy krew zimną mówił:
— Mam w tym pugilaresie rachunki zawczasu przygotowane i podpisane. Mogę je zaprodukować.
Wszyscy wierzyciele sięgnęli do swych kieszeni.
Hrabia ich powstrzymał.
— Jeszcze nie nadeszła stosowna chwila, rzekł, pozwólcie mi panowie mówić dalej.
I tak kończył:
— Andersen, jubiler, a raczej artysta nieporównany, nowoczesny Beuvenuto Celini, jest moim wierzycielem w sumie 32.208 franków. Jest to istotna drobnostka, jeże i pomyślimy o wspaniałych biustach, o ramionach uroczych, o rączkach niebiańskich, którym te przedmioty dodają jeszcze więcej wdzięku. Jestem panu istotnie niewypowiedzianie wdzięczny. Nie miałbym nawet sumienia skwitować się kiedy z panem.
Była w tem dwuznaczność.
Czy zatem hrabia mówił o długu wdzięczności, czy też o pieniężnym, z którego nie mógł się uiścić? Jubiler skrzywił się.
— To co powiedziałem o naszym przyjacielu Andersenie, mógłbym powiedzieć i o panu, panie Palladieux; o panu, karetniku sławnym, którego wyroby do obecnej chwili przewyższają wszystko w elegancji, w smaku, przenoszą nawet o wiele najpiękniejsze wyroby Anglii. Panu to zawdzięczam radość jaką mi sprawiłeś, gdym ujrzał Małgorzatę w tem pieścidełku „na ośmiu resorach. “ Nini Monchette wygląda jak Djana, ciągnięta przez łabędzie, w muszli misternej. Berta Lambert, czyliżby kiedykolwiek i gdziekolwiek zdolna była odnaleźć tak lekką „wiktorją?“ Zapewniam pana, że znam się na podobnych wyrobach, i powiadam panu, że są arcydziełami!
— Pan hrabia, szepnął karetnik, winien mi także 80 tysięcy franków za powozy.
— Tak jest. Nie sądź pan abym był dłużnikiem targującym się o ceny wyrobów prawdziwego geniuszu. Nigdy nie są one dla mnie za drogie. Znam wysokość ceny i wartość tych wehikułów i wiem iż są nieopłacone.
Wierzyciele spojrzeli po sobie.
Hrabia w istocie mówił zagadkowym sposobem. Niepokój wzrastał. Czyliżby zatem chciał wywołać burzę, któraby dla niego miała fatalne następstwa?
— Teraz na ciebie kolej, kochany panie Dawidzie Meyer, rzekł Paweł. Polem pańskiej sławy Pola Elizejskie. Zasługą owe rumaki Małgorzaty; małe poney Nini Monehette; stepowcy Berty Lambert. Zaliczam je do pierwszorzędnych.
— O panie, rzekł Meyer, gdyby mogły one do mnie powrocie.
— Za trzy zaprzęgi 80 tysięcy franków. To za bezcen. Powtarzam to każdemu i chwalę pana pod niebiosy. Gdyby wszystkie te pochwały zamieszczane w rozmaitych gazetach dały się zrachować. niezawodnie byłbyś pan dłużnikiem moim i do tego bardzo znakomitej sumy. Ale nie obawiaj się, uczyniłem to z prostej sympatji i nie mi pan dłużnym nie jesteś.
— Bardzo szczęśliwie, rzekł handlarz końmi.
Tym sposobem najznakomitsi wierzyciele byli załatwieni. Co do innych hrabia przyznał, że jest dłużnym siodlarzowi 5 tysięcy franków, 8.600 fr. krawcowi, 4.090 swemu bieliźniakowi, 5.115 franków szewcowi, 2.125 swemu perfumiarzowi.
— Te maluchne rachuneczki, mówił wykładając na stół papiery, wynoszą ni mniej ni więcej jak sumę 300.600 franków. Drobnostka, jak to sami uznajecie.
— 300.600 franków, bagatela, powtórzył machinalnie tapicer Lebel Gerard.
— Mój Boże, tak...
— Otóż tedy jesteśmy niezmiernie uszczęśliwieni, że dla pana hrabiego suma tak znaczna jest drobnostką, ale mogę zaręczyć panu, a wszyscy moi koledzy przyznają mi słuszność, że tak wielka suma nie jest wcale drobnostką, lecz przeciwnie, że zgodzilibyśmy się na część jej, gdybyśmy ją mieli.
— Tak jest, powtórzyli wszyscy dostawcy jednogłośnie.
Zachęcony wystąpieniem swego kolegi, Lebel-Gerard rzekł:
— Jesteśmy przejęci do głębi słowami pana hrabiego, wzruszyła nas jego pochwała, jego wysoka znajomość we wszystkich rodzajach procederu... staraliśmy się w przeszłości zadowolnić wszelkie wymagania naszego klienta... mamy zamiar nawet działać tak samo w przyszłości, obecnie jednak, a upoważnia mnie do tego solidarność moich kolegów, mam honor przypomnieć panu hrabiemu, że czas jest dla nas drogi... „Times is mony, jak mówi anglik i ponieważ jesteśmy zupełnie zgodni co do cyfry rachunków, prosimy pana hrabiego o przystąpienie do zakończenia „serja“ naszego posiedzenia.
Lebel-Gerard zrobił nacisk na wyraz, jaki podkreśliliśmy.
— Nie pozwolę panom czekać dłużej na to „serjo“ zakończenie, odparł hrabia nie zmięszany. Przekonałem się od niejakiego czasu, że moja ufność w panach jest jednakowa, wasza jednak z każdym dniem się zmniejsza. Dawniej nie bylibyście wcale żądali odemnie pieniędzy.
— Ponieważ pożyczaliśmy, przerwał ktoś z obecnych.
— Otóż najgorszy powód wyjaśnienia, rzekł Paweł roześmiawszy się. Największą zasługą jest nie żądać pieniędzy kiedy ich nie dają.
Szmerem ogólnym przyjęto ten aforyzm.
— Więc to w ten sposób postępujecie, rzekł hrabia. Nasz przyjaciel Gobert odmówił mi prolongacji, dla tego 84 tysięcy franków nie mogą być do dyspozycji z końcem tego miesiąca.
— To nie moja wina, kapitaliści żądają zwrotu swoich kapitałów.
— Jesteście zbyt natarczywi, moi panowie. Już otrzymywałem od was bileciki, które nie odznaczały się zbytnią grzecznością. Słowem zgaduję, że tu papier stemplowy będzie w robocie i że woźny do mnie wkrótce zjedzie. Czyż nie tak?
Nikt nie odpowiedział, tylko tapicer zamruczał:
— Trudno. Jeżeli pan hrabia nie chce nas zaspokoić, choćby w części, trzeba chwycić się innych środków. Bardzo nam to przykro.
— Tak, znajdziemy środki, zawołali wszyscy.
— Właśnie dla tego was wezwałem aby wam umniejszyć kłopotów. Oświadczam tedy panom, że nie jestem w stanie zapłacić.


III.
Oryginalna propozycja.

— Nie jestem w stanie wam zapłacie, mówił hrabia.
Hałas ogólny zagłuszył mówiącego. Wszyscy zaczęli razem krzyczeć. Twarze ożywiły się. Głosy mówiących przybierały ton coraz groźniejszy.
Pan hrabia najobojętniejszy na wszystko, wybrał sobie cygaro i zapalił.
Wielki z początku hałas zaczął powoli przycichać.
Gobert dał znak milczenia i zbliżywszy się do hrabiego rzekł:
— Panie hrabio, nie jesteśmy znowu tak bardzo naiwni, jak się to panu zdaje...
— Ależ, odparł młodzieniec, ja panów nie posądzam o to.
— Mówmy otwarcie, rzekł Gobert, pan wiesz, że mamy prawo pana ścigać i pan starasz się jedynie zyskać na czasie. Otóż my na to nie zgadzamy się.
— Nie, nie! dodali inni.
— Zaraz się panom wytłómaczę, odparł hrabia.
— Owszem.
— Oto, szkoda słów na powtarzanie jednej i tej samej piosenki. Wcale nie mam zamiaru żądać od panów jakiejś prolongaty, nie potrzebuję zyskiwać na czasie, ponieważ jestem zrujnowany, zrujnowany bez ratunku.
Nowy krzyk, ale daleko groźniejszy jak przedtem. Gobert tymczasem zaczął znowu gestykulować i zdołał uspokoić kolegów, poczem mówił:
— Zrujnowany, być może. Możesz pan jednak uregulować się, gdybyś chciał zapłacić wszystkie swoje długi. Idzie tu bowiem o małe wywłaszczenie... Posiadasz pan w Paryżu pałac, którego cena wynosi co najmniej 350 tysięcy franków, w Normandji, niedaleko Caen, posiadłość ziemską, ocenioną na 400 tysięcy franków, a zatem ogólnie 750 tysięcy franków. Tak przynajmniej oceniają pański majątek. Zamieniwszy zatem to na gotówkę, z łatwością da się zapłacić 300 tysięcy długu. Wierz mi panie hrabio, że doskonale zostałem przed dworna laty poinformowany w tym względzie... Działałem jak człowiek rozumny...
Przyczem Gobert uśmiechnął się zwycięzko.
Nadzieja ożywiła serca wierzycieli, zamienili ze sobą spojrzenia bardzo znaczące.
Pan de Nancey wydobył z portfelu dwa arkusze papieru stemplowego zapisanego od góry do dołu.
Niestety! panie Gobert, spóźniliście się, odparł hrabia, wiadomości pańskie przed dwoma laty były bardzo rzetelne, teraz jednak zmieniły się okoliczności. W roku zeszłym, chciałem jak wszyscy nierozsądni grać na giełdzie, zdwoić mój majątek i płacić długi. Otóż tedy w Towarzystwie Kredytowem zastawiłem moje wszystkie dobra za 700 kroć sto tysięcy franków i wszystkie co do grosza straciłem na giełdzie. Oto kopia aktów hipotecznych... możecie je sprawdzić.
Ten ostatni przejrzawszy papiery, zawołał:
— Okradzeni! Jesteśmy okradzeni!
— Okradzeni! powtórzyli wszyscy.
— Jakby w lesie Bondy!
— To niegodnie! To haniebnie! krzyknęli wierzyciele. Pan hrabia jest...
Nie mieli czasu na dokończenie frazesu.
Paweł pobladły, głosem doniosłym, strasznym, którego dźwięki słychać by było nawet podczas huraganu, zawołał:
— Żadnych obelg, panowie. Ostrzegam panów, że żadnych nie ścierpię, bo jakkolwiek jestem waszym dłużnikiem, pociągnę wszystkich do surowej odpowiedzialności przy najmniejszym wyrazie... Powiadam, że unikajcie ze mną kłótni, w waszym to bowiem leży interesie. Mówiliście niedawno o zakończeniu serjo waszego posiedzenia, bardzo dobrze. Od was zatem zależy abyście nie stracili ani grosza.
Każdy wierzyciel jest najwrażliwszem w świecie stworzeniem. Jedno nie doprowadza go do rozpaczy, jedno nie uspakaja i wprowadza do krainy marzeń. Często dość jednego wyrazu aby zażegnać burzę.
Jednem słowem, wierzyciel jest tygrysem, którego najsłabsza nadzieja, najniepewniejsza, często himeryczna prawie drobnostka, może zmienić w baranka.
Ostatnie wyrazy pana Nancey, wyrazy trudne do usprawiedliwienia, po przyznaniu się do zupełnej ruiny, uspokoiły nagle wszystkich. Dziki wyraz twarzy zmienił się w uśmiech, a nawet najzaciętszy z wierzycieli przybrał postawę pokorną.
— Wybornie moi kochani, teraz widzę, że jesteście ludźmi dobrze wychowanymi i szczerze wam tego winszuję. Do czegóż mogłaby doprowadzić ta wrzawa nierozsądna? Krzyk wcale nic działa na mnie. Przeklinajcie giełdę na której tyle straciłem, ależ moi panowie nie macie się o co gniewać, strata ta nie zmniejszyła wcale waszych kapitałów. Byłem w tym razie filozofem i zalecam wam ten środek jako najskuteczniejszy.
Dało się słyszeć szemranie. Wszyscy wierzyciele nie spodziewali się wcale od hrabiego lekcji filozofii.
Hrabia mówił dalej:
— Nie nadużywałem waszej cierpliwości moi przyjaciele, ale jedynie prosiłem, abyście posłuchali mnie jeszcze jedną chwilkę. Potrzeba było mówić o sobie, abyśmy mogli przyjść do zamierzonego celu. W mojem nieszczęściu co przedsięwziąść, co począć. Zastanawiaem się nad tem w rozmaity sposób, zdaje mi się, zdecydowałem się już... Widziano wielu młodych ludzi zrujnowanych tak samo jak ja, a jednakże kiedy zajęli się energicznie pracą, w części przynajmniej powrócili sobie majątek... Ja ich naśladować nie mogę. Znam siebie bardzo dobrze. Przywyknienie i potrzeba życia pełnego przyjemności, nigdy nie pozwoli mi zająć się czemkolwiek... Walczyć przeciwko nędzy jest dla mnie memożliwe. Pytam się panów, czy jestem stworzony do wegetacji, do życia i utrzymania się z 3000 płacy. Czyliżby mi one wystarczyły na utrzymanie koni wyborowej rasy, pięknych kobiet, na obiady wykwintne i cygara? Nigdy, nigdy! Wyśmianoby mnie, gdybym jechał omnibusem. A wreszcie cóżbyście skorzystali z mojego heroizmu. Nie spłaci się trzech kroć sto tysięcy franków, z tysiąca franków rocznego wynagrodzenia. Nie mówmy zatem o pracy. Mogę sobie w łeb strzelić... Myślałem o tem, i kto wie czy tego nie zrobię. Jest to rozwiązanie bardzo praktyczne i nie obowiązujące do niczego. Nie byłożby to stosowniej żyć jak obecnie, a nawet lepiej jeszcze, mieć konie, powozy, pierścienie, biżuterją, spłacić wszystkie razem długi i niczem się nie kłopotać; niczem nie zajmować. Co mówicie na to? Jest to sen przyjemny nie prawdaż? Otóż sen ten jeżelibyście zdecydowali się mi dopomódz, mógłby się urzeczywistnić niewątpliwie. Cała tajemnica w tych trzech wyrazach: Czy mi dopomożecie?
— To zależy... odpowiedział pierwszy.
— Jeżeli nie będzie potrzeba pieniędzy, to zobaczymy, dodał drugi.
— Na wszystko się zgadzam, ale pieniędzy nie dam, dodał trzeci.
— O bądźcie spokojni, rzekł Paweł, nic nie stracicie a zyskacie jeszcze.
— Jak to?
— Zobaczycie... Nie mam ani pałacu, ani zamku ani wioski, ani kredytu... Obligacje i kupony od akcji, wszystko, jednem słowem, poszło; ale pozostał mi najcenniejszy kapitał...
— Kapitał? zawołali wierzyciele. Jaki?
— Moja osoba. Ja sam; to aż nadto. Mam lat 28, białe zęby i włosy czarne jak kruk... Mogę się pomieścić i znaleść jak należy w najpierwszem towarzystwie wielkiego świata, damy uważają mnie jako pięknego mężczyznę, a wreszcie nazywam się: Pawel Armand, Gaston, hrabia de Nancey, jest to stare nazwisko, ze starszym jeszcze herbem... Wszystko to warte milion... Potrzeba tylko znaleśc mi małżonkę wykształconą z pieniędzmi...
— Zgadzamy się. Ale gdzież jest ta kobieta? odezwał się tapicer.
— Gdzie jest? nie wiem i nic mię to nie obchodzi... Ja jej wcale szukać nie myślę...
— Któż więc?
— Wy, moi kochani przyjaciele.
— My! wykrzyknęli razem.
— Tak jest, i znajdziecie ją, jeżeli będziecie dobrze szukali. Któż to uczyni jeżeli nie wy! Pojmujecie dobrze, że osobiście nie mogę zajmować się tą sprawą. Poszukiwania odbywać się powinny w części świata i w społeczności mnie wcale nieznanej... Widzę rzeczy tak jak się one przedstawiają. Ażeby pozyskać majątek, trzeba dopuścić się mezaliansu. Przyszła hrabina de Nancey musi być sobie przystojna mieszczka, dość znośna, pragnąca zostać wielką damą i jeździć w powozie z herbem. Wasz proceder należy do wyższej sfery, macie styczność z ludźmi bogatymi, z rodzinami, które doszły do majątku przez spekulacją lub handel... To właśnie w tej kopalni złota, należy mi szukać żony... Będziecie pracować korzystnie dla siebie i dla mnie... Postępowanie w tym razie nie wymaga zbytnich zdolności. Chwalcie mnie jak umiecie, a nawet jeżeli podobna, przesadzajcie w pochwałach. Niech będę w waszych oczach czemś nadzwyczajnym, feniksem, białym krukiem. Czyńcie wszystko aby ten rodzaj handlu czy spekulacji, przyniósł nam wszystkim znakomite korzyści. Naśladujcie w tym względzie naszego przyjaciela pana Meyer, który chcąc sprzedać konia, mówi o nim niestworzone rzeczy... słuchajcie jak to on mówi, deklamuje... Naśladujcie go panowie, powtarzam... Wreszcie nie przesadzicie w pochwałach, gdyż jestem człowiekiem dobrego tonu i dystynkcji... jestem eleganckim młodzieńcem w całem znaczeniu tego wyrazu... nie mam innych wad, prócz chęci wydatkowania ile się da i używania przyjemności... Małżeństwo mnie poprawi... tak się spodziewać należy...
— Niewątpliwie, rzekł Lebel-Gerard, który odrazu stał się optymistą...
— Wreszcie jak pan hrabia będzie znowu bogatym, odezwał się jubiler, po co się ścieśniać.
— Pan hrabia zbytnie się potępia, mówił z kolei handlarz końmi, najbardziej rozpustni kawalerowie, bywają najprzykładniejszymi mężami... Młodzi ludzie są jak źrebaczki, którym potrzeba dać zupełną swobodę, dać się im wybujać na przestrzeni, zanim się ich użyje do zaprzęgu w powozie lub pod siodło.
— Najzupełniejsza racja, dodał Paweł. Z prawdziwą rozkoszą przekonywam się że mnie zrozumieliście. Mam nadzieję, że na nowo zapanuje między nami dawna harmonja. Rachuję na was! Rachuję na was! Nie potrafię wam się wywdzięczyć jak należy. Pozwólcie mi jednak powiedzieć, że jakkolwiek nie jestem ani przesądnym ani zabobonnym, nie znoszę jednak wcale śmieszności. Zaślubię każdą jaką mi przedstawicie, nie wymagam zbyt wiele, niech tylko będzie młoda i nie bardzo brzydka. W żadnym razie nie zgodzę się na ozdobienie tytułem hrabiny, starej, garbatej baby.
— O pan hrabia może być spokojny, zawołał Lebel-Gerard, nie zaproponujemy panu nic takiego, coby nie było godne hrabiowskiego tytułu.
— Pan hrabia jest zanadto dobrym znawcą, aby się pozwolił „omamić“, odparł Meyer w sposobie zwykłym swej obrazowej wymowy.
— Pamiętajcie jeszcze i to, żeby majątek przyszłej hrabiny był wystarczającym. Wam trzeba wypłacić 300 tysięcy, 700 kroć na wykupno mego pałacu i majętności wiejskiej, a chciałbym też żeby i dla mnie pozostał przyzwoity kapitalik. Otóż tedy minimum, majątek wynosić powinien 1,200.000 franków.
— Bardzo naturalnie, rzekł Meyer, pan hrabia wart daleko więcej.
— Przypuśćmy, że potrzeba na to co najmniej miesiąc, więc spodziewam się, że przez ten czas żaden z was nie uczyni najmniejszej wzmianki, nie zaczepi mię nigdy i nie przypomni się o dług; że nie będzie między nami żadnej sprzeczki i że nie ujrzę wcale stemplowego papieru.
— Do licha! Wszak to samo przez się rozumie się. Nawet kapitaliści, o których wspominałem schowają weksle do portfelów i czekać będą na termin oznaczonej wypłaty.
— Wszystko więc ułożone, rzekł Nancey, możemy zatem rozstać się jako prawdziwi przyjaciele, aby się znowu zobaczyć w warunkach daleko przyjaźniejszych.
Wierzyciele zupełnie uspokojeni opuścili pałac, składając hrabiemu powinszowania wszelkiej pomyślności.
Dawid Meyer usiadł do powoziku, którym sam kierował; Gerard pomieścił się w ekwipażu, gdyż posiadał rzeczywiście bardzo elegancki powóz.
Hrabia pozostawszy sam, otworzył okno, aby jak mówił, oczyścić powietrze z woni wierzycieli.
Poczem złożywszy napowrót papiery i zamknąwszy portfel roześmiał się wesoło:
— Otóż tedy sam wszedłem do jaskini tygrysów, i jestem zdrów i cały. Pokonałem dzikie zwierzęta, sprawa jaką im przedstawiłem jest pomysłem genialnym. Miałem dziewięciu okrutnych wierzycieli, teraz mam swatów weselnych, którzy energicznie zajmą się mojem ożenieniem. Nie tylko że mnie nie pożrą, ale przeciwnie żywić będą... Będę bogatym i żonatym. Żonatym? Ja? a to śmieszne. W tym świecie nic nie jest niepodobnego. Każą mi się żenić. Dobrze, ożenię się, a właściwie to moja żona pójdzie za mąż... ja zawsze kawalerem pozostanę.


IV.
Zabiegi matrymonialne

W ciągu tygodnia po posiedzeniu wierzycieli, jakie opisaliśmy naszemu czytelnikowi, Paweł nie słyszał o nich zupełnie, a był pewnym, że pracują dla niego gorliwie i nie wątpił też o pomyślnym skutku.
Dziewiątego dnia, w chwili właśnie kiedy hrabia miał wsiadać na konia celem wycieczki do lasku, lokaj zameldował panu, Dawida Meyera, który domagał się audjencji.
Paweł dał rozkaz wprowadzenia go natychmiast, był bowiem pewny, że przynosi wiadomości.
— O przodkowie moi, szepnął młodzieniec uśmiechając się, cóżbyście powiedzieli, gdybyście się dowiedzieli tam, w górze, że waszego potomka żeni faktor koni.
Dawid Meyer wszedł.
Wszyscy sportsmani, wszyscy wyścigowcy, znali dobrze tego jegomości, mającego bardzo rozgałęzione stosunki.
W r. 1867, miał on lat trzydzieści, był izraelitą, mimo to ładnym chłopcem, jakkolwiek miał figurę nieco niezgrabną, przytem wielką czarną brodę, bardzo starannie utrzymaną, wyraz twarzy i rysy zdradzające najwyraźniej jego semickie pochodzenie, włosy czarne, kędzierzawe.
Lubiący żyć bez rachunku, uczynił nieszczęśliwą panią Meyer, jeszcze młodą i bardzo piękną osobę, którą zaślubił z miłości; handlarz koni, pretensjonalny do obrzydzenia, stawiający swą osobę wyżej nad wszystko, zachował maniery najwyższej elegancji, w rzeczywistości zaś był to sobie człowieczek mający najgorszy smak posunięty nieraz do śmieszności.
Lubił podwyższać wdzięki swej powierzchowności toaletą niezwykle dziwaczną. Przepadał za kolorami krzyczącemi i ekscentryczną formą. Otaczał się zawsze indywiduami ubierającemi się jak on, przesadzał swoje zasługi pod względem tresowania koni, jeździł w powozie w cztery konie, gościom swym wyprawiał smaczne obiady i skłonny był nawet do orgii.
Dawid Meyer był dzieckiem szczęścia albo mówiąc inaczej miał wiarę i zaufanie wszystkich.
Otaczał się kobietami, które obsypywał złotem, lubił, kiedy ten fraucymer wymawiał:
— Mój pieszczoszku, mój zajączku, mój gołąbku!
Żaden z paryżanów nie bywał z taką jak on namiętnością w Teatrze Rozmaitości, w Palais-Royal i w Bouffes.
Znał wszystkie statystki i statystów. Rozkoszował się znakami małych rączek, przesyłających mu ze sceny całusy.
— Jestem człowiekiem, któremu oprzeć się niopodobna, mówił do siebie pokręcając wąsa. One mnie uwielbiają.
Dawid Meyer, w chwili kiedy wprowadził go lokaj hrabiego, ubranym był w kostjum zupełnie biały.
Wielki rubin zapinał krawat.
W lewym ręku trzymał kapelusz szarego koloru a w drugim szpicrutę z główką z korala. Szpicruta i ostrogi przekonywały, że przybył konno.
Rzeczywiście groom, w pantalonach z białej skóry jak i w butach ze sztylpami oprowadzał po ulicy Boulogne dwa piękne konie, które Dawid decydował się sprzedać po 25 tysięcy franków za sztukę.
— Pan hrabia od ostatniego posiedzenia, jak uważam, ma się wybornie, rzekł ze swobodą światowca.
— Doskonale, kochany panie, odparł Paweł i jestem niezmiernie ucieszony z pańskich odwiedzin. O ile mi nic się zdaje, pan masz zamiar do zakomunikowania mi jakiejś nowiny.
— Pan hrabia uczynił bardzo słuszne spostrzeżenie. Tak jest, mam coś rzeczywiście... Obciąłbym pomówić. Ale przedewszystkiem pozwoli pan hrabia, że go zapytam...
— O co?
— Czy jestem pierwszy? Czy żaden z tamtych jegomościów nie był tutaj?
— Pan jesteś pierwszym. Żaden z tych jegomości. nie pokazał się.
— Brawo! zawołał Dawid, uderzając w ręce, wiedziałem, że ich uprzedzę. Pracując gorliwie dla pana hrabiego, chciałbym ich wszystkich zdystansować.
— A więc, zapytał z uśmiechem Paweł, więc pan nie istotnie już coś znalazłeś?
— Coś bardzo znakomitego, ośmielę się dodać. Sroczkę w gnieździć, bardzo potulną. Czy pan hrabia lubi blondynki?
— Tak jest. Blond to barwa złota, dojrzałych renglotów i kolor starego hiszpańskiego wina.
— Wspaniała idea! gdyż i ta osoba jest tak dobrą jak Xeres autentyczny.

„Pójdziemy śpiewać w gronie innych.
Jeżeli chcecie.
Bo ja uwielbiam, tę piękność.
Z blond włosem”.

— Pan hrabia zna tę piosenkę doskonale, to z Teatru Buffa, muzyka Offenbacha, Offenbach jest bardzo mi mocnym w muzyce.
Paweł przerwał Dawidowi zapytując:
— Więc ta osoba jest piękna?
Za całą odpowiedź zesznurował grube usta i przyłożywszy palce klasnął wesoło.
— Pantomina ta aż nadto była wymowna.
— Bardzo dobrze, odpowiedział Nancey śmiejąc się, pański entuzjazm sprawia mi prawdziwą przyjemność, ponieważ jesteś pan znawcą. Jakiż wiek tej cudownej piękności?
— Zdaje mi się, ma lat dwadzieścia pięć. Być może jest młodsza, ale nie starsza wcale. Pan hrabia rozumie zapewne, że nie mogłem przeglądać aktu urodzenia, ma
— Majątek?
— Stosownie do ułożonego programu a może nawet nieco większy. Pan hrabia kładł za warunek 1,200.000 franków, a tam jest więcej, bo 1,400.000 franków. Wszystko w papierach publicznych i w akcjach kolei żelaznych.
— Coraz lepiej. A ród? Rodzina?
— Nie ma żadnej.
— Jakto, nikogo z krewnych?
— Ani dalszych ani bliższych.
— Ależ to wyśmienite. Ani macochy, ani ojczyma, ani żadnych kuzynów. Zdaje mi się że marzę. Gdzież kochany pan znalazł tę perłę drogocenną?
— Ta osoba, jest moją klientką.
— Czy ma konie?
— Cztery, panie hrabio. Dom piętrowy... wielki „szyk!“
— Dom piętrowy. I osoba ta mieszka sama?
— Naturalnie, przecież jest panną.
— A ułożenie, wychowanie?
— Wszystko jak należy. Ojciec był pułkownikiem i komandorem legii honorowej; ona wychowana była w St. Denis.
— Wszystkie elewki w St. Denis nie mają majątku.
— Panna Lizely (to jej nazwisko, Blanka Lizely) także nie miała ale odziedziczyła.
— Po kim?
— Pan hrabia sam ją o to zapyta. Ja nie wiem nic zupełnie. Wiem że pieniądze są, że jest wszystko jak na dłoni. Oto wszystko. To dla mnie wystarcza.
— Bardzo słusznie. I pan sądzisz, że się podobam pannie Lizely.
— Więcej jak wierzę, jestem pewny że pan hrabia podoba się.
— Zkąd ta pewność.
— Mówiła mi.
— Więc ona mnie zna.
— Doskonale.
— Gdzie mnie widziała?
— W lasku zapewne, w Operze, na wyścigach, wszędzie. Nie zasięgałem w tym względzie wiadomości.
— Czy zna moje położenie pieniężne.
— Najzupełniej i to jej wcale nie stoi na przeszkodzie. Nawet opowiadając, o wiele przesadzałem położenie hrabiego, aby tym sposobem zdobyć dla niego pewną sumkę do kieszeni.
— Wyśmienita myśl, praktyczna, jak mówi nasz przyjaciel Gobert. Ta młoda dziewczyna zresztą jest aniołem. Czy wiesz pan, że pałam żądzą ujrzenia ją kiedykolwiek.
— Czy pan hrabia ma wolny dzień w tygodniu.
— Jestem wolny zawsze.
— Czy nic nie przeszkodzi panu hrabiemu, naprzykład jutro pojechać ze mną o godzinie pierwszej po południu.
— Pojechać? Gdzie?
— Do Ville-Avray.
— Więc to w Ville-Avray mieszka panna Lizely?
— Tak, w lecie i w jesieni. Pieścidełko prawdziwe. Pan hrabia zobaczy. Wprawdzie to do niej należy, ale nie liczy się do majątku. Ot poprostu jak pierścionek, za 80 tysięcy franków, dla ozdoby paluszka. Pan hrabia zobaczy. Jakże, zgoda?
— Dobrze. Przyjadę po pana jutro w moim powozie, o godzinie trzy kwadranse na pierwszą.
— Będę oczekiwał na pana hrabiego, ale proszę o pozwolenie zawiezienia go tam w moim faetonie. Mam w tym interes mój własny.
— Jaki?
— Interes czysto handlowy. Ten spacer pozwoli panu hrabiemu ocenić moje rumaki czystej krwi, które mam zamiar odstąpić panu hrabiemu. Są to wyśmienite dwa bieguny, które nigdy nie powinny pozostać w mojej stajni. Uważam że są godne zawieść pana hrabiego i panią hrabinę do merostwa i do kościoła, w dniu ślubu.
— Jest to interes, który się załatwi bardzo łatwo, odpowiedział Paweł z uśmiechem.
Dawid Meyer pożegnał hrabiego z nadzwyczajną grzecznością, a pan Nancey zapytywał sam siebie z wielką ciekawością, co to może być za kobieta piękna i bogata, która przyjmuje męża z rąk faktora, gustu wielce trywialnego i pretensjonalnego. Włożył rękawiczki i właśnie zabierał się do wyjścia, gdy wszedł na nowo lokaj zapowiadając nowe odwiedziny tapicera, pana Lebel-Girard.
Tapicer, którego już poznaliśmy jako mającego pretensję do wymowy, mógłby prawie uchodzić za pana.
W wieku do pięćdziesięciu pięciu lub sześciu lat, wysoki i chudy, postawy poważnej, z włosami siwiejącemi, bardzo zawsze starannie wygolony, ubrany jak notarjusz, nosił w dziurce od guzika czerwoną wstążeczkę, którą otrzymał w r. 1865, w skutek wystawy rzemiosł, wyjeżdżał tylko w powozie i przyjmował zlecenia tylko wielkiej wagi.
Posiadając 60 tysięcy rocznego dochodu i piękną posiadłość w Enghien, był radcą magistratu, w nadziei pozostania kiedyś rządcą prowincji czyli merem a przynajmniej pierwszym pomocnikiem, aby tym sposobem silną ręką pochwycić sprawy swoje przemysłowe.
Z tego widać że nie było najmniejszego podobieństwa między tapicerem zwyczajnym a dumnym, przemyślnym w przyszłości merem.
Lebel-Gerard rozpoczął rozmowę w tym samym guście jak Meyer, po przywitaniu bowiem, zapytał:
— Panie hrabio czy jestem pierwszym?
— Jesteś pan drugim z kolei, odparł śmiejąc się, ale straciłeś pan tylko na czasie nic więcej.
— Któż mnie uprzedził?
— Nasz przyjaciel Meyer, był przed pięciu minutami... Zapewne minęliście się panowie przy sztachetach.
Lebel-Gerard zrobił minę pogardliwa.
— Dawni Meyer, rzekł, jest elegancki chłopak, ale tak lekkomyślny, że niepodobna rachować wcale na niego. Człowiek ubiegający się za przyjemnościami i bez należytej moralności, nic przedstawia żadnej gwarancji. Ludzie dobrze powiadomieni utrzymują, że żonę uczynił nieszczęśliwą i że zrujnowały go kobietki. Czyż zatem znalazł co dla pana?
— Bezwątpienia, odpowiedział Paweł, i znaleziona przez niego osoba dość mi się podoba.
— To mnie dziwi.
— Dla czego? Dawid Meyer rzeczywiście ma rozliczne stosunki.
— Zgadzam się, ale te ograniczają się do znajomości takich kobiet z któremi żenić się niepodobna... Wreszcie mało mnie to obchodzi, czy mu się powiodło lub nie...
— Jakto? Jakto? zawołał Paweł śmiejąc się. Przeciwnie to bardzo wiele znaczy.
—Jesteś w błędzie hrabio, zawołał przemysłowiec. Ponieważ osoba przedstawiona przez niego nie może równać się z moją.
— Ba! A jeżeli to istotna perła?
— Moja jest brylantem. Niech pan hrabia osądzi sam: Lat szesnaście, sama niewinność i wykształcenie świetne, milion pięć kroć sto tysięcy zaraz a w przyszłości dwa miliony, po śmierci ojca który strasznie je, pije olbrzymio, i doktorzy przepowiadają mu atak apoplektyczny.
Wyrecytowawszy wszystko jednym tchem, Girard umilkł aby spocząć, a następnie dodał tonem zwycięzcy:
— Pan hrabia raczy zważyć, że artykuł proponowany przez Dawida, o wiele mniej posiada wartościowych warunków.
Rzeczywiście „artykuł“ proponowany przez Dawida, pod wielu względami daleko mniejszej jest wartości, ale posiada jednak przymiot nieoceniony.
Tapicer zdawał się być ździwionym.
— Nieoceniony! szepnął. Jaki?
— Taki, że nie ma żadnej rodziny a pan, mówiłeś mi podobno o ojcu.
— Apoplektyku, panie hrabio, zawołał z żywością Lebel-Gerard. Szyja w ramionach, czerwony jak rak po ugotowaniu. Biorę na siebie, że nie zabawi z nami długo. To bardzo dzielny człowiek. Pan hrabia będzie kontent ze mnie.
— A czy w kontrakcie ślubnym zaręczy, że umrze w danym terminie?
— Mógłbym to zagwarantować, wybełkotał tapicer, a widząc uśmiech pana de Nancey, wykrzyknął: Ależ pan hrabia żartuje. Kiedy zobaczy Małgorzatę nie będzie żartował i małżeństwo dla pieniędzy zamieni się w małżeństwo z miłości.
— Młoda dziewczyna ma na imię Małgorzata?
— Tak, panie hrabio, imię to jest arystokratyczne, nie prawdaż? Dziecko to daleko dystyngowańsze od imienia. Znam je dobrze. Jej ojciec jest moim sąsiadem. Kiedy interesa pozwolą mi na przepędzenie kilku chwil w Enghien, gdzie mam zaszczyt być radcą municypalnym, gdzie mogę powiedzieć śmiało: posiadam pięknej architektury pałacyk, w guście średniowiecznym, obiaduję w Montmorency, u mego przyjaciela. Moglibyśmy tam pojechać niby tak z ciekawości. Tam dla pana wyśmienita znajduje się piwniczka. O pan Bouchard znany z gustu.
— Bouchard? zawołał Nancey, ależ to nazwisko w Montmorency jest patrjarchalnem.
— Rzeczywiście, to zawdzięcza on swojej manii.
— Jakiej manii?
— Zaraz będę miał honor wytłumaczyć to panu hrabiemu.
— Trzeba panu wiedzieć że mnie to mało obchodzi.
— Za pozwoleniem. Bouchard był istotnie „korkarzem“, i na korkach właśnie zrobił miljony. A ponieważ udało mu się kupić Montmorency, zawróciło mu to głowę. Chciał gwałtem wmówić w siebie, że należy do tej starożytnej rodziny i że pochodzi choćby z jakiej bardzo pobocznej gałęzi potomków.
— Mania rzeczywista.
— Zrobił też co chciał, odnalazłszy tak zwanych archiwistów paleografii, którzy mu sporządzili genealogiczne drzewo, niepodobna przecież było odnaleźć ojca owej nowej prozarpii, gdyż ojciec naszego arystokraty świeżo upieczonego był korzennikiem w Petite Ville... Nie stracił jednak odwagi. Wynalazł bowiem sposób bardzo oryginalny... Zakupił grunta należące do Montmorency; i po zrobieniu fortuny postanowił wycofać się z interesów. Zbudował zamek i pompatycznie miejsce to ochrzcił: „Bouchard et Montmorency“.
— Ależ to śmieszne!
— To też Prokurator królewski wkrótce wezwał go i zapowiedział mu, iż w razie używania wzbronionego tytułu, będzie zmuszony osadzić go w kozie. Bouchard naturalnie przyrzekł, ale zarazem dał sobie słowo, że jego córka zaślubi co najmniej barona. Przypomniawszy sobie o tem, kiedym odwiedził starego Mikołaja, powiedziałem mu też, że znam młodego hrabiego, pochodzącego z rodów jeszcze średniowiecznych... w końcu wymieniłem pańskie nazwisko, Bouchard rzucił mi się na szyję i w tej chwili jedynem jego marzeniem był tytuł córki: „Pani hrabina“. Zapowiedziałem mu również o wizycie pana hrabiego. Ozy pan hrabia jutro będzie wolnym?
— W czwartek mogę panu służyć.
— Będę miał zaszczyt przedstawić się panu hrabiemu o godzinie trzeciej. Pan hrabia raczy wybrać powóz z największemi herbami w tym wypadku nawet przesada nie zaszkodzi.
Na tem skończyła się rozmowa.


V.
Blanka Lizely.

Nazajutrz, o godzinie w pół do pierwszej, pan de Nancey, udał się na pola elizejskie, czyniąc sobie wyrzuty, że nie jest bardzo przyjemne żenić się, mając za swatów faktora koni i tapicera.
Było to przecież złe nieuniknione. Roztrwoniwszy majątek, należało bądź co bądź odzyskać dawną fortunę, choćby nawet spekulując na posag.
Dawid Meyer w stroju krzyczącem i najfatalniejszego smaku, oczekiwał już na hrabiego.
Błyszczący faktor nie posiadał się z durny.
Któż może zaręczyć, że ta sama hrabina, później... ba! trudno odgadnąć.
W każdym razie nie ma nic niepodobnego...
— Brawo! panie hrabio, zawołał Dawid. Jesteś pan punktualnym jak chronometr Breguet’a. Godne naśladowania! Szklankę madery i w drogę.
Hrabia ukłonił się i dotknął kieliszka ustami.
Dawid wypił odrazu.
— Naumyślnie kazałem to wino przygotować dla hrabiego. Zdaje mi się, że należy do wyjątkowych pod względem dobroci. Piętnaście lat! No! zdrowie pana hrabiego!
Wino rzeczywiście było wyborne.
Dwaj przyjaciele zapalili cygara i wsiedli do faetonu.
Dawid sam wziął lejce do ręki.
Do połowy drogi, nie wspominano wcale o celu wizyty.
Paweł jednak przerwał milczenie zapytując się:
— Panna Lizely oczekuje zatem na nas dzisiaj?
— Do licha! Przecież nie mam zamiaru poprowadzenia pana hrabiego po to, aby się przypatrywał jedynie drzewom parku? Oto tekst depeszy, jaką wysłałem:
„Pan hrabia i ja, jutro, oddamy wizytę we względzie poney“. To dostateczne. Czekają na nas najniezawodniej.
— Dla czegóż pan mówisz o jakichś poney?
— To tylko pozór. Pan hrabia nie przyjeżdża z wizytą do panny Lizely, ale dla ocenienia koni, które zamierza kupić. Przy tej okazji zawiąże się rozmówka, a jeżeli wówczas pan hrabia nie potrafi podobać się, nie moja wina.
— Dobrze obmyślane, rzekł Paweł z uśmiechem.
— To mój jedynie pomysł. Bywają wodewiliści, którzy w swoich utworach mniej daleko okazują sprytu. A zatem śmiało do dzieła. Notarjusz wkrótce zatemperuje pióro a pan mer z Ville-d’Avray, zabierze się do spisania małżeńskiego aktu. Wkrótce dojechano do wymienionej wyżej miejscowości.
— Przybyliśmy, rzekł Dawid Meyer.
Domownik a raczej groom faktora zeskoczył z kozła i zadzwonił.
Ogrodnik otworzył na roścież bramę i powóz wjechał w dziedziniec.
— Cóż pan mówisz panie hrabio? Czv nie „szyk“
— Prześlicznie!
Faeton zatrzymał się przed peronem pełnym kwiatów.
Na schodach służący ubrany po angielsku w czarny frak stał oczekując na gości.
— A to ty James? rzekł poufale Dawid. Czy pani jest uprzedzona o naszym przybyciu? Jest w altanie czy też w parku?
— Pani jest w altanie. Kogoż będę miał honor zameldować?
— Zamelduj pana hrabiego de Nancey i dodaj jeśliś dobry, że przybył z nim David Meyer. Znasz mię zapewne?
Obaj przybywający zeszli po schodach.
James ukłoniwszy się bardzo nisko, poszedł naprzód dla wskazania drogi.
Młoda dama leżąca w połowie w szeslągu, z książką w ręku, powstała nieco zarumieniwszy się i pozdrowiła bardzo grzecznie przybywających, z pewnem jednak zakłopotaniem, które nie uszło uwagi Pawła.
Tą młodą damą była panna Blanka Lizely, która, jak wiemy, żyła samotna z dochodów od spadku jaki otrzymała niewiadomo kiedy i od kogo.
Pan de Nancey żyjąc długo w świecie, znał doskonale kobiety i piękność panny Lizely nie uczyniła na nim zbyt wielkiego wrażenia.
Blanka Lizely znaną już była w świecie pod innem imieniem.
Będziemy się starali narysować jej portret.
Jest to dama mająca zaledwie około dwadzieścia pięć lat, więcej wysoka niż niska, cienka w pasie, z ramionami czarującemi, z biustem jakby wykutym z marmuru, z szyją powabną, umieszczoną na barkach jakby ręką mistrza.
Postać jej istotnie posiadała wszystkie warunki skończonej piękności. Włosy blond wijące się w pierścieniach, ocieniały jej czoło złotawą barwą jakby aureolą. Była to prawdziwa kamelia, biała jak marmur kararyjski, z lekkim odcieniem rumieńca.
Oczy miała rzeczywiście niezwykłe, w spojrzeniu jej było coś magicznego.
Nie darzyło ono ani życiem nadmiernem, ani żądzą namiętną, miało jednak wyraz któremu oprzeć się nie było podobna.
Panna Lizely zaczęła mówić.
Dźwięk jej głosu metalicznym tonem wpadał mile do ucha.
Najmniejszy dźwięk budził w sercu jakieś ukryte, drzemiące struny i nigdy nie mógł być zapomnianym.
Ten ton właśnie nadawał każdemu wyrazowi dźwięk jakiś uroczy i niesłychanie powabny.
Paweł wsłuchiwał się z rozkoszą, kiedy mówiła o poney, które chciała kupić, a w tym właśnie handlu należało hrabiemu dać stanowcze przychylne lub nieprzychylne zdanie.
Obaj słuchający znajdowali się pod wpływem jakiegoś uroku.
Lizely dostrzegłszy to najwyraźniej, odezwała się:
— Uważam, że pan hrabia wcale mnie nie słucha.
Paweł zadrżał jakby pochwycony na gorącym uczynku.
— Jeżelibym nie była zbyt zuchwałą, zapytałabym się pana: O czem hrabio myślisz?
Pan de Nancey utkwiwszy spojrzenie, czynił przegląd swych dawniejszych wspomnień. Był pewnym że ją gdzieś widział, że spotkał gdzieś tę postać bladą, z pięknym złotawym włosem, z okiem czarnem, które dziś przenikało go do głębi. Przypominał sobie gdzie widział tę uroczą główkę, przesuwającą się w przelotnem widzeniu.
Zdawało mu się, że to było wieczorkiem, na lewym brzegu jeziorka, prawie tuż naprzeciw wyspy, pośród ekwipaży panów i arystokracji najwykwintniejszej Paryża.
Był przekonanym, że ta piękność spoczywała w powozie o ośmiu resorach, w wspomnieniach tych rysowała się obok Blanki inna jeszcze postać, starca, o twarzy poważnej, nachylonego nad nią i mówiącego do swojej towarzyszki z uczuciem.
Byłoż więc to zamglone wspomnienie, obraz imaginacyjny czy też rzeczywistość?
Nie wiedział wcale.
— Przebacz mi pani, rzekł... Słuchałem bardzo ciekawie.
— Przeciwnie z roztargnieniem, szepnęła Blanka z uśmiechem.
— Być może... ale to nie moja... ale pani wina.
— Moja, powtórzyła Blanka. Jakto?
— Rysy bowiem twarzy pani przypominają mi przeszłość. Zastanawiam się nad tem, gdzie widziałem panią.
— Więc pan mię sobie przypominasz?
— Najniezawodniej, kto panią raz jeden widział, ten o pani zapomnieć nie jest w stanie. O tak, twarz pani pozostała mi w pamięci, ale nic więcej. Obraz istnieje, jednak ramy znikły.
— Mogę zatem panu dopomódz. Spotkaliśmy się ze sobą trzy razy. Naj pierwej na przedstawieniu „Grandę Duchesse“, ale ukryta w cieniu nie mogłam być dla pana widzialną. Pańskie nazwisko wymówione w mojej obecności, przez jakiegoś wysokiego młodzieńca, utkwiło mi w pamięci. Ujrzałam pana znowu w kilka dni, na wieczorze w Operze. Grano wówczas Proroka. Szkła pańskiej lornetki, nie odrywały się od mojej loży. Nasze trzecie spotkanie, miało miejsce przed sześcioma miesiącami na brzegach jeziora. Pan jechałeś konno, mój powóz toczył się powoli. Pańskie spojrzenie spotkało moje.
— Tak, tak, zawołał z żywością hrabia, zdaje mi się że to było wczoraj. Pani nie byłaś sama!
Panna Lizely okryła się rumieńcem.
— Nie, odparła z lekko zniżonym głosem, nie byłam sama. Lord Dudley, stary przyjaciel znajdował się obok mnie.
Zakłopotanie młodej dziewczyny było widoczne. Zmieniła natychmiast przedmiot rozmowy.
— Powróćmy do ponny, rzekła, jeżeli pan sobie życzysz, pójdziemy je obejrzeć.
Blanka wzięła parasolkę z materji różowej, otworzyła drzwi komunikujące się z parkiem, wyszła pierwsza i zatrzymała się.
Pan de Nancey podał jej rękę, którą przyjęła bez wahania.
Dziwne wrażenie opanowało hrabiego, ciepło ręki młodej kobiety, sprawiało mu pewną przyjemną senzacją.
Wywołało to bezwzględne hrabiego milczenie, jakkolwiek czuł że staje się zamyślonym.
Blanka ze swej strony, także nie odzywała się wcale.
Od chwili do chwili zwracała ona spojrzenie na hrabiego i widząc, że tenże wciąż na nią patrzy, coraz silniejszym okrywała się rumieńcem.
Dawid Meyer postępował o cztery kroki za nimi, włożywszy ręce w kieszenie żakiety.
Zdawał się marzyć.
— Idzie bardzo dobrze! Idzie bardzo dobrze, mówił do siebie zacierając ręce. Będzie to wyśmienity, wspaniały zaprząg. Oboje wyglądają jak bukiecik z polnych kwiatów. Dostanę moje pieniądze i utrzymam klienta, który się nigdy prawie nie targuje.
Przybycie do stajni rozproszyło marzenia.
Paweł odzyskał dawniejszą swobodę i jak zwykle stał się bardzo miłym i rozmownym towarzyszem.
Blanka udzielała mu objaśnień uśmiechnięta.
Ponny zostały wyprowadzone. Były to koniki stalowego koloru z czarną grzywą.
Hrabia znajdował je bardzo pięknymi i nie żałował wcale pochwał.


VI.
W którym jest mowa o lordzie Dudleyu.

Po dwugodzinnym spacerze pod cienieni drzew parku, Paweł de Nancey i faktor napowrót znaleźli się na drodze ku Paryżowi.
Zanim hrabia siadł do powozu, wyjednał sobie pozwolenie przybycia po raz drugi, na co panna Lizely zgodziła się z wielkiem ukontentowaniem i oświadczyła iż czeka hrabiego u siebie nazajutrz.
Kiedy faeton przejechał bramę parku, Dawid Meyer, ciągle powożący sam, zawiązał rozmowę.
— A więc, zapytał, cóż pan hrabia sądzisz o naszej Wizycie?
— Sądzę, żeśmy widzieli osóbkę bardzo interesującą, odparł.
— Mogę sam nawet przyznać że wcale nie przesadziłem w pochwałach. To śliczna kobieta, ta panna Lizely. Postać, oczy, usta, ręce, nogi, talia, wszystko zachwycające. Znam wiele pięknych kobiet w Paryżu, zdolnych zawrócić głowę, a jednak żadna z nich nie wytrzyma z nią porównania.
— Jednem słowem, jest istotą dla której możnaby się rozkoszą zrujnować. Warta milionów.
— A jednak, dodał Dawid, to ona ofiaruje miliony.
Interes oniemal brylantowy. W tem właśnie cała wyższość pana hrabiego.
— Sądzisz pan, że się jej podobałem?
— Pan hrabia zbyt skromny. Panna Lizely jest nim oczarowaną. O tem jak najmocniej twierdzić mogę. Już wczoraj słyszałem coś, co jest dowodem najserdeczniejszego dla hrabiego usposobienia. Ale jednak...
— Co?
— Pozwolenie powrotu udzielone z takim uroczym uśmieszkiem, może panu hrabiemu tłumaczyć wyraźnie stan serca panny Lizely. Nie licząc w to, że była nadzwyczaj wzruszoną, że patrzyła na pana z szczególnym wyrazem. O ja się znam na tem, mam rzut oka amerykański, przywykłem zgadywać w locie. Chciałoby biedne dziecko już jutrzejszego wieczora wyprawić wesele i mam nadzieję, że hrabia nie pozwoli na siebie zbyt długo czekać. Czyżbym się przypadkiem omylił?
— Być może, że małżeństwo to dojdzie do skutku.
— Pan hrabia chciał powiedzieć zapewne, że to już nie ulega wątpliwości. Pieniądz, piękność, rozum, obejście się, wszystko wzrusza, przywabia. Nie podobna znaleść nic lepszego.
Po chwili milczenia Paweł zapytał:
— Co to za jeden ten lord Dudley, który powozem przejeżdżał się po lasku z panną Lizely?
— Dawny przyjaciel, odparł Dawid. Ona sama mówiła o tem panu hrabiemu.
— Jakim sposobem poznała się z tym anglikiem?
— Nie wiem.
— Czy go zawsze przyjmuje?
— A! Broń Boże! zawołał ze śmiechem Dawid, i to z bardzo naturalnej przyczyny.
— Jakiej?
— Lord już umarł.
— Więc to zapewne ów spadek od niego pochodzi?
— Miałem już honor upewnić pana, że nie znam zupełnie pochodzenia majątku panny Lizely. To samo powtarzam jeszcze dzisiaj.
Paweł nie nacierał a Dawid widząc że rozmowa na nowo zawiązaną być nie może, zajął się wyłącznie swoimi końmi.
Pan Nancey był niespokojny.
Jako znający dobrze świat, domyślił się że jakaś tajemnica otacza przeszłość i życie panny Lizely. Jakiej natury była ta tajemnica? Mnóstwo przypuszczeń i kombinacji przesunęło się mu po głowie.
Ani na chwilę nie powątpiewał, że majątek panny Lizely pochodził od lorda Dudley, ale z jakiego tytułu lord miał prawo zajmować się tą młodą osobą?
— Jeżeliby tak rzeczywiście było, to jak podpić w tym wypadku, rzekł sam do siebie. Mimo wyraźnego podobania się pannie Lizely, czy powinienem z nią się ożenić? Miłość może wszystko usprawiedliwić. W czasach, w jakich obecnie żyjemy, nawet książęta krwi poślubiają tancerki i aktorki, nie ma się nad czem długo zastanawiać. Cóż jednak powiedzą, gdy się rozgłosi wieść, że moje nazwisko i moją osobę sprzedałem za tysiące kochanki lorda Dudleya. W tym razie zbrakłoby kamieni na moje ukamienowanie.
— Ha! cóż robić!
W chwili kiedy faeton faktora koni zatrzymał się przed pięknym pałacykiem na ulicy Boulogne, pan de Nancey był tak zamyślony i w tak melancholijnem usposoieniu, że Dawid zaczął się serjo niepokoić o zrealizowanie swojej należności.
Pożegnawszy też hrabiego oddał się przypuszczeniom:
— Jest coś w tem? Widzę to doskonale. Ale co? Hrabia w początkach nadzwyczaj ożywiony ochłódł niespodzianie. Zkąd pochodzi ta zmiana? Muszę dowiedzieć się i usunąć wszelkie przeszkody. Ba! jeżeli mu wynalazłem sroczkę w gniazdku, jeżeli podaję mu sposób łatwy spłacenia długów, nie ma prawa dąsania się.


∗             ∗

Nazajutrz, punkt o godzinie trzeciej Lebel-Gerard przybywszy do swego dłużnika był istotnie oślepiony.
Powóz W którym mieli jechać do Montmorency stał już przed tarasem.
Hrabia kazał zaprządz do najpiękniejszego powoziku na ośmiu resorach, którego zwykle używał na wyścigach powożąc sam.
Powożący w białych spodniach, w butach ze sztylpami, siedział w wspaniałym stroju na siodle. Konie ryły ziemię niecierpliwie kopytami.
Dwóch lokajów, mających zająć miejsce po za powozem, czekało równie w galowej liberji.
Na rękach i na kapeluszach jak równie na powozie błyszczał wspaniały herb hrabiego.
Paweł czatował na przybycie Gerarda i wybiegł prawie na jego spotkanie.
— Widzisz pan, kochany panie, że w zupełności posłuchałem pańskiej rady. Jesteś pan teraz zadowolony?
— Ach, panie hrabio, zawołał olśniony kupiec, mogę bezwarunkowo i stanowczo zapewnić pana hrabiego, że mój nieoceniony przyjaciel Mikołaj Bouchard, utraci najniezawodniej głowę.
— Tak być właśnie powinno! Pozostaje nam więc tylko jedno, odjeżdżać natychmiast.
— Jestem na rozkazy pana hrabiego.
Dwaj przyjaciele wsiedli do powozu, brama rozwarła się i wspaniały ekwipaż tęgim galopem wjechał w ulicę St. Denis wywołując zdumienie przechodniów, którzy zatrzymywali się na trotuarach z otwartemi ustami.
W chwili przejazdu przez Clichy dziwna myśl przyszła do głowy Pawła.
— Pan co znasz wyśmienicie świat, zapewne nieraz musiał słyszeć o lordzie Dudley.
— Lord Dudley, zawołał Gerard, nie tylko że słyszałem ale znałem go doskonale. Był on jednym z moich klientów. Mówię „był,“ gdyż umarł nagle przed sześciu lub ośmiu miesiącami. Człowiek wzorowy, nigdy prawie szczegółowo nie przeglądał rachunków, ale sprawdziwszy ogólną sumę nakazywał kasjerowi uregulować natychmiast należność. Meblowałem jego mieszkanie na ulicy Trouchet a nawet wykonywałem wiele innych robot ważnych.
— Co to był za człowiek?
— Dawny magnat, bogatszy od częściowych posiadaczy Peru. Nieco opryskliwy, nieco dumny, jak wszyscy ci wielcy lordowie, w gruncie jednak człowiek lubiący piękne meble i znający się na nich. Jak mówiłem nie przeglądał nigdy rachunków. Prawdziwy książę! Miał już przeszło lat sześćdziesiąt, a mimo siwych włosów najwyżej wyglądał na czterdzieści. Można bardzo łatwo zrozumieć dla czego kochały go kobiety.
— Czy pan nie słyszałeś, czy pan ten nie miał czasem naturalnej córki w Paryżu?
— Nie. Miał w Anglji żonę prawną i dwie córek prawnych. Dowiedziałem się o tem od jego kamerdynera. Żona jeszcze bardzo młoda kobieta i dzieci także gdyż się ożenił w czterdziestym roku życia.
— Mówisz pan że w Anglii? Wiec rodzina nie mieszkała z nim w Paryżu?
— Mieszkała kiedyś, lat temu pięć lub sześć, kiedy rodzice byli ze sobą w najlepszych stosunkach; później dopiero lady Dudley nie opuszczała wcale swego pałacu w Londynie lub mieszkała w hrabstwie Jork i oświadczyła iż nigdy nie postawi nogi na stałym lądzie od chwili, w której lord przyjął metresę z którą afiszował się jak niedorosły młodzieniaszek.
— A! Więc lord miał kochankę?
— Tak jest.
— Zapewne jaką aktorkę lub też kokotę, będącą w modzie.
— Ani komedjantkę ani kokotkę, lecz młodą dziewczynę, czarującej urody, którą kochał i utrzymywał z wielkim przepychem.
— Angielkę?
— Bynajmniej. Angielki są wprawdzie bardzo przystojne, ale nie posiadają wrodzonego uroku. Była francuzka, paryżanka.
— Gdzie lord odnalazł tę czarodziejską istotę.
— W swoim własnym domu. Była ona rodzajem towarzyszki, nauczycielki i damy do towarzystwa, bardzo bliską ich córek, kamerdyner lubo nie zbyt chętny do rozmowy, opowiadał mi o bardzo burzliwych scenach między żoną a mężem z tytułu tej młodej kobiety. Milady groziła procesem, separacją, Bóg wie czem milord trwał przy swoim. Co pan chcesz, kochał rzetelnie swoją pannę.
— Znałeś pan ją?
— Ma się rozumieć, że znałem. Dostarczałem dla mej meble, jedne do miasta, drugie na wieś, ponieważ lord Dudley zaofiarował jej wiejską posiadłość Pozostawił nawet jej w spadku dwa lub trzy miljonów. Był to sposób wynagrodzenia jej cnoty, dodał tapicer ze śmiechem.
— Jakże się nazywa ta piękność?
— Nazywa się Blanka Lizely, chociaż nie jestem pewny. Pan hrabia wie z jaką to łatwością piękne kobiety zmieniają nazwiska.
Hrabia już domyślał się, że młoda osoba z Ville-d’Avray jest właśnie tą kochanką lorda, nie zdziwił się bardzo, kiedy tapicer wymienił jej nazwisko.
— Ba, jak zwykle starzy, lord przywiązał się ślepo do swej lubej, ale był zwodzony jak wszyscy inni, przemówił hrabia.
— Przeciwnie panna Lizely w tym razie stanowiła prawdziwy wyjątek.
— A!
— Czy była wierną? powiedzieć tego nie mogę, dość że umiała utrzymać tak zręcznie pozory, iż służba nie była w stanie zarzucić jej cokolwiek. Można oddać jej sprawiedliwość, że zachowała się bardzo sprawiedliwie i uczciwie. Przyjmowała jedynie lorda Dudley, z nim tylko wychodziła i wyjeżdżała. Doprawdy nie jedna mężatka mogłaby wziąść z niej przykład. Miała zapewne nadzieję zostania lordową, gdyby lady umarła wcześniej niż jej mąż. Dzisiaj jest wolną, milionerką, zdolna wyjść za mąż bardzo świetnie. A pan, panie hrabio nie słyszałeś wcale o tem?
— Nigdy, kochany panie, to jednak o czem mi pan powiedziałeś, tak zaostrzyło moją ciekawość, że pałam żądzą poznania tej czarującej istoty.
— Ja przynajmniej pana tam przedstawić nie myślę.
— Dla czego?
— Bo pan hrabia popełniłby czyn nie moralny, zrzekając się małżeństwa z panną Małgorzatą Bouchard.
— De Montmorency, dodał Paweł uśmiechając się.
— De Montmorency! powtórzył bardzo poważnie Gerard.


VII.
Mikołaj Bouchard
de’MONTMORENCY

Willa a właściwie zameczek pana Mikołaja Bonchard należał do owych domków, tak częstych w okolicach Turyngii, mających wspaniałą powierzchowność i dachy z grzbietem ołowianym.
Wchodząc do parku, potrzeba było przejść fosę i most zwodzony, jakby do rodzaju fortecy, której nic nie brakło, bo nawet najeżone miała ściany kolcami żelaznemi.
Dwie małe armatki z cynku, które czas pokrył barwą bronzu, tem więcej podnosiły znaczenie fortecy. Widać było z lekka zatarty herb; który Mikołaj Bouchard zmuszony, uledz żądaniom prokuratora kazał zniszczyć.
— A co? panie hrabio? zapytał Gerard, czy to nie pieścidełko?
— Prawdziwa dekoracja z teatru Opery.
W chwili kiedy powóz wjechał na most, dały się słyszeć dźwięki rogu.
— Co to jest? Zwyczaj średniowieczny wprowadzony u mojego przyjaciela Mikołaja Bouchard, odparł tapicer uśmiechając się. Róg zastępuje tu bojową trąbę.
— A to wesołe, szepnął hrabia. Jeżeli małżeństwo przyjdzie do skutku, będę miał najdziwaczniejszego w całej Francji teścia.
Mikołaj Bouchard uprzedzony od dwóch dni o wizycie arystokratycznej, oczekiwał z upragnieniem przybycia hrabiego i ujrzawszy wspaniały powóz podjeżdżający na peron, oraz herby i lokai, nie mógł się powstrzymać od wykrzyku radości.
— A! pan hrabia, zawołał podbiegając do powozu, zanim przybywający zdołali wysiąść, to uroczysty, bardzo uroczysty dzień dla mnie, gdy mara przyjemność przyjmowania w mojej ubogiej chacie przedstawiciela jednej z najstarszych rodzin szlachty francuzkiej.
— Honor to dla mnie prawdziwy, odparł hrabia, że mogę poznać pana dobrodzieja, radość to rzetelna, którą zawdzięczam naszemu wspólnemu przyjacielowi.
Ex-korkarz rzeczywiście w całej postawie zdradzał typ dawnego mieszczanina, zbogaconego z przemysłu.
Wzrostu mniej jak średniego, odznaczał się wydatnością brzucha, na wielkich, rozłożystych ramionach spoczywała równie wielka głowa. Twarz barwy nadmiernie czerwonej wchodzącej w fioletowa, zdradzała usposobienie do apopleksji.
Ubrany jak na wieś zbyt starannie, zbyt wykwintnie, zdawał się być rzeczywiście czemś wyższem, rodzajem udzielnego panka, podlegającego eleganckim fantazjom.
Lebel-Gerard z pewną wewnętrzną satysfakcją studjował we wszystkich szczegółach jego ubranie i sam do siebie mówił:
— Prawda że jest nieco śmiesznym, ale jako przyszły teść rzeczywiście wspaniały.
Szukając zaś oczami Pawła Nancey i powstrzymując śmiech, dodał tym samym głosem.
— Co też hrabia powie!
— Panie hrabio, odezwał się Mikołaj Bouchard, ściskając obie ręce młodego człowieka, którego już prawie uważał jako przyszłego zięcia, mój zacny przyjaciel Lebel-Gerard, radca municypalny i kawaler legii honorowej, obudził we mnie nadzieję, że hrabia zaszczycić raczysz nasz skromny obiadek. Powiedz mi więc otwarcie, czy nie odmieniłeś pan swego zamiaru?
— Owszem przyjmuję z całego serca, odparł hrabia.
— A to dobrze. To mnie rozrzewnia. Będziemy jak rodzina. Pokosztujesz pan win z mojej piwnicy. Wiem że się panu spodobają... Wypijemy za pomyślność dawnych czasów... Jak się panu to zdaje?
— Niezmiernie mnie to cieszy.
— I mnie także.
— Raczcie więc panowie pójść za mną, przyczem sam postępował przodem.
Naprzód tedy weszli do rodzaju westibulu prawdziwej zbrojowni aleji niezmiernie wątpliwej starożytności, było to tylko niezręczne naśladownictwo.
Za westibulem następowały dwa salony, jeden wykładany czarnem drzewem, drugi obity flamandzką materją, dla którego właśnie Gerard dostarczył sprzętów sięgających czasów starożytnych.
We wszystkich oknach kształtu kwadratowego, szyby były ze szkła kolorowego, pomalowane drobniutkimi herbami. Prokurator w tym razie nie mógł wcale przeszkodzić i mniemany potomek Montmorency, już obawy malował co mu przyszło do głowy.
Nareszcie dotarli aż do sali jadalnej.
Sala ta była tryumfem Lebela-Gerard, który tu nagromadził rozmaite szczegóły przypominające dawne czasy oraz ustawił meble najcenniejsze.
Stół olbrzymi z snycerskiemi ozdobami, okryty wspaniłaym kobiercem, zastawiony był zimnemi potrawami i napojami.
— Jakże panie hrabio, odezwał się Montmorency, nalewając wino w duże kieliszki w kształcie tulipanów, jakże się podobał panu mój mały zameczek?
— Jestem nim olśniony, odparł hrabia.
— E! mój Boże, mówił Mikołaj Bouchard, cóż to za rolę odgrywać może ta skromna chałupka w porównaniu z wspaniałemi zamkami naszych praojców. Cóż się da porównać z dawniejszemi olbrzymami? My, klasa średnia, jesteśmy liliputami.
— O, wierz mi pan, każdy z nas niezawodnie udusiłby się w zbroi i nie byłby zdolny dźwignąć ciężkiej rycerskiej szablicy.
— O to tylko skromność zbyteczna. Ja, com zamiłował pamiątkę przeszłości, lubię otaczać się przedmiotami zabytków starożytnych. Dla mnie kącik ten przepełniony zabytkami sztuki średniowiecznej stał się ulubionem, uroczem siedliskiem. Ja oddycham dopiero wówczas, gdy się znajdę pod dachem wielkich przodków.
— O, niezawodnie, wszystko to zasługuje na szczególną uwagę, a ja stokroć wyżej je cenię, wiedząc z jakim trudem zbierałeś pan te perły minionej przeszłości.
Mikołaj Bouchard w istocie rozrzewniony, pochwycił za ręce hrabiego de Nancey i uścisnął je w swoich serdecznie.
— A panie hrabio! rzekł, mówisz pan jak uczone dzieło, a jednak jeszcze nie zapoznałeś się z najpiękniejszem, co jest niezawodnie o wiele czarowniejsze, o wiele pełniejsze uroku, droższe niż to wszystko, co tu jest zebrane.
— Z czem? zapytał Paweł zaciekawiony.
— Z moją córką, odezwał się poczciwina.
— Wiem już o tem, że panna Bouchard jest osobą zupełnie skończoną, odparł hrabia, i będę nawet niezmiernie ukontentowany, gdy raczysz mi pozwolić ujrzeć ją jak najwcześniej.
— Owszem, uczynię wedle woli pana hrabiego, rzekł Montmorency.
— Radbym natychmiast.
— Bardzo dobrze. Małgorzata niezawodnie jest w małym saloniku obok parku, tam bowiem spędza dni całe rysując lub grając na fortepianie, ponieważ kochane dziecko rysuje i gra jak anioł. O! jej edukacja kosztowała bardzo drogo, nie żałuję przecież pieniędzy, ponieważ moja mała nadzwyczajną odniosła korzyść. Czy zatem pragniesz pan abyśmy sami ją poszukali, czy też aby pierwsza ochmistrzyni, zapowiedziała jej nasze przybycie.
— Jeżeli to nie sprawi jakiej przykrości pannie Małgorzacie, radbym sam pójść i przywitać ją.
— Chodźmy, odezwał się Bouchard, przejdziemy przez aleję lipową, ponieważ jest tam sporo cienia a i tym sposobem zwiedzimy zarazem i część parku. Nie jest on tak obszerny jak naszych ojców, ale zawsze jest on wielki.
I dwaj goście prowadzeni przez gospodarza, poszli drogą ku parkowi.


VIII.
Małgorzata.

W westibulu, jeden z tych rycerzy wymyślonych przez przemysłowca Boucharda, stał w kącie w zbroi i z mieczem, na którego rękojeści zawieszony był kapelusz panama z olbrzymim rondem.
— Czy pozwolicie panowie, rzekł Bouchard zdejmując panama i włożył go na głowę, co bardziej jeszcze uczyniło go śmiesznym.
Mikołaj Bouchard i jego goście poszli cienistą aleją ku wiejskiemu domkowi zbudowanemu z nieociosanych okrąglaków, którego strzecha słomiana z wystającemi snopkami, podobna była do wywróconej czerkieskiej czapki.
W miarę jak się zbliżali do domku, coraz wyraźniej słychać było muzykę. Była to harmonia instrumentu z głosem ludzkim. Małgorzata śpiewała.
Pan de Nancey postępujący przodem, pierwszy się zatrzymał, nakazując milczenie dwom towarzyszom.
— Co to jest, pyta Bouchard.
— Słucham.
— Pan lubisz muzykę?
— Bardzo.
— Zatrzymajmy się cokolwiek, rzeczywiście gra znakomicie moja córka, może nawet lepiej niż jej profesor. Teraz zaś jest to sztuka „Lucie de la mère morte“, która mi zawsze łzy z oczów wyciska.
— O tak, to cudna, cudna muzyka.
W tej chwili Małgorzata ukończyła sztukę, głośno wzdychając.
— Radbym klaskać ale nie śmiem, odezwał się hrabia. Już popełniliśmy i tak nierozsądek, słuchając boskich dźwięków których nikt słyszeć nie powinien.
— Małgorzato! zawołał Bouchard.
— Ojcze! odpowiedziała młoda dziewczyna ze środka pawilonu.
— Chodź tu, kochane dziecko. Powinnaś wzlecieć jak jaskółeczka do publiczności, która pragnie wynagrodzić cię za grę.
Małgorzata pokazała się na progu, ale ujrzawszy obce osoby, zarumieniła się aż po białka oczów.
— Moje dziecko, rzekł ex-korkarz, mam zaszczyt przedstawić ci pana hrabiego de Nancey, który będzie z nami obiadował. Panie hrabio, moja córka, moje jedyne dziecko, mój skarb.
Spadkobierczyni Mikołaja Bouchard ukłoniła się jak pensjonarka.
Paweł oddając wzajemnie ukłon, rzekł:
— Pozwól pani, podziękować sobie za piosnkę, która przeniknęła do mego serca.
Lebel-Gerard nachylił się nad młodym człowiekiem, mówiąc:
— Jakaż to będzie piękna hrabina? Nie prawdaż?
Małgorzata nie odznaczała się wprawdzie pięknością i dystynkcją, ale jednak posiadała powaby i wdzięk, który pociągał i rodził sympatją. Nie znała wcale zalotności, jej wzrok był wzrokiem istoty niewinnej.
Około jej czoła zwoje złotawych włosów zdawały się być symbolem niewinności. Jej fizjognomia, jej zachowanie się, zdradzało duszę zupełnie czystą i dziewiczą.
Wobec niej najzuchwalszy bałamut czuł pewien rodzaj pokornej obawy i szacunku.
Paweł ujrzawszy Małgorzatę, mimo woli wyrzekł do siebie:
— Czybym był miljonerem, czy ubogim nędzarzem, ta kobieta musiałaby być moją.
Przy tych słowach wzrok hrabiego takim płonął ogniem, że tapicer, znawca serc ludzkich, ujrzawszy to, rzekł sam do siebie:
— Wszystko idzie wyśmienicie. Wzrok Małgorzaty wywołał już wrażenie. Dzieciaczek ten będzie hrabiną i zapłaci nam długi.
Mikołaj Bouchard ze swej strony mówił:
— Wszystko w należytym porządku. Prezentacja udała się. Czwarta godzina. O szóstej będziemy jedli Poproszę hrabiego na partję bilardu, jeżeli mu to będzie przyjemne.
Paweł ukłonił się i zbliżywszy do młodej dziewczyny, zaczął z nią rozmawiać.
Mikołaj Bouchard trącając Gerarda rzekł:
— Patrzcie, co to za śliczna z nich para. Chodźmy naprzód, niech dzieciaczki zajmą się zbieraniem kwiateczków, a jeżeli się opóźnią, to nas później dogonią.
Ex-korkarz pociągnął za sobą tapicera, pozostawiając oboje młodych ludzi w miłem sam na sam.
Hrabia zatem dzień po dniu, z inną spacerował kobietą.
Dzisiejsza jednak, lubo najniezawodniej nie obudzająca tyle wrażeń, co kochanka lorda Dudley, przecież pod względem moralnym wywierała niepomierny wpływ na usposobienie hrabiego.
Uciecha rozkoszna, miłosne, elektryczne, że tak powiemy, uczucie, pociągało ku Blance Lizely. Jej zbliżenie sprawiało pewien rodzaj zawrotu namiętnego.
Woń sztuczna, perfumy jakich używała ta syrena, wywoływały namiętne uniesienia. Był to napój zwykły kokotek wielkiego świata. Można za niemi szaleć, ale kochać niepodobna.
Przeciwnie obok Małgorzaty, woń dziewicza, woń niewinności, wywoływała święte prawie uczucie, jakby czar cudownego kwiatu, który zachował w całej pełni woń natury, woń niebieską czystości dziewiczej.
Pierwszy raz w życiu hrabia uczuwał słodycz obecności młodej kobiety, która pochłaniała całą jego myśl i wywierała dobroczynny wpływ na popędy miłosne.
Blanką Lizely, jako kochanka posiadała skarby nieopłacone niczem. Jej obecność pobudzała, była więc ideałem zdebuszowanych bałamutów i zdenerwowanych starców.
Małgorzata bez wątpienia była kobietą zupełnie skończoną i pełną poświęcenia.
Pan de Nancey mówił to sobie w duchu i tak długo, że Małgorzata wreszcie nadzwyczaj zdumiona była jego milczeniem.
Przypuszczała, że hrabia skorzysta z pierwszej lepszej sposobności i będzie z nią mówił o muzyce, a mianowicie o melodji odwiecznej, którą usłyszał zbliżając Się do altany.
Paweł mówił dobrze; miał on tę bystrość pojęcia i lekkość paryżanina przerzucającego się w rozmowie z przedmiotu na przedmiot.
Małgorzata słyszała panów rozmawiających z ojcem, nic więc dziwnego, że dla interlokutora takiego jak hrabia uczuła pewien rodzaj sympatji.
Rozmawiając zbierała róże a ułożywszy je w bukiet zatknęła za pasek sukni.
— Pani, rzekł wreszcie hrabia, czy pozwolisz abym cię prosił o jedną łaskę?
Małgorzata zwróciła nań spojrzenie i wpatrując się zdumiona powtórzyła:
— Łaskę?
— Pani nie odgadujesz jeszcze?
— Nie, naprawdę.
— Oto pragnąłbym otrzymać jeden kwiatek z pani bukietu.
— Bardzo łatwo.
Małgorzata nachyliła się nad krzakiem usiłując zerwać różę.
Paweł ją powstrzymał.
— Pani mnie źle zrozumiałaś. Prosiłem panią o jeden kwiatek z bukietu.
— Dla czego? zapytała młoda dziewczyna z czarującą naiwnością. Przecież tamte daleko piękniejsze...
— Być może, ale ich pani nie nosiłaś przy sobie.
Małgorzata nie pytała o więcej. Rumieniec oblał jej policzki i serce nie wiadomo z jakiej przyczyny zaczęło mocno uderzać.
— Pani odmawiasz mi więc kwiatka?
Nie. Małgorzata nie odmówiła.
Powoli wydobyła jeden kwiatek ze swego bukietu i podała go ręką drżącą hrabiemu.
— Dziękuję! O! bardzo dziękuję!
I zanim założył go w butonierkę przycisnął do ust.
— Brawo! zawołał ktoś wesoło. Brawo panie hrabio, nie podobna być więcej grzecznym... Oto tradycja szlachty francuzkiej. To powtórzenie się Richelieu, na mój honor.
Mikołaj Bouchard, on to był bowiem, zatarł ręce z radości.
Ex-korkarz i Gerard cichutko postępowali za młodą parą, rozdzieleni od nich zaledwie krzakiem lilii, byli więc świadkami całej sceny.
Małgorzata bardzo wzruszona rzuciła się w objęcia ojca.
Mikołaj Bouchard ucałował ją z całym zapałem, wołając:
— Ucałowałem przyszłą hrabinę!
Młoda dziewczyna uczuła się mocno zakłopotaną, choć nie wiedziała istotnej przyczyny.
Przez wrodzone uczucie skromności nie ośmieliła się zbliżyć do Pawła i pochwyciwszy rękę ojca poprowadziła go ku domowi.
— No, panie hrabio, zapytał Lebel-Gerard zniżonym głosem, co pan mówisz o naszym przyjacielu. Może zbytecznie rozwodziłem się z pochwałami?
— O przeciwnie, pan zbyt mało o nim mi powiedziałeś, odezwał się Paweł z ożywieniem... jego córka to anioł, anioł prawdziwy. Ukrywa swoje skrzydełka, ale wiem że je ma. Doprawdy zakochałem się w niej do szaleństwa. Potrzeba jednak aby i ona mnie pokochała. Czy sądzisz pan że to nastąpi?
— O ręczę panu. Już nawet, pana kocha, choć o tem dobrze nie wie. Czyliż tego pan nie domyślałeś się panie hrabio, po sposobie w jaki podała panu różę.
— Będę więc zawdzięczał panu moje szczęście.
— Możesz pan oświadczyć się.
— Tak prędko? szepnął Paweł.
— Czyliż tak wiele potrzeba czasu na ułatwienie pomyślnej sprawy? Wreszcie, czy pan co ryzykujesz? Zgoda ojca jest niewątpliwą. Czy pan życzysz sobie, abm ci przysposobił natychmiast sam na sam z panem Mikołajem? Potem przyprowadzę Małgorzatę.
Paweł zamyślił się.
— Nie, tak nie można zaraz.
— Kiedyż tedy?
— Wieczorem, po obiedzie.
— Niech będzie. Tylko na bok wszelkie obawy. Oświadcz się pan przed odjazdem i zażądaj słowa Boucharda.
Bouchard czekał na gości w sali bilardowej. Była to jedyna część pałacu w którym tapicer i budowniczy zrzekli się gustu średnich wieków, a konstrukcja salonu i sprzęty były nowoczesne.
O godzinie szóstej, marszałek w wielkiej liberji, poprzedzony przez dwóch olbrzymich lokajów, zapowiedział że waza już na stole.
Paweł podał ramię Małgorzacie i przeszli do sali jadalnej, gdzie, jak się czytelnik domyśla, oboje usiedli obok siebie.
Obiad był wyśmienity. Bouchard nie posiadał się z radości stawiając coraz nowy gatunek wina.
Hrabia nie zwracał prawie uwagi na opowiadanie gospodarza, zajęty był bowiem rozmową poufną z Małgorzatą.
Młoda dziewczyna nadspodziewanie spoufaliwszy się z hrabią, wykazywała w rozmowie całą piękność duszy i charakteru.
Kiedy podano drugą potrawę, nagle pan Mikołaj wyrwał się z apostrofą:
— Moi dobrzy przyjaciele, szlachectwo zobowiązuje. Nasi ojcowie warci byli więcej niż my: przywróćmy dawne obyczaje, abyśmy pozyskali takąż samą wartość jak i oni. Kiedyś przy gościnnych naszych stolach, wśród uczty, nie zapominano i o klasie średniej... Naśladujmy ich... to byłoby bardzo rozumnie.
Po tych słowach zjawił się na nowo marszałek niosąc na tacy przyrządy do picia i wszyscy, nie wyłączając nawet Małgorzaty, otrzymali po kieliszku absyntu.
— Za zdrowie starych obyczajów, zawołał eks-korkarz wychylając od razu swój kieliszek.
W ten sposób dzielny człowiek pojmował odrodzenie społeczne.
Paweł i Gerard ograniczyli się na dotknięciu ustami kieliszków.
Nastąpił desser, potem kawa, do której gospodarz domu dołączył jeszcze likiery. Kiedy wstawano od stołu, wszyscy byli nieco podchmieleni.
Tapicer wziąwszy hrabiego za ramię, rzekł:
— A co, oszukałem pana? Przypatrz się temu poczciwcowi. Na honor, nie długo pożyje. Przejdźmy się po salonie, zostawię go z panem. Potrzeba aby to małżeństwo ułożyło się zanim nastąpi atak apoplektyczny.
Opuszczono salę jadalną.
Mikołaj zataczał się.
Nadeszła noc.
Lebel-Gerard uprowadził Małgorzatę.
Hrabia pozostawszy sam na sam z Mikołajem, nie wiedział jak zacząć rozmowę, gdy gospodarz sam ją zagaił w ten sposób:
— Panie hrabio a raczej moje dziecko, tak, moje drogie dziecko, pan pozwolisz, że pana tak nazwę. Mów bez obawy... Otwórz mi twoje serce... To ojciec cię słucha a tam na niebie... wielki konnetabl...
Paweł odpowiedział:
— Jestem głęboko wzruszony, pańską dobrocią, pańskiem zachęceniem... Lecz czyliż nie czytasz co się w mojem sercu dzieje, czyliż nie odgadłeś głębi mojej duszy?
— Cóż do licha! Czytam, odgadłem... ale potrzebuję słyszeć to z własnych ust pańskich, panie hrabio. A więc pozbądź się ciężaru obciążającego twoje serce... jakkolwiek znam go, chcę przecież dowiedzieć się od ciebie.
— Otóż nie mogę patrzeć na pannę Małgorzatę, nie zakochawszy się, zawołał Paweł.
— A bałamucie! zawołał głośno śmiejąc się Mikołaj. Do licha, masz dobry gust. Moja Małgosia to prawdziwy skarb... Nazywam ją czasami Margot na pamiątkę owej królowej, która wedle jednej starej kroniki, obsypywała łaskami jednego z moich przodków.
— I, ciągnął dalej pan Nancey, mam zaszczyt prosić pana o jej rękę.
— Daję ci ją. zawołał Mikołaj. Uściskaj mię mój zięciu.
Po wzajemnem uściskaniu się, Bouchard mówił:
— Nie myśl, żebym działał lekkomyślnie. Byłem dobrze poinformowany... Pan mi osobiście podobałeś się, ale to jeszcze nie powód. To co mnie głównie skłoniło, że w Palestynie znany był baron de Nancey przy Ludwiku II znanym pod imieniem świętego... Pański herb wyobraża lazur nieba posiany niezliczonemi gwiazdami... Chciałem go widzieć własnemi oczami w Sali pochodów krzyżackich i widziałem... Naumyślnie odwiedzałem Wersal, żeby się przekonać. Niepodobieństwo, aby moja córka była nieszczęśliwą z człowiekiem, który posiada podobny herb... A zatem, daję ci ją... Zgadzam się! Lebel Gerard nic przedemną nie ukrył... Pan masz długi... Tem lepiej... Bagatela! Jest to oznaką dobrego rodu... Zapłacimy te długi... Kto pochodzi od konnetabla ma prawo troszczyć się o potomków wielkiego rodu. Teraz przywołam Margot i uprzedzę kochankę moją, że w ciągu dwóch tygodni będzie hrabiną...
Już Mikołaj Bouchard skierował się ku drzwiom, celem wypowiedzenia córce nowej mówki dekoracyjnej, gdy go Paweł zatrzymał.
— Proszę pana, rzekł. nie rób pan tego...
— Ba! Dla czegóż to?
— Oto dla tego. Nie życzę sobie aby mnie panna Małgorzata uważała za urzędowego narzeczonego... Obecnie, kiedy mam szczęście być przyjętym przez pana. Pozwolisz mi pan podobać się tej, którą kocham, abym posiadłszy pański szacunek, pozyskał szacunek jego córki.
— Prześlicznie! Prześlicznie! Prześlicznie! wyszeptał Mikołaj, gdyż zaledwie mógł się wstrzymać od śmiechu. Paradne! Słowo honoru! Na mój herb rycerski, myśl cechująca prawdziwego szlachcica, która mnie zachwyca. Nie powiem nic Małgorzacie! Pan masz moje pozwolenie i dom mój dla pana otwarty. Umizgaj się hrabio! Umizgaj! Jednakże spiesz się pan, kochany hrabio, gdyż na umizgi i na ślub daję panu tylko dwa tygodnie czasu.
W tym tonie była prowadzona rozmowa, gdy Gerard wprowadził Małgorzatę. Za pierwszem spojrzeniem tapicer przekonał się, że obaj mówiący byli w zupełnej zgodzie. Mając więc w myśli swój rachunek niezapłacony, życzył wszelkiej pomyślności.
W godzinę później hrabia wsiadł do powozu udając się do Paryża, złożywszy na pożegnanie dosadny całus na drżącej rączce Małgosi.
— I cóż? zapytał tapicer w drodze.
— Wszystko ułożone. Za dwa tygodnie będę mężem Małgorzaty.
— I pan ją kochasz?
— Uwielbiam.
— To ja jestem autorem tego związku, szepnął Gerard do siebie.


IX.
Niebezpieczne spotkanie.

Paweł powiedział prawdę. Uwielbiał rzeczywiście córkę Bouchard’a. Wszystko co z czasów młodości zadrzemało w jego sercu, obecnie obudziło się, na widok tej młodej, niewinnej dziewczyny.
Zapomniał zupełnie o posagu, pragnąc jedynie posiadać Małgorzatę, zapomniał że istnieją w Paryżu kobiety, dla których popełnił tysiące niedorzeczności i wrażenie jakiego doznał przy Lizely, wydało mu się bardzo nierozsądnem i przelotnem.
Spędził noc bezsennie. Miał gorączkę. Widział się ożenionym z aniołem tym o rzeczywistych skrzydłach. Uprowadził ją daleko od Paryża, pragnął ukryć swoje szczęście w jakiej wonnej ustroni, w jakim kąciku nad jeziorem... we Włoszech.
Zaledwie wstał, już myślał o Małgorzacie, kazał zaprządz, rzucił się do powozu i zajechawszy do jednego z najsławniejszych ogrodników, wybrał najpiękniejszy bukiet.
Podobny bukiet miał mu ogrodnik przysyłać codzień.
W pół godziny później groom dosiadł konia i popędził galopem do Montmorency, z poleceniem doręczenia Małgorzacie bukietu.
— Oto kwiaty, których los obciąłbym podzielać, rzekł Paweł. Będzie je miała w ręku Małgorzata, być może dotknie ich ustami. O szczęśliwe kwiaty!
I młody człowiek zapytywał sam siebie, w jaki sposób zabije czas do chwili, w której bez obawy może wyjechać do Montmorency.
Wnet przypomniał sobie, że w tym właśnie dniu przyrzekł być z wizytą u Blanki Lizely.
— Chyba nie pójdę! rzekł, potem przecież namyśliwszy się, dodał:
— Dla czegobym nie miał pójść? Owszem pójdę i zapowiem moją nieobecność w Paryżu przez sześć miesięcy, wyrażę jej boleść z tak niespodzianej przeszkody w naszych stosunkach, przekona się zatem że na mnie nie może rachować.
Tym sposobem postąpię jak prawdziwy szlachcic i kochanka lorda Dudleya nie będzie mogła powiedzieć, że hrabia Nancey posiada tyleż honoru, co faktor, który jej go przedstawił.
Uczyniwszy to postanowienie posłał na kolej po bilety.
Niezadługo też siedział w coupé sam jeden, paląc wyśmienitego londresa, pogrążony w myślach.
Hrabia de Nancey tak był zamyślony że przejechał stacją i dopiero konduktor wrócił go do rzeczywistości.
Należało albo wziąść omnibus albo iść piechotą.
Hrabia wybrał się piechotą i po upływie dwudziestu minut dzwonił do furtki.
Lokaj poznawszy go poprowadził dalej.
— Pani jest przy toalecie, prosi więc pana o chwilowy spoczynek.
Paweł usiadł na kanapie obok szala z białego kaszemiru zapomnianego zapewne przez właścicielkę willi.
— Mówiąc prawdę, panna Lizely jest osobą pełną gustu i lord Dndley miał szczęśliwą rękę... Gdyby to nie była chwila ożenienia się i gdyby moje serce nie było przejęte miłością dla innej, cóżbym nie uczynił dla zdobycia tej uroczej dziewczyny, w charakterze kochanki.
Hrabia zamyślił się.
— Byłbym daleko lepiej zrobił, gdybym był zrzekł się tej wizyty.
Rzeczywiście, idąc za tą zbawienną radą, już powstał, żeby odejść, gdy oto rozwarły się drzwi buduaru i Blanka Lizely weszła.
— A! pan hrabia! rzekła ożywiona, ale pan mi darujesz tę chwilę spóźnienia? Miałam do tego przyczynę, którą pan zapewne uwzględnisz. Nie spodziewałam się wcale pana. Wizyta pańska mogła nastąpić dopiero o godzinie trzeciej. Wyszłam właśnie z kąpieli, gdy James przyniósł mi pański bilet. Stale oznaczoną mam godzinę toalety, i obecnie wcale nie jestem przygotowana na przyjęcie gości. Dowód najwyraźniejszy że nie jestem kokietką.
Blanka Lizely miała słuszność, była ubraną ale nie wystrojoną, co było daleko niebezpieczniejsze.
— Czy jestem wytłumaczoną? zapytała czarodziejka podając rękę hrabiemu, tę rękę delikatną jak atłas z różowemi paznogciami.
Paweł nachylił się nad tą rączką i dotknął jej listami, uczuł nawet że skóra na rączce, jeszcze ciepłej po kąpieli, zadrżała pod pocałunkiem.
— To do mnie należy prosie o przebaczenie, rzekł hrabia.
— Pan się tłumaczysz, a z czego? miły Boże!
— Że tak niezręcznie wybrałem godzinę... Miałem jednak przyczynę.
— Chciałabym wierzyć, odpowiedziała młoda kobieta, że pragnienie ujrzenia mnie jak najprędzej było tą przyczyną.
— Spodziewam się, że pani o tem nie wątpisz, odparł Paweł mimowoli.
— Nie, rzekła Blanka, nie wątpię i właśnie moja największa wina w tem, że nie przeczuwałam pańskiego przybycia... Ale bądź pan spokojny, dodała uśmiechnąwszy się, błąd ten nie powtórzy się więcej. Odtąd jakakolwiek będzie godzina, zawsze zostaniesz pan przyjęty z otwartemi rękami.
Czy można było zatem odpowiedzieć uroczej czarodziejce:
— Nie będziesz na mnie czekała bo ja więcej nie przyjdę...
Pan de Nancey nie miał też odwagi... ani odwagi, ani chęci. Uległ bezwzględnie urokowi tej kobiety, był oczarowany tak jak za pierwszą bytnością i zupełnie stracił władzę nad sobą.
— A! rzekła głosem mocno wzruszonym, pan mi chcesz powiedzieć że nie znajdujesz mnie równie piękną jak przedtem... Utraciłabym tym sposobem wiele...
Blanka Lizely spojrzała po sobie i zarumieniła się.
Uważała bowiem strój swój zanadto nieprzyzwoity.
Pochwyciła szal i okryła się nim natychmiast.
— To okropnie! zawołał hrabia, dla czego i za co karzesz mnie pani. Jesteś tak piękną w tym stroju!
— Alboż nią obecnie być przestałam?
— Jesteś tak piękną, że doprowadzasz do utraty rozumu.
— I szacunku, nie prawdaż? dodała kobieta tonem prawdziwie szyderskim.
— O pani, jesteś przekonaną, że wzbudzasz we mnie i miłość i szacunek.
— Miej się na baczności panie hrabio, bo to zakrawa na oświadczenie się.
— Niech będzie.
— Pan masz zamiar kochać mnie?
— Kocham już panią.
— Tak prędko? Kocha się natychmiast albo nigdy. Wystarczyła dla mnie jedna chwila, w której panią ujrzałem.
— Czy mogę wierzyć temu?
— Na słowo szlachcica, mówię prawdę. Pani mnie doprowadzasz do szaleństwa.
— Tem gorzej, bo miłość szaleńca, to to samo co gorączka nerwowa. Gorączka minie a miłość umrze.
— Moja jest wieczną.
— Wielu też kobietom mówiłeś pan to samo?
— Żadnej nie mówiłem tego co teraz pani.
— Ależ pan mnie tylko co poznałeś. Pan nic nie wiesz i mojego życia. Pan nie możesz być pewnym czy zasługuję na pańską miłość.
— Wiem, że pani jesteś aniołem dobroci, i że panią kocham. Moja miłość i pani dobroć, dla mnie nic nad to nie ma więcej na świecie. Cóż mnie reszta obchodzi? Kocham cię Blanko! kocham! Pozwól mi to powtórzyć na kolanach.
Pan de Nancey nie kłamał, mówiąc że stracił zupełnie głowę. Rzeczywiście był tak zachwycony, że nie wiedział wcale o czem mówi i co robi.
Ukląkł przed panną Lizely tak szybko, że niepodobna było temu przeszkodzić, pochwycił jej ręce, ucałował a następnie pochwyciwszy w pół, przycisnąć usiłował do siebie.
Blanka nagłym ruchem uwolniła się z objęć, cofnęła na krok ze zmarszczoną brwią i pozostawiła hrabiego w dość śmiesznej pozycji na dywanie, na klęczkach.
— Panie hrabio, rzekła, pan mnie obraziłeś, na co zupełnie nie zasłużyłam. Czy ma to być zatem ów szacunek o którym pan wspominałeś przed chwilą. Jakimże sposobem mogę uwierzyć w pańską miłość, gdy nie widzę ze strony pańskiej najmniejszego dla mej osoby szacunku?
— Przebacz mi, szepnął Paweł.
— Zapytaj swego sumienia, panie hrabio, mówiła dalej Blanka, i powiedz jakie nazwisko możnaby nadać pańskiemu postępkowi. Czyliżbyś pan ośmielił się na coś podobnego, gdybym miała przy sobie ojca lub brata, którzyby mogli bronić mnie i zasłonić przed twojem napastowaniem.
— Błagam panią, przebacz mi, rzekł znowu Paweł. Powiedziałem pani, że byłem, że jestem szalony.
— O bardzo dobrze to wiedziałam. Pański wybryk jest bardzo niebezpieczny i nie życzę sobie aby sie miał kiedykolwiek powtórzyć. Posłuchaj mnie pan, chcę mówić z panem poważnie, serjo. Ale przedewszystkiem proszę pana powstać. Bardzo mi przykro patrzeć na pana, wyglądasz tak...
Blanka urwała.
— Śmiesznie! Niestety wiem o tem, dokończył Paweł spełniając prośbę.
Panna Lizely przygryzła sobie wargi dla zatamowania śmiechu, hrabia bowiem był bardzo śmiesznym i w tej chwili nader pokornym. Jej twarz nieco wyjaśniła się, napowrót okryła się staranniej szalem, co uczyniła z wielką zręcznością, na chwilę ukazując białe i okrągłe ramiona. Potem zatrzymawszy się przed kominkiem pełnym kwiatów, prosiła Pawła aby usiadł na obok stojącem krześle.
— Panie hrabio, odpowiedziała, jeżeli mnie pan dotychczas dobrze nie znałeś, to ja przeciwnie znam pana bardzo dobrze. Zaraz dam panu tego dowód...
Należysz pan do najlepszego, najświetniejszego towarzystwa, ale równie zrujnowany jak inni, nawet zrujnowany bez ratunku. Wszedłeś pan do mego domu, ażeby odnaleść sobie żonę a z nią razem posiąść i posag, postanowiłeś pan w każdym razie przynajmniej pochwycić posag, gdyby się panu właścicielka onego nie podobała. Prawda?
Pan de Nancey, nie odpowiadając, dał znak głową potwierdzający.
— Jestem otwartą, mówiła dalej panna Lizely. Bardzo dawno już, zanim jeszcze przypuszczałam, że między nami przyjdzie do jakiejkolwiek znajomości, zauważyłam pana i przyznaję, że mi pan podobałeś się, więcej podobno jak inni ludzie, których przypadkowo spotykałam na mojej drodze.
Kiedy dowiedziałam się, że mają pana przyprowadzić do mojego domu, niezmiernie się tem ucieszyłam zadrżałam z radości... Przedwczoraj mówiłam z panem, słuchałam pana. Znalazłam pana takim, jakim go mieć chciałam. Patrząc na pana, nie utraciłam ani jednej z moich illuzji, a moje serce uderzyło z radości, gdy zażądałeś pan pozwolenia widzenia się ze mną. Więc widocznie podobałam się panu. Byłam szczęśliwą ale nie byłam zdumioną wcale, wiem bowiem aż nadto dobrze, że jestem piękną i twierdzę to z przekonania, skromność w tym razie uważam za nierozsądek.
Powiedziałeś mi pan, że mnie kochasz. Być może, kochasz mnie pan rzeczywiście. Być może pragniesz mnie pan tylko posiadać. Mężczyźni mylą się w tym względzie. W każdym razie pan mnie wcale nie szanujesz, o czem doskonale przekonałam się w tej chwili.
Ja chcę być szanowaną przez wszystkich, a przedewszystkiem przez człowieka, któregobym pokochała. Tym człowiekiem jeżeli zechcesz, będziesz pan. Jestem gotowa wylać przed panem moje serce, ale to serce może należeć tylko do mojego męża. Czy pan nim zostaniesz? Nie odpowiadaj pan; pan nie jesteś w stanie w tej chwili odpowiedzieć; propozycja jaką mi pan dzisiaj uczyniłeś, do niczego mnie nie obowiązuje.
Zamiast odpowiedzieć mi: „Będziesz moją żoną,“ potrzeba żebyś znał moje życie jak ja pańskie. Jestem obowiązaną opowiedzieć je panu, uczynić spowiedź. Wysłuchawszy jej, ocenisz pan czy jestem godną zostać hrabiną. Jeżeli tak będzie, pójdę za pana. Jeżeli nie, więcej pan nie wrócisz do tego domu, ponieważ Blanka Lizely, nawet kochając pana, nawet ubóstwiając pana, nie zostanie pańską kochanką. Nigdy! Czy pan słyszysz! Do jutra panie hrabio; pan mnie obrazie ale przebaczam panu, albo raczej zapominam.
Młoda kobieta wyszła z pokoju i Paweł usłyszał najwyraźniej zasuwający się rygiel.


X.
Serce wahające się.

Paweł de Nancey oddalił się jak człowiek będący pod wpływem snu i rzeczywiście zdawało mu się, że marzy, tak ta scena, której był bohaterem wydała się mu niemożliwą.
Przybywszy do Ville-Avray z obowiązku prostej grzeczności, ponieważ miał zamiar oznajmić właścicielce willi że jest to ostatnia jego wizyta, wyszedł ztamtąd przysiągłszy pannie Blance Lizely że ją kocha namiętnie, głęboko, bez granic.
Tak, przysiągł i z najlepszą wiarą w kilka godzin później zażądał ręki panny Małgorzaty.
Jakiż szał go opanował. Jaki to rodzaj zapomnienia się objął jego serce?
Woń jaką obdarzyła go ręka jeszcze ciepła po kąpieli, tłumaczyła to najwyborniej.
Paweł z gniewem otarł sobie usta.
— Przeklęta syrena! szepnął. Sądzi że mnie zatrzyma! O nie, nie ujrzysz mnie więcej, zetrę z mojej duszy wspomnienia o tobie, jak otarłem usta!
Powziąwszy takie postanowienie, Paweł uczuł pewną ulgę.
Spojrzał na zegarek i przekonawszy się że tyle tylko ma czasu ile potrzeba na dostanie się do stacji kolei, przyśpieszył kroku.
Rzucił się do wagonu i przypadkiem spotkał się z kilkoma znajomymi powracającymi z Wersalu.
Rozmawiając, Paweł raniej więcej zdołał zapomnieć o Blance.
Na ulicy Ś-go Łazarza znalazł swój powóz i kazał się zawieść do Enghien.
Przy drzwiach parku ujrzał Bouchard’a który zawołał:
— A! kochany hrabia. Uprzedził nas twój bukiet. Wspaniałe kwiaty! Droga hrabina oblała się rumieńcem. Wierz mi moje dziecko, oświadcz się prędko i nie obawiaj się niczego. Małgosia jest w pawilonie, idź do niej.
Młoda dziewczyna niezmiernie ucieszyła się widząc tego, który ją obdarzył tak pięknym bukietem.
Widząc nawet postępowanie ojca z hrabią, uważała za stosowne, co wreszcie było bardzo naturalne, przyjąć hrabiego jako przyjaciela.
Jednem słowem, serce Małgorzaty otworzyło się jak kielich kwiatu. Bez wątpienia nie kochała ona jeszcze pana de Nancey, ale miłość ta wkrótce miała objąć jej serce.
W chwili, kiedy Mikołaj Bouchard i Paweł przestępowali próg pawilonu wiejskiego, Małgorzata rysowała na małym stołeczku.
Wspaniały bukiet przysłany przez hrabiego służył jej jako model. Przenosiła go na papier z wielką pewnością, nakładając naturalne kolory.
— No moje drogie dziecię, rzekł ex-kupiec, przyprowadzam ci tego eleganckiego kawalera. Wypowiedz mu otwarcie przyjemność, jakiej doznałaś z przesłania bukietu.
— Na Boga, rzekł Paweł, nie mów pani o tym przedmiocie. Wierz mi pani, jestem bardzo szczęśliwy, że zdołałem sprawić przyjemność tym drobiazgiem, który nie jest prawie godnym rączek pani.
— Oh! rozśmiał się Mikołaj. Co ten wygaduje?
— Panie hrabio, szepnęła Małgorzata głosem wzruszonym, ten bukiet jest tak piękny, tak mnie uczynił szczęśliwą... że radabym zachować go na wieczną pamiątkę. Dla tego, widzisz pan, że go kopiuję...
— Na honor, prawda! odezwał się Bouchard. Robi portret z kwiatów. Patrz mój kochany hrabio, jak podobny. Zdaje się, że kwiaty chcą przemówić. Brakuje im tylko zapachu.
Kiedy Paweł przyglądał się kwiatom, młoda dziewczyna nieco uspokoiła się. Rumieniec znikł z twarzy.
Usiłowała spojrzeć na hrabiego, ale wnet spuściła oczy, zaledwie mogąc ukryć radość a na nowo żywy rumieniec oblał jej jagody.
Ujrzała bowiem w butonierce surduta hrabiego kwiatek, zwiędły kwiatek, jaki otrzymał od niej minionego wieczora.
Ten kwiat zachowany z taką troskliwością, był zbyt dosadnem wyznaniem uczuć hrabiego, było to oświadczenie się milczące ale zbyt wymowne.
Małgorzata uczuła jak jakaś osłona zaciemnia jej wzrok, pojęła że jest kochaną. Ta róża zwiędła wypowiedziała jej wszystko.

∗             ∗

Potrzeba nam dodać, że Mikołaj Bouchard zatrzymał przyszłego zięcia na obiedzie i że we własnym powozie odwiózł go na stację w Enghien.
Starał się wieczorem pozostawić go sam na sam z Małgorzatą.
Paweł aż nadto dobrze znał kobiety, żeby nie przewidział co się dzieje w sercu młodej dziewczyny. Dostrzegł, że zdobył fortecę. Dla tego też nie korzystał z sam na sam przygotowanego mu przez ojca w celu oświadczenia się pannie. Przeciwnie, pewny zwycięztwa, z nadzwyczajną delikatnością strzegł się zdradzić.
Można śmiało podziwiać tę delikatność w nicponiu, który nie zwykł był oszczędzać kobiet, i prawił im komplementa i kłamstwa bezczelne.
— A więc, zapytał Mikołaj, skoro znaleźli się razem w powozie. Czy sprawa sercowa już została załatwiona? Pan się już oświadczyłeś?
— Nie jeszcze.
— Dla czegóż to „Pater noster“ jak mówił konnetabl. Małgorzata kocha pana, jestem tego pewny.
— A ja, mam nadzieję...
— Na co pan czekasz? Przecież do djabła nie jesteś pan bojaźliwym. Dla czego odwłóczyć to, co się może załatwić natychmiast. „Ja panią ubóstwiam!“ Pan mnie uwielbiasz! — „My się ubóstwiamy i ręka w rękę, żeńmy się!“ Tak trzeba mówić. Cnoto mojego życia, mój zięciu.
Paweł wyjaśnił przyczynę.
Mikołaj Bouchard podniósł w górę głowę, jak człowiek który nie jest przekonanym.
— Wszystko to bardzo piękne, słowo honoru, ale jednak nie zdaje mi się być „wyrafinowanem“. Pan chciałeś się podobać i otrzymać serce od niej, zamiast odemnie. Bardzo delikatne, ale pan się już podobałeś, o tem nie ma co mówić. Sprawa skończona. Proszę cię, powiedz o tem jutro Małgorzacie, gdyż nie chcę dłużej czekać.
— Opowiem jutro, przyrzekam panu, odpowiedział Paweł.
Powóz się zatrzymał. Przybyli do stacji. Przyszły zięć i przyszły teść uściskali się serdecznie przy pożegnaniu.
Pan Nancey powróciwszy do siebie, zamiast położyć się w łóżko, kazał zapalić lampy i udał się do biura swego, gdzie zajął się pisaniem.
Zdecydowany na to, aby już więcej nie widzieć Blanki, zabrał się do napisania listu.
Powiedzmy otwarcie, że list podobny był dla niego czynem trudnym oniemal do wykonania.
Przedewszystkiem nie chciał on zranić panny Lizely i nie wiedział jak się z tego wywiązać.
Młoda kobieta nie ukrywała wcale swojej sympatji. Zapowiedziała mu spowiedź życia.
Otóż w tym razie chciał on uprzedzić Blankę, że zrzeka się wiadomości o jej życiu.
Napisał więc tedy list długi, nie zbyt wymowny a pełen zwyczajnych frazesów.
Groom, który codzień nosi bukiety dla Małgorzaty, może list ten zanieść Blance, a ja sam pospieszę z bukietem do Małgorzaty.
Nareszcie położył się spać niezmiernie zirytowany zaprzysięgając zerwanie wszelkich stosunków z panną Lizely.
Dziwne sny prześladowały go w nocy. Zdawało się mu, że znowu trzyma w swoich objęciach to ciało, tę postać drżącą, oddającą mu się bez wahania.
— Niewdzięczny, kocham cię, a ty jednak nie chcesz powrócić, pragniesz mnie opuścić.
Sen trwał dość długo.
Kiedy pan de Nancey otworzył oczy, zadziwiony tem że się sam znajduje, sny więc to tylko były przelotne nie urzeczywistnione.
Paweł nie zdecydowany powstrzymał się z wysłaniem listu i podarł go na drobne kawałki.
Dziwne ożywienie nastąpiło w jego umyśle. Blanka wypędziła z serca Małgorzatę. Pan Nancey pragnął ujrzeć ją raz jeszcze, raz ostatni... ujrzeć syrenę z Ville-d’Avray.
— Przyniesiono bukiet zamówiony przez pana hrabiego, rzekł głośno służący.
— Bardzo dobrze, niech August osiodła konia.
Młody człowiek napisał kilka wierszy do Boucharda. Wypowiadał w nim, że będąc zatrzymanym w Paryżu przez bardzo ważny interes, nie będzie mógł jak zwykle przybyć do Montmorency. Prosił zarazem o przebaczenie i wytłumaczenie tego opóźnienia pannie Małgorzacie.
— Na kopercie położył taki adres:
„Panu baronowi Bouchard de Montmorency, w jego własnym zamku Montmorency.“
Poczem zapieczętował ogromną lakową pieczęcią na której wyraźnie odbił się herb hrabiego: „lazur nieba posiany niezliczonemi gwiazdami.“
W pół godziny groom dosiadł konia, wioząc list i bukiet dla ojca i córki.
O godzinie wpół do pierwszej pojechał do Ville-d’Avray w faetonie, którym sam powoził.
Postanowił koleją żelazną powrócić do Paryża, gdyby dłużej nieco zabawił u panny Lizely.
O godzinie drugiej lokaj zadzwonił do domku panny Blanki. Paweł wysiadł i został wprowadzony przez Jamesa, lokaja poważnego jak wszyscy anglicy.
Panna Lizely nie pozwoliła na siebie czekać zbyt długo.
W kilka minut weszła, a Paweł nie mógł się powstrzymać od widocznego wzruszenia.
Blanka zdawała się być w wielkiej żałobie. Szeroka czarna wstęga związana na sposób ubiorku alzackiego ozdabiała jej włosy.
Miała suknię z czarnej krepy. Części innej garderoby odpowiadały ogólnemu strojowi.
Podobnie ubrana, panna Lizely była daleko piękniejszą niż zwykle.
Przypominała ona Meluzynę czarodziejkę z baśni średniowiecznej.


XI.
Lord Dudley.

Blanka z uśmiechem podała rękę Pawłowi.
Pochwyciwszy tę rękę, zadrżał na całem ciele, ja gdyby dotknął drutu elektrycznego ze stosu Wolty.
Pani domu usiadła po stronie gerydonu, przy którym leżał pugilares z czarnej skóry.
Paweł zajął miejsce naprzeciwko i patrzył na nią takim pochłaniającym wzrokiem, że młoda kobieta spuściła oczy, nie chcąc widzieć płomienistych iskier, jakie sypały się z źrenic roznamiętnionego hrabiego.
Po długo trwającem milczeniu pani domu podniosła głowę.
— Panie hrabio, odezwała się głosem melodyjnym, nasze położenie jest niezmiernie zagadkowe i dziwne, kłopotliwe dla pana a dla mnie bardzo bolesne. Nigdy może kobieta nie uczyniła z taką swobodą jak ja, wyznania życia obcemu mężczyźnie. Przede wszystkiem jednak pragnę być czystą przed panem.
Nie ukryję nic przed panem. Poznasz pan z najmniejszemi szczegółami historję mego życia, trywialną i romansową zarazem. Pan żywisz dla mnie miłość... Otóż dam panu dowód mojej dla pana życzliwości, opowiadając krótkie me dzieje, do opowiedzenia bowiem własnej hańby potrzeba odwagi nadludzkiej, która podnosi i oczyszcza.
Kiedy już dowiesz się o wszystkiem osądzisz mnie w własnem sumieniu i wydasz pan wyrok.
Powiedziałam panu wczoraj, powtarzam dziś, w ciągu godziny będziesz pan moim narzeczonym, a w ciągu dwóch tygodni uczynisz mnie pań hrabiną de Nancey, albo też w ciągu godziny wyjdziesz pan ztąd i nie wrócisz więcej.
Blanka umilkła.
Paweł chciał mówić ale młoda kobieta zakryła mu ręką usta.
— Nie, nie, nie potrzeba żadnych protestacji ani słów daremnych. Strzeż się pan abyś nie żałował uczynionej obietnicy. A teraz słuchaj!
Blanka otworzyła czarny pugilares.
Wydobyła z niego dwa arkusze papieru stemplowego i położyła przed Pawłem.
— Naprzód musisz mnie bliżej poznać, bo pochodzę z dobrej rodziny. Oto moja metryka. Przeczytaj ją. Przekonasz się że Blanka Antonina Lizely urodziła się w Tuluzie dnia 24 sierpnia 1843 r. z barona Lizely dowódzcy batalionu, oficera legii honorowej i pani Henrjety Aubert, jego prawej małżonki. Mam tedy lat 24. Nie jestem bardzo stara.
Paweł z grzeczności rzucił okiem na ten akt, nie wątpiąc o jego rzeczywistej wartości.
Młoda kobieta mówiła:
— Oto akt śmierci mojego ojca. Umarł w Paryżu 6 grudnia 1855 r. jako pułkownik i komandor legii honorowej. Och! gdyby żył...
Po chwili milczenia znowu zaczęła:
— Miałam lat dwanaście kiedy osierociałam, nie posiadając żadnego majątku i krewnych ani dalszych ani bliższych. Moja matka umarła w rok po mojem Urodzeniu.
Mój ojciec utrzymywał się jedynie z pensji, mając zamiar odkładać oszczędności, ale nie mógł. Jednem słowem, nie wiadomo coby się stało, gdyby oficerowie pułku mego ojca nie podali byli prośby do ministra wojny, celem pomieszczenia mnie w domu cesarskim w Saint-Denis.
Pan pojmujesz że nie będę pana utrudzać przykrościami i nieprzyjemnościami mego dzieciństwa. Otrzymałam świetne wychowanie, byłam wykształconą wysoko. W siedmnastym roku życia wiedziałam już doskonale co potrzeba dla młodej panienki, aby zabezpieczyć jej przyszłość.
Przyszłość!
Czy wyraz ten nie brzmiał jeszcze śmiesznie w uszach sieroty bez rodziny, która po wyjściu z instytutu powinna była natychmiast postarać się o środki do utrzymania życia.
Dyrektorki zakładu znając moje zdolności, czyniły mi propozycje.
Pragnęły abym weszła do jednego z domów edukacyjnych w charakterze pod-dyrektorki, ale to czyniło mi niewypowiedziany wstręt. Nie życzyłam sobie odgrywać roli pepinierki. Duma rodowa wiele do tego także przyczyniła się. Córka barona Lizely, komandora legii honorowej pepinierką... niepodobna!
Jednego dnia powołano mnie do dyrektorowej. Miała ona zakomunikować mi bardzo radosną nowinę.
Niespodziewane oczekiwało mnie szczęście.
Dama wysokiej sfery, angielka niezmiernie bogata, małżonka członka Izby Lordów, lady Dudley, żądała dla swych dwóch córek guwernantki francuzki. Wysokość wynagrodzenia była bardzo znaczna i wreszcie po ukończeniu edukacji córek, dodatek w takiej sumie, że to dla biednej dziewczyny mogło być majątkiem.
Było to bardzo dobre, ale jednak milczałam.
— Dla czego mi nie odpowiadasz kochane dziecko, można sądzić że się wahasz, rzekła dyrektorowa.
— O, jestem pani niezmiernie wdzięczną, ale istotnie waham się.
— Dla czego?
— Jestem nadzwyczaj dumną i nie mogłabym pozbyć się tej wady. Rola nauczycielki domowej, to jedno i to samo co służąca.
— Niestety bywa tak, ale u pani Dudley inna cię czeka przyszłość. Ta dama odznacza się dobrocią. Wie, że pochodzisz z bardzo zacnej rodziny, dla tego przyrzeka mieć szczególne dla ciebie względy. Będziesz uważana w domu jak dziecko, jak ich starsza siostra. Otrzymasz do usług służącą. Będziesz mogła podróżować, bywać w towarzystwach i w końcu wyjść świetnie za mąż.
Dłuższe ociąganie się było niepodobieństwem.
Przyjęłam, i w dwa dni później znalazłam się w domu lady Dudley.
Patrycjuszka ta (z domu Douglas) była niewysłowionej dobroci, i przezemnie Bóg wie dla czego, zbyt wiele ucierpiała.
Kończyła lat trzydzieści siedm, nie odznaczała się wprawdzie pięknością, ale uśmiech jej, postać, ruchy, wszystko niewypowiedziany miało urok.
Przyjęła mnie bardzo serdecznie.
W pierwszej chwili nie lubiałam jej.
Starsza jej córka miała lat trzynaście, młodsza dziesięć.
Były to drobne, arystokratyczne pieścidełka, z wielkiemi złotawemi włosami, delikatne, szczupłe ale nadzwyczaj piękne jako angielki. Ubóstwiały mnie i ja też dla nich żywiłam macierzyńskie prawie uczucie.
Lady Dudley bawiła w Paryżu trzy lub cztery mieniące w ciągu roku. Posiadała ona prześliczny pałac na przedmieściu św. Honorjusza. Część zimy spędzała we Włoszech, albo w Grecji lub w Hiszpanii, resztę zaś roku w Londynie, albo w przecudownej willi w hrabstwie Jork, w Douglas Park.
W chwili mojego przybycia, lord Dudley był w Anglii. Połączył się zaś z rodziną po upływie kilku miesięcy. Mnie wysoce cenił i szanował jako uczennicę arystokratycznego naukowego zakładu.
Starszy od swej żony, miał już około 65 lat, był to uosobiony obraz wielkiego pana.
Pan go widywałeś bardzo często, możesz więc ocenić. Nie skłamię jeżeli powiem, że miał twarz prawdziwie królewską.
Lubo już siwy, miał oczy dziwnego wyrazu, jak młodzian trzydziestoletni.
Lady Dudley dla małżonka żywiła pewien rodzaj uwielbienia. Najmniejsze życzenie spełniała bez wahania. Jeżeli dosiadał konia, patrzyła przez okno ścigając go wzrokiem dopóki nie zniknął. Powiem panu, że ta miłość była czemś nadziemskiem.
Lord Dudley okazywał jej względy i uprzedzającą grzeczność, ale nic więcej. Rzadko spędzał z nią wieczory, czasami towarzyszył jej do teatru Opery.
Jako członek wielu klubów bądź to w Londynie, bądź w Paryżu, co najmniej trzy razy lub cztery w tygodniu obiadował po za domem.
Trwało to przez cały pierwszy rok, w drugim jednak roku, postępowanie lorda uległo niezwykłej zmianie. Przebywał daleko więcej w domu, jadał u siebie i prawie codziennie spędzał wieczory pośród rodziny.
Lord Dudley mówił dużo, szczególniej ze mną. Domyślałam się, że znajduje przyjemność w konwersacji ze mną, co mi bardzo pochlebiało. Bez ustanku dziękował mi za starania około jego córek i niejednokrotnie obdarzał mnie podarunkami. Zawsze to jednak czynił w obecności lady, która serdecznie była mu za to wdzięczną.
Dyrektorka z Saint-Denis miała zupełną słuszność, byłam tu traktowaną na równi z całą rodziną lorda.
Byłam szczęśliwą, bardzo szczęśliwą. Tak minęło lat dwa.
Przez ten cały czas, ani jedna z wysokich dziedziczek arystokratycznych, nie mogłaby się porównać ze mną pod względem wygód i opieki.
Lord Dudley nigdy, ani jednem słowem nie dał mi poznać co się działo w jego duszy.
Byłam nadto młodą, abym to mogła odgadnąć z ognia jego oczów.
Pewnego dnia, podczas jesieni, a była mgła i niepogoda, lady czując się niezdrową, pozostała w swoim pokoju. Lord Dudley zaproponował podróż z dziećmi do lasku bulońskiego.
Wyjechaliśmy w wielkim otwartym powozie, zaprzężonym w dzielne rasowe rumaki.
Lord Dudley nakłonił mnie do zajęcia miejsca na przodzie wraz z jego starszą córką, sam zaś usiadł naprzeciw z młodszą.
Ubrałam się bardzo wykwintnie. Lady Dudley tak zawsze chciała. Lubię piękne suknie i mam gust...
Konie ruszyły.
Czułam się niezmiernie szczęśliwą jadąc w wspaniałym ekwipażu. Z przyjemnością patrzyłam na lokaja i forysia w wielkiej liberji. Spojrzenia przechodniów upajały mnie. Brali mnie zapewne za jaką miljonową księżniczkę, i to mnie niezmiernie radowało.
Udaliśmy się w stronę jeziorka, które w obecnej porze zawsze jest prawie puste.
Lord Dudley kazał podjechać do „Madrytu,“ częstując nas chłodzącemi napojami i ciastem. Mnie nalał całą szklankę wina Alicante (pamiętam to jakby było wczoraj) a ja wypiłam duszkiem.
Pijałam jedynie wodę selcerską z winem czerwonem. Wino hiszpańskie natychmiast zawróciło mi głowę. Powieki zamykały mi się same. Siedząc na przeciwko lorda czułam że jego kolana cisną moje silniej niż należało.
Świeże powietrze i przejażdżka wnet podziałały na moje otrzeźwienie. Otworzyłam oczy.
Powóz zatrzymał się.
— Wysiadajcie moje dzieci, rzekł lord, a wysiadłszy najpierwszy podał mi rękę.


XII.
Douglas-Park.

— Byliśmy w ogrodzie aklimatyzacyjnym, mówiła dalej Blanka.
Zaledwie stąpiłam na ziemię, uczułam że jestem odurzona winem. Lord Dudley dostrzegł to, bo mi poda! rękę na której się silnie oparłam.
Przeszliśmy poza sztachety. Moje elewki pobiegły naprzód, przywabione krzykiem dzikich papug. Szliśmy za niemi powoli.
Lord Dudley tak rozmowny, wcale się do mnie nie odzywał, czułam jednak że jego ręka drżała i patrzył na mnie wzrokiem, który mnie wprowadzał w kłopot.
Dla przerwania milczenia rzuciłam kilka pytań co do przedmiotów nas otaczających.
Odpowiedział mi krótko ale głosem niezwykłym. Działo się z nim coś szczególnego. Ale co? Nie pytałam się żeby go nie obrazić. Niepodobna mi było rozwiązać tę zagadkę.
Przeszliśmy tym sposobem większą część ogrodu, ja ciągle odurzona, mój towarzysz milczący.
Nagle zatrzymał się.
Dwoje dzieci oddaliło się od nas na kilka kroków.
Lord Dudley zlekka cofnął swoje ramię i pochwyciwszy moją rękę, ścisnął nagle.
— Panno Blanko, rzekł z wyraźnem wzruszeniem, czy pani wiesz o tem, że jesteś bardzo piękna?
Zawstydziłam się. Rumieńce wystąpiły mi na czoło ale milczałam.
— O tak, bardzo piękna, dodał Dudley, a ten któremu pozwolisz powiedzieć że cię kocha, będzie bardzo szczęśliwym, ten zaś któremu odpowiesz że go kochasz wzajemnie, będzie jeszcze szczęśliwszy. Znam ludzi, którzy by ofiarowali za to połowę swego majątku...
Zrozumiałam dobrze i starałam się wydobyć moją rękę, ale starzec trzymał ją silnie w swoich.
— Panie, rzekłam, puść mnie pan.
— Dlaczego chcesz pani pozbawić mnie szczęścia, Którego obecnie doznaję, panią zapewne obrażam, ale niepodobna żeby w moim wieku wypowiedziane słowa w podobny sposób, nie mogły panią obrazić. Pozostaw mi więc swoją rękę. Pozwól mi powiedzieć.
Nie mógł dokończyć.
— Ojcze! Ojcze! zawołały dziewczynki, chodź-no zobacz...
Lord Dudley puścił moją rękę ofiarując na nowo ramię, lecz udałam że tego nie widzę i zbliżyłam się do mych elewek, których już niepuściłam podczas dalszego spaceru.
Wychodząc z ogrodu wsiedliśmy do powozu. Ja starałam się tak pomieścić, ażeby lord nie mógł się zbliżyć do mnie.
Po powrocie z ogrodu, lady wypytywała nas o wypadki na spacerze. Dzieci zaczęły opowiadać, a ja tymczasem mogłam odzyskać przytomność umysłu.
Lord Dudley nie pokazał się wcale nawet wieczorem.
Wieczór ten zdawał mi się bardzo długim. Lady zauważywszy moje roztargnienie, pytała mnie o przygnę, złożyłam to na gwałtowną migrenę...
Jakąż miałam noc!
Nie będąc obznajmioną z życiem, nie wyobrażałam sobie nawet, jakie niebezpieczeństwo groziło mi. Jednakże wiedziona przeczuciem, chciałam oddać się pod opiekę lady Dudley i opowiedzieć ową scenę w ogrodzie, rzekłam się jednak tego natychmiast. Pojęłam że nie podobna oskarżać męża przed żoną, która go uwielbiała.
I wreszcie cóżbym jej wyznała!
Lord Dudley wziął mnie za rękę, mówiąc że jestem piękna i że ten któregobym pokochała byłby szczęśliwy.
Zamilczałam więc.
Lord pod tym wypadku znowu jak dawniej zachowywał się względem mnie i zdawało mi się nawet że unika spotkania sam na sam.
Upłynęło kilka tygodni najspokojniej, gdy jednego dnia nadeszła wiadomość o ślubie kuzyna lady Dudley, zamiast tedy wyjechać do Włoch, gdzie mieliśmy przepędzić zimę, pojechaliśmy do Anglii i zajęliśmy mieszkanie w Douglas-Park.
Po przyjeździe lord i lady udali się do zamku hrabiego Lancaster, gdzie wesele miało się odbyć, a ja pozowałam sama z dziećmi i bardzo liczną służbą.
Byliśmy uprzedzeni że nieobecność państwa potrwa trzy tygodnie, jakże jednak byłam zdziwiona, gdy po dwóch tygodniach powrócił nagle sam lord Dudley.
Zapytany o przyczynę w mojej obecności przez starszą córkę, wyrzekł, że uroczystość niezmiernie mu się sprzykrzyła i że pozostawił żonę u familji a sam pozostanie z nami...
Mówiąc to, patrzył na mnie temi samemi błyszczącemi oczami co w ogrodzie.
Posiadłość Douglas Park, była bardzo obszerna i bardzo piękna, szczególniej pałac zawierał mnóstwo pokojów.
Apartament jaki zamieszkiwałam z mojemi elewkami, obejmował dwa pokoje sypialne z gabinetami łączącemi się z mieszkaniem gospodyni.
Pokój najbardziej zbliżony do salonu był moim, dziewczęta zajmowały drugi; pozostawiałam otworem zawsze drzwi komunikujące ze sobą te dwa pokoje, lecz drzwi na zewnątrz zamykałam na rygiel.
Było to w listopadzie. Już dawało się uczuwać pierwsze zimno. Każdego wieczoru ogromny ogień palił się na kominie pożerając olbrzymie kłody.
Lord Dudley czytał gazety a ja uczyłam muzyki moje elewki.
O godzinie 10 piliśmy herbatę, po czem Mary i Ellen żegnały się z ojcem i wracałyśmy do naszego pokoju.
Nazajutrz po powrocie niespodziewanym, lord Dudley po śniadaniu rzekł do córek w obec mnie:
— Dick zaprezentował mi parę poney, które tresował przeszłego roku. Czy chcecie moje dzieci przejechać się ze mną w powozie po parku.
Ellen i Mary przyjęły oświadczenie z wielka, radością.
Lord Dudley dodał zwracając się do mnie:
— Proszę pani o przebaczenie, że ją zostawię sama, przez godzinę, ale pani wiesz, że powozik jest za szczupły na cztery, osoby.
Dziewczęta wzięły pledy i okryły kapiszonami swoje piękne główki i odjechały z ojcem. Zbliżyłam się do okna i patrzyłam z ciekawością na zaprząż. Powóz potoczył się ku dębu, który pomimo późnej jesieni pokryty był zielonemi liśćmi. Groom zajmował miejsce poza kabrjoletem. Towarzyszył im masztalerz Dick na rosłym koniu.
Usiadłam przy kominku i zaczęłam czytać.
Po upływie pół godziny drzwi się otworzyły i lord Dudley wszedł do pokoju.
— To pan, milordzie. Gdzież są Mary i Elly.
— Uspokój się pani, odparł starzec. Tom wziął konia, a Dick mnie zastąpił. Moje dzieci są tak bezpieczne, jakby były pod moją opieką. Powróciłem, ponieważ obciąłem rozmówić się z panią. Pragnąłem tego sam na sam.
— Ze mną? rzekłam w najwyższej obawie, która mnie na chwilę przedtem opuściła.
— O, odparł starzec głosem krótkim i wzruszonym, potrzeba ażebyś pani nareszcie dowiedziała się o tem, co mam na sercu i co mnie dusi... O tak Blanko, oddawna cierpię, widząc cię w pozycji nieodpowiedniej dla ciebie.
— Ja jednak jestem szczęśliwą, szepnęłam.
Przerwał mi z gwałtownością.
— Szczęśliwą! To niepodobna. Nie jesteś zrodzona do słuchania, ale do dawania rozkazów. Powinnaś być otoczona zbytkiem i przepychem... mieć majątek.
— Jestem ubogą milordzie i nie marzę o niczem. Ten zbytek wreszcie, ten majątek, o którym pan mówisz, jakim sposobem może być moim udziałem.
— Ja ci go ofiaruję.
— Nie rozumiem pana.
— Bo mnie nie chcesz rozumieć. Dobrze, wyjaśnię ci to natychmiast. Moje włosy siwe, to prawda, ale serce mam młode. Dla świata mam lat sześćdziesiąt, ale aby cię ukochać mam lat dwadzieścia. O tak, kocham cię, o czem zapewne nie wiedziałaś. Kocham cię i pragnę uczynić szczęśliwą, jak kobietę ubóstwianą. Mój majątek jest wielki, bez szkody mojej rodziny mogę podzielić go z tobą.
— Ze mną? Pod jakim tytułem?
— Z tytułu przyjaciela... kochanka... Kocham cię.
Byłam do najwyższego stopnia oburzoną. Ten starzec zatem sądził, że zdolna byłam sprzedać się.
— Milordzie, krzyknęłam. Jestem dla pana niczem i dla tego to ośmielasz się w podobny sposób mnie obrażać. Ale nie zapominaj o tem, że jesteśmy w majątku lady Dudley.
— Zapominam o wszystkiem prócz tego że cię kocham.
— A ja pamiętam dobrze, że pan mi powierzyłeś to, co najdroższe jest a przynajmniej być powinno, bo dzieci własne. Pan zapewne uważałeś mnie godną podobnych obowiązków. Otóż, zrzekam się tego... Składam je w ręce lady Dudley, skoro tylko powróci i opuszczam ten dom... To nie dla mnie miejsce... Uszanowana mogłabym pozostać, pogardzona odjeżdżam.
— Pani nie odjedziesz.
— Odjadę milordzie, unosząc ze sobą szacunek lady Dudley.
— Lecz cóż pani jej powiesz chcąc usprawiedliwić swój odjazd? Prawdę, milordzie.
Energia widocznie malowała się w mojej twarzy i w głosie, gdyż starzec zdawał się być zdumiony.
— Blanko, droga Blanko, szepnął po chwili, miej litość nademną... Wyrazy moje były wprawdzie obrażające ale wydarła mi je z piersi namiętność. Wysilałem się. Pragnąłem ją stłumić, byłem szalony. Czyż to mój błąd że cię ubóstwiam? Mogęż żyć obok ciebie, patrzeć na ciebie co dzień, nie kochając? Kiedym przekonał się że cię kocham, walczyłem, ale to już było za późno! Należę cały do ciebie... Czyliż wiem co mówię?
Nie odpowiedziałam. Być może moje milczenie zachęciło lorda, bo znowu zaczął
— Blanko nie odjeżdżaj! Gdy przestanę cię widywać, zabiję się! Blanko przebacz mi! Pozwól mi oddychać tem samem powietrzem. Pozwól mi kochać cię.
Stałam naprzeciwko tego błagającego starca. Postąpił kilka kroków i pochwycił mnie w ramiona. Wyrwałam się z jego objęć i pochwyciwszy za taśmę od dzwonka zawołałam:
— Milordzie, czyliż mam przywołać służbę dla obrony? Spuścił głowę i wyszedł.


XIII.
Zbrodnia.

— Byłam zgnębioną, mówiła w dalszym ciągu panna Lizely. Nogi drżały podemną, nie chciałam dłużej pozostać w salonie, obawiając się powrotu lorda.
Wyszłam z zamku bez względu na zimno, zapomniawszy nawet okryć się szalem; oparłam się o drzewo i pozostałam aż do chwili powrotu moich elewek.
Drżałam na myśl spotkania lorda przy obiedzie, gdy wszedł lokaj zawiadamiając córki, że lord Dudley postanowił konno wyjechać w sąsiedztwo i że powróci dopiero późnym wieczorem.
Odetchnęłam.
O godzinie 10-tej starzec jeszcze nie powrócił, jakkolwiek słyszałam tentent koni na dziedzińcu.
Siedliśmy do herbaty jak zwykle, wydała mi się ona nieco za mocna i za gorzka.
Ellen i Mary to samo zauważyły i wypiły tylko po połowie filiżanki.
W pięć minut później znajdowaliśmy się w naszym pokoju.
Pokojówka, która rozbierała zawsze moje elewki, oświadczyła gotowość usłużenia mi także, ale odmówiłam.
Nie zaniedbywałam nigdy po ukończeniu nocnej toalety pójść ucałować swoje elewki i zagasić lampy. Czekały na mnie i często ubawiłam się ich naiwnemi dowcipami.
Tego wieczora z większą jak zwykle starannością zamknęłam drzwi prowadzące z salonu do mego pokoju.
Zdjęłam suknię, a włożywszy podwłośnik udałam się do moich elewek.
Już spały obydwie ale snem twardym, tak że nie obudziły się wcale, choć je kilka razy ucałowałam.
Ten sen twardy i nagły niezmiernie mnie zaniepokoił.
Powróciłam do siebie, pozostawiwszy jak zawsze drzwi otwarte do pokoju moich elewek.
Czułam że mi głowa ciężyła i oczy zamykały się mimowolnie. Chciałam przygotować sobie szklankę wody z cukrem, ale nagle osłabłam. Szklanka wypadła mi z ręki, zaledwie dowlekłam się do łóżka i padłam pozbawiona przytomności.
W tem miejscu panna Lizely zatrzymała się i jakiś czas pozostała nieruchoma, jakby pogrążona w myślach, była bledszą niż przedtem, a pierś jej wezbrana falowała.
Nagle jednak podniosła głowę i utkwiwszy błyszczące spojrzenie w hrabi:
— Panie hrabio, usłyszysz pan o jednym z tych nikczemnych podstępów, znanych w starych romansach, a które rzeczywiście istnieją w życiu. Przysięgam panu że opowiadam panu szczerą prawdę.
Byłam zgnębioną, omdlałą, chciałam powstać, nie mogłam, chciałam przywołać pomocy, głos mi zamarł w gardle.
Trwało to dość długo... nareszcie zdrzemnęłam się.
Kiedy nareszcie otworzyłam oczy, lampa stojąca na moim stoliku już dogasała. Nie mogłam zebrać myśli, zdawało mi się że jeszcze śnię.
Jedna rzecz szczególniej mnie uderzyła. Drzwi od pokoju moich elewek, które zawsze otwierałam, teraz były zamknięte. Jakim to stało się wypadkiem?
Uczyniłam poruszenie żeby powstać. Śmiertelny dreszcz przebiegł mnie od stóp do głowy. Dotknęłam człowieka stojącego obok mnie.
Usta otworzyłam aby krzyknąć. Ręka, a była nią ręka lorda Dudley zamknęła mi je i usłyszałam:
— Strzeż się, bo obudzisz moje córki.
— A więc nie marzyłam. Była to prawda. Ten starzec popełnił zbrodnię. Byłam zgubioną!
Wyskoczyłam z łóżka i pochwyciwszy nóż do rozcinania papieru, uderzyłam się nim w piersi, chciałam powtórzyć cios, lecz mnie lord powstrzymał. Nastąpiła scena.
Włóczył się u moich nóg, ten człowiek, który śmiał targnąć się na mój honor, wobec własnych dzieci, ten ojciec zasługujący na piętno zbrodniarza.
Kiedy się to działo, biedne niewinne dziewczątka spały snem aniołków.
I cóż pan powiesz, szalona zemsta nagłe zagrała w mojem sercu. Postanowiłam wyzyskać obietnicę, którą mi przysięgał na klęczkach ten nikczemny starzec.
— Jeżeli twoja żona umrze, czy się ze mną ożenisz? zawołałam.
— Przysięgam!
— Przed Bogiem.
— Tak, przed Bogiem.
— Dobrze, zaczekam.
— Ale czy mi przebaczasz? mówił na nowo padając na kolana.
Nie odpowiedziałam.
— Przebaczasz mi?
— Przebaczę ci kiedy zostanę lady Dudley.
Nazajutrz powiedziałam moim elewkom, że mój kuzyn bliski umarł w Anglii. Usprawiedliwiło to mój odjazd. Odjechałam unosząc ze sobą ofiarowane mi dwakroć sto tysięcy franków.
Przybyłam do Paryża.
W niespełna trzy tygodnie, lord wybrał się do rodziny i znalazł się obok mnie, sądząc żem już o wszystkiem zapomniała.
Mylił się.
— Milordzie, rzekłam, niczego nie spodziewaj się. Należeć będę tylko do męża, wprawdzie ty będziesz moim mężem, ale między mną a tobą dotychczas jest... lady Dudley. Zgadzam się na wszystko, przyjmuję wszystko, wyjąwszy twojej osoby. Nazwą mnie pańską kochanką, ale cóż mnie to obchodzi, gdy nadejdzie dzień w którym powrócisz mi honor.
Skończę opowiadanie. Poczyniłam wszystko aby się pomścić.
Lord Dudley tymczasem bywał wszędzie ze mną nieodstępnie. Miałam odwagę wołać na niego:
— Skłamałeś! Twoja żona żyje, żyje za długo.

∗             ∗

Niestety umarł, pozostawiwszy mi swój majątek, jako nagrodę podłości!

Po chwilowem milczeniu Blanka rzekła: Oto moja spowiedź panie lirabio. Powiedz, osądź.
— Czy będziesz w stanie rehabilitować mnie okrywając swojem nazwiskiem. Czy chcesz mnie pojąć za żonę?
Była to syrena, której nie podobna oprzeć się. Hrabia stracił głowę, zapomniał o świecie i o własnym honorze.
— Czy chcę? krzyknął. O jakżebym pragnął moją miłością zatrzeć twoją przeszłość, moja najmilsza.
— A zatem będę hrabiną?
— Przysięgam.
— Przed Bogiem?
— Przed Bogiem!
— Odejdź! bo nie wytrzymam!
I uciekła.


XIV.
W Montmorency.

Hrabia Paweł dał słowo szlachcica! Przysiągł przed Bogiem, że poślubi Blankę Lizely.
A w przeddzień prosił o rękę Małgorzaty i otrzymał ją.
Więc to był nędznik!
Nie jeszcze.
Był to po prostu człowiek słabego charakteru.
Kiedy usiadł w faetonie i konie ruszyły ku Paryżowi, nagle zaczął się zastanawiać i odurzenie zwolna minęło.
Naprzód rozebrał wszystkie szczegóły, które słyszał i zawstydził się.
Lecz pan de Nancey żył za długo w świecie zepsutym, aby złe wyobrażenie i opinia o Blance mogła długo utrzymać się w jego umyśle.
Przywabiany z jednej strony przez Małgorzatę, z drugiej przez Blankę, znalazł się na przesmyku.
Jak się wywinąć w sposób honorowy i zaszczytny?
Żądać zwrotu słowa od Boucharda nie miał odwagi.
Jedno wspomnienie o Blance Lizely, jej ostatnie słowo: „Idź“ roznamiętniały jego krew, która lawą gorącą zalewała mu serce.
Zapragnął posiadać Blankę, za jakąbądź cenę, choćby za cenę honoru.
Chciał się usprawiedliwić we własnych oczach.
Przyszedł nareszcie do takiej konkluzji:
Korzystać z nadarzającej się sposobności, jest rzeczą rozumną i chwalebną. Czemże jest Blanka? Kobietą jak inne. Tamten umarł, cały świat wie, że między nią a lordem zachodziły pewne bliższe stosunki. Tem lepiej. Nieodpowiadam za nic. Pragnie mnie posiadać a raczej mój tytuł? W tym względzie jeszcze mam dość czasu; dwa tygodnie wyznaczone przez Boucharda wystarczą na odgrywanie roli narzeczonego przy ślicznej syrenie jaką jest panna Lizely.
Takie po wziąwszy postanowienie, które go zupełnie uspokoiło, hrabia pospieszył się z obiadem i wkrótce znalazł się w Montmorency właśnie w chwili, kiedy zacny Montmorency i córka jego mieli siadać do stołu.
Przyjęto go z otwartemi rękami.
Adres położony na liście niezmiernie przyjacielsko usposobił dla niego starego maniaka...
Adres ten położony autentyczną ręką rzeczywistego hrabiego, którego herb znajduje się w sali krucjat w Wersalu, był dla Boucharda niejako aktem potwierdzającym jego nazwisko i tytuł własności. Z wielką przyjemnością byłby złożył kopertę w miejscu najwidoczniejszem w sali i myślał już nawet o sto tysięcy powiększyć posag przeznaczony dla Małgorzaty.
Ujrzawszy pana de Nancey, młoda dziewczyna zachowała głębokie milczenie, ale jej rumieniec i słodki uśmiech były wymownym dowodem jej radości.
Wieczór był prześliczny.
Bouchard zaproponował przechadzkę po parku.
Skoro weszli w ulicę ocienioną drzewami, kiedy ukryli się w wieńcu dębów, nagle przyszły teść zniknął, dawszy znak zrozumiały swemu przyszłemu zięciowi.
Hrabia zatem zmuszony był bezwarunkowo oświadczyć się.
— Uściskajcie się moje dzieci, zawołał Bouchard, jesteście narzeczonemi. Za dwa tygodnie będziecie mężem i żoną... za dziesięć miesięcy ja zaszczycony zostanę tytułem dziadka.
I przy tych słowach poczciwiec śmiejąc się, pochwycił w ramiona córkę zarumienioną ze wstydu, po pocałunku danym jej przez Pawła.
— Teraz panie hrabio i ty hrabino raczcie wejść do salonu. Mamy do załatwienia ważne interesa, mój kochany zięciu, idzie tu o załatwienie warunków ślubu i kontraktu małżeńskiego.
Trzy zatem osoby udały się do salonu. Ponieważ jednak było już ciemno. Bouchard głosem donośnym zawołał:
— Cóż to mazgaje! Dla czego nie zapaliliście lampy. Pan hrabia, mój zięć, mógłby sobie obrazić nogę lub rękę w ciemności. Niech się to więcej nie ponawia. Mają być codzień ustawione świece, wszędzie, rozumiecie? Spodziewam się że usługa winna być więcej staranną!
Natychmiast przystąpił do kontraktu ślubnego, ale Paweł mu przerwał:
— Mój kochany teściu, zapewne znasz dobrze moje obecne położenie!
— Doskonale.
— Przyrzekłeś się zająć moimi interesami.
— Tak.
— A więc nie potrzebuję wiedzieć o niczem więcej. Przywołaj notarjusza. Nie żenię się dla posagu, ale z miłości. Z góry zgadzam się na wszystko co postanowisz.
— Wielki Boże! mój zięciu, zawołał ocierając oczy. Jesteś mój zięciu człowiekiem rzadkim, człowiekiem godnym mojej córki. Jesteś zacnym!
Zebrano potrzebne papiery i wysłano je merowi.
Opublikowanie zapowiedzi miało natychmiast nastąpić i dzień ślubu został oznaczony za dwa tygodnie.
— Jutro rano jedziemy do Paryża, moja kochana Margot, rzekł Bouchard. Już czas wielki aby hrabina zajęła się swoją toaletą i wyprawą. Zapłacimy co będzie potrzeba, aby sporządzili wyprawę w czasie jak najkrótszym.
Mikołaj Bouchard chciał wyprawić wesele, o któremby mówiono szeroko i daleko. Naprzód wielki bal, a potem ognie sztuczne i inne przyjemności.
Pan de Nancey miał wiele trudności z wytłumaczeniem panu Bouchard że wszelkie podobnie hałaśliwe zabawy nie są w modzie i że arystokratyczny ślub odbywa się zwykle bardzo cicho i skromnie.
Pan Bouchard dał się wreszcie przekonać.
— Jakto, wołał, nikt nie będzie widział ani wspaniałych karoc, ani mojej posiadłości? Skromne wesele. To smutno.
Paweł oświadczył, że ma zamiar zaraz po obiedzie, uwieźć swoją żonę, co bardzo oburzyło pana Bouchard. Lepiej byłoby podobno, gdyby szanowny zięć powiedział mu o tem w ostatniej godzinie.
Nazajutrz teść odprowadził zięcia na stację kolei i przy tej sposobności wcisnął mu w rękę plikę papierów.
— Co to znaczy? zapytał Paweł.
— Drobnostka, czek do banku.
— Dla czego mi to dajesz, kochany ojcze?
— Jako podarek ślubny.
— Ależ to do mnie nie należy.
— Przecież mi Gerard wyraźnie powiedział, że nie masz grosza.
— Ale mam kredyt.
— Ślicznie, na kredyt jednak nie da nic ani jubiler ani bławatnik.
— Przyjmuję zatem, kiedy już tak żądasz i serdecznie ci mój teściu dziękuję.
— Ani słowa więcej, to co daję, daję bez żądania wdzięczności.
Paweł wsiadłszy do wagonu rozwinął natychmiast paczkę i znalazł w niej sto tysięcy franków.
Kiedy się to działo w Montmorency, Blanka Lizely spoczywała na łóżku, przyzywając nadaremnie sen.
Myśli paliły jej głowę.
Kochała! Kochała bez pamięci!
Uniesiona wyobraźnią wyciągnęła ramiona obnażone ku Pawłowi, niestety! pochwyciła tylko powietrze i całus rozpłynął się w pustce pokoju.


XV.
Życie na dwie strony.

Nazajutrz pan de Nancey urzeczywistnił swój plan, którego pomysł pierwszy zawdzięczał bytności w leśnem ustroniu u panny Lizely.
Tym sposobem dzielił swoje dnie między Małgorzatą i Blanką, wynajdując zawsze wyśmienite powody, już to do przybycia zbyt późno, już to do odjazdu zbyt wcześnie.
W Montmorency rzeczy szły naturalnym porządkiem.
Ogłoszono zapowiedzi. Dzień ślubu został oznaczony. Żadnej przeszkody. Małgorzata naiwna i czuła za każdym pobytem pana de Nancey okazywała mu więcej serdeczności.
Widocznie młode dziewczę oddało mu się całem sercem.
Blanka ze swej strony zakochana bez pamięci, walczyła przeciwko Pawiowi i przeciwko swej namiętności.
Drżała o siebie, obawiała się wybuchów namiętnych, trzymała Pawła w oddaleniu, nie pozwalając na żadne zbliżenie.
Dla czego jesteś tak okrutną, moja czarująca blondynko, mój śnie złoty! szeptał młody człowiek doprowadzony do ostateczności.
— Chowam się dla ciebie, odpowiadała panna Lizely, i wierz mi, że to równie wiele mnie kosztuje. Szanuj tę, która będzie twoja żoną; szanując ukochasz tem silniej.
Pawła gniewała ta przezorność i nie zważając na jej wzdraganie się, obejmował ramieniem, Lizely chroniła się do pokoju, prosząc hrabiego aby był rozsądniejszym.
Pan de Nancey nabrał tego przekonania, że wzdraganie się Blanki jest skutkiem opóźnienia ogłoszenia zapowiedzi.
Sam o tem zaczął mówić.
— Pisałem niedawno do sekretarza mera, aby mi nadesłał metrykę urodzenia. W Niedzielę, moja kochana, zaprezentujemy się w merostwie. W dwanaście dni później zostaniesz hrabiną.
Panna Lizely uśmiechnęła się.
— Hrabiną Nancey! twoją żoną, mój drogi Pawle. Zdaje mi się że nie dożyję tej błogosławionej chwili. Oby Bóg pozwolił mi, abym należała do ciebie cała jak obecnie już należę sercem.
Papiery nadeszły lecz brakowało aktu zejścia rodziców. Mer więc odmówił ogłoszenia zapowiedzi. Paweł o tem dobrze wiedział. Trzeba było pisać na nowo do Normandji.
Tym sposobem zyskał znowu jeden tydzień.
Pan de Nancey był niezmiernie strapiony, tak, że Blanka postanowiła ustąpić i pozwolić mu zakosztować tego co nasi przodkowie zwykli nazywać: menus suffrages.
Ale Paweł nie kontentował się taką bagatelką i panna Lizely skłonna do następstw, przygotowała fatalnie katastrofę.
Tymczasem czas mijał.
Już tylko pozostawało sześć dni, po upływie których Małgorzata Bouchard miała poślubić hrabiego.
Trzeba było spieszyć się z Blanką albo zrzec się wszystkiego Paweł przybył do Montmorency z twarzą zasmuconą.
Znalazł Małgorzatę przy ojcu.
— Co tobie? zapytała młoda dziewczyna zaniepokojona.
— Kocham cię tak silnie, że zdaje mi się zapominam o wszystkiem na świecie.
— Bardzo dobrze, sądzę że w tem niema nic złego.
— Bezwatpienia, ale jednak popełniłem wielki błąd. Mam kuzyna bardzo bliskiego księcia de C*.
Bouchard usłyszawszy to nazwisko rozpromieniał.
— A więc? Ten książę...
— Nie jest młody, wdowiec, bogaty i bezdzietny.
— Do licha! więc pan będziesz dziedziczył?
— Bez wątpienia.
— I odziedziczysz tytuł?
— Prawdopodobnie.
— Wielki Boże! Więc go pan obraziłeś?
— W tak fatalny sposób, że zapewne mi nie przebaczy. Postaw się na mojem miejscu, drogi ojcze. Zapomniałem zupełnie zawiadomić go o nastąpić mającem połączeniu z twoją córką.
— To źle! Zdaje się mi jednak że będzie można temu zapobiedz.
— W jaki sposób?
— Napisać.
— Książę wystąpienie moje uzna za spóźnione. Wyobraź sobie, ślub ma być za sześć dni. Dla wyratowania się trzeba się z nim zobaczyć.
— Któż ci przeszkadza?
— Odległość... Mieszka w Bretanii, a jego zamek znajduje się w Quimper. Pojechać tam znaczy tyle co stracić dwa dni.
— Cóż to szkodzi? Można zaryzykować dwa dni dla wuja i do tego bezdzietnego.
— Ale rozstać się z moją najdroższą na dwa okropne dni.
— Ona jest tak rozsądną że sama doradzi ci tę podróż.
— Ja cię zawsze muszę zachęcać do tego co się zgadza z wolą ojca i moją, rzekła Małgorzata.
— Jedz i wracaj prędko mój zięciu.
— Niestety, ta myśl trudna do wykonania. Obciąłbym bowiem przywieść także i wuja, tylko że od dwóch lat choruje na podagrę.
— A zatem złóż mu odemnie ukłony i powinszowawania, dodał Bouchard.
We dwie godziny później Nancey przybył do willi panny Lizely.
Blanka przyjęła go jak zwykle, drżąc z obawy o siebie.
Dzień był gorący i duszny.
Wprowadzono młodzieńca do salonu, w którym przyjmowała go na pierwszej wizycie z Dawidem Meyerem.
— Czy tu nie za gorąco? zapytała Blanka. Idźmy lepiej do ogrodu. I tam równie będzie gorąco ale przynajmniej odetchniemy świeżem powietrzem.
Hrabia poszedł powoli ku altance, o której już poprzednio mówiliśmy czytelnikowi.
Usiedli na ławce.
Blanka po długiem wzdraganiu oparła się na jego ramieniu.
Paweł działał bardzo zręcznie, nie skorzystał on wcale z tej niespodziewanej łaski, ale przeciwnie chciał aby mu oddano się z większem jeszcze zaufaniem.
Mówił jej o swojej miłości w kolorach tak ognistych, że czuł jak Blanka drżała na całem ciele.
Gdyby był w tej chwili pociągnął ją ku sobie, kto wie, czy opór nie zostałby przełamany.
Próba jednak była niebezpieczna, należało działać niezmiernie ostrożnie.
Dwie godziny w ten sposób upłynęło. Nagle Blanka podniosła głowę.
— Czy zjesz ze mną obiad?
— Jeżeli mi pozwolisz.
— Chodźmy zatem... Mam jeszcze wydać pewne polecenia... Wszak nic cię nie przymusza do pospiechu... Pojedziesz ostatnim pociągiem.
— Oddalę się wkrótce.
— Masz konie?
— Nie, przyjechałem koleją żelazną.
— Każę cię odwieźć moim powozem. Mój służący wie dobrze o godzinie odejścia pociągu.
Usiedli do stołu.
Pierwszy raz dopiero pan de Nancey obiadował w Ville d’Avray. Potrawy były wyborne i wina wyśmienite. Jedna myśl zajmowała Pawła, Blanka czuła dreszcze na ciele i w duszy.
Kamerdyner zdjął nakrycia i podał kawę.
Okna od sali jadalnej były otwarte i powiew wiatru poruszał światło świec. Upał się zdwoił.
Nagle wypadła błyskawica i dał się słyszeć piorun z takim hukiem jak gdyby padł na dach willi.
Blanka przysłoniwszy oczy zerwała się z krzykiem.
— Okno! szepnęła przerażona, zamknij okno bo się trwożę.
James pospieszył spełnić rozkaz swej pani.
Po pierwszym piorunie, nastąpił drugi jeszcze gwałtowniejszy.
Panna Lizely przerażona, drżąca, rzuciła się w objęcia Pawła, mówiąc:
— Ukryj mnie! Broń mnie! Ten huk mnie przeraża.
Mówiła prawdę. Niektóre natury nie mogą wytrzymać gwałtowności uderzeń piorunu.
Wicher coraz się wzmagał, pioruny uderzały nieustannie.
Blanka płakała jak dziecko, nie słuchając wcale Pawła, który ją starał się uspokoić.
Wszedł James.
Panna Lizely w obecności kamerdynera nabrała większej odwagi i kazała mu mówić, czego żąda.
— Pani! Godzina odejścia ostatniego pociągu zbliża się, ale Robert prosił mnie abym uprzedził panią że nie dojedzie do stacji bez wypadku... konie się zrywają... Zaledwie dwóch służących zdołało je utrzymać.
— Niech je wyprzęgą, zawołała Blanka. Czyliż pan hrabia mógłby odjechać w taką porę. Przygotuj pokój z obiciem...
— Więc mię zatrzymujesz? rzekł Paweł głosem drżącym.
— O, nie dziękuj mi! odparła Blanka. W podobnej nocy zatrzymałabym nawet śmiertelnego wroga... jeżelibym miała wroga, o czem wątpię.
— Zdawałoby się że noc stoi na moje rozporządzenie, pomyślał Paweł.
— Pokój pana hrabiego przygotowany, rzekł służący.
— Do widzenia, mój przyjacielu, szepnęła do Pawła ściskając mu rękę. Już jest późno i oboje potrzebujemy wypoczynku... Pragnę abyś pod moim dachem ma sen spokojny.
James poprowadził hrabiego na pierwsze piętro.


XVI.
Burza — małżeństwo.

Hrabia rzucił się na fotel rozśmiawszy się szyderskim tonem.
— Otóż jestem na miejscu, rzekł. Potrzeba działać, trzeba się jednak naprzód rozpatrzeć.
Otworzył cicho drzwi od swego pokoju, który wychodził na galerją przedzielającą dom na dwie części.
Paweł przypomniał sobie, że gabinet niebieski stanowiący sypialnią panny Lizely znajduje się w przeciwnej galerji.
Powrócił tedy, oczekując aż służba ukończy swoje czynności.
Kiedy nareszcie uciszyło się zupełnie, spojrzał na zegarek. Była godzina pierwsza.
Paweł znał rozkład mieszkania. Wkrótce też znalazł drzwi do pokoju Blanki.
Te drzwi zamknęły się za nim.

∗             ∗

Przybywszy na ulicę Boulogne pan de Nancey wziął kąpiel, zjadł obfite śniadanie jak człowiek potrzebujący pokrzepienia sił, zmienił suknie i zapowiedział służbie że jeżeli zgłosi się jaka dama, aby oświadczyli iż pojechał do Anglii i niewiadomo kiedy wróci.
Pokrzepiony kąpielą i wybornem śniadaniem, Paweł wyjechał do Motmorency, zadowolony wykonaniem planu, który sobie oddawna zamierzył, a który powiódł mu się wyśmienicie.
— Najsłodsze Imię Jezus! zawołał Bouchard, który właśnie dojrzał hrabiego z wieży zamkowej. Kochany hrabio jakże udała się podróż?
— Wyśmienicie! Ale mów mi o mojej najukochańszej Małgorzacie.
— Oczekuje cię z utęsknieniem, wzdychając nieustannie. A wasz wuj, znakomity książę?
— Mocno wzruszony mojem przybyciem, ale biedaczysko cierpi okropnie. Zdaje się że nie długo wieczny.
— A zatem spadek?...
— Naprzód już ułożony i zapewniony, jak niemniej i tytuł księcia.
— Pater noster! Wszystko idzie jak najlepiej... Otóż i nasza kochana hrabina, która przychodzi uściskać swego przyszłego małżonka...
Zaledwie trzy dni zostały do terminu ślubu.
Przystąpiono do spisania kontraktu. Przy tej sposobności Bouchard zrobił uwagę Pawłowi, że chciałby aby zięć uregulował zupełnie swoje interesa.
Na co odpowiedział tenże, że w danym czasie da się to wszystko ułożyć.
Poczem obaj w najlepszem usposobieniu wrócili do zamku.
Nareszcie zbliżyła się stanowcza chwila, zajaśniał dzień szczęścia dla hrabiego i jego przyszłej.
Świadkowie bardzo wcześnie zgłosili się do zamku.
Lebel-Gerard w białym krawacie, we fraku, promieniejący radością i nieustannie winszujący hrabiemu, stawił się najpierwszy jako główny propagator małżeństwa skojarzonego przez siebie.
Wyszła Małgorzata.
Nigdy nie widziano nic piękniejszego, nic bardziej czarownego i niewinnego
— Cnoto mego życia! zawołał ojciec, jakaż to śliczności hrabina!
Paweł ujrzawszy swoją przyszłą małżonkę, zupełnie zapomniał o Blance Lizely.
Mały orszak składający się z kilku osób zajął cztery tylko powozy.
Inne powozy próżne, szły tuż za nimi.
— Małżeństwo cywilne odbyło się w kilka minut, małżeństwo religijne trwało daleko dłużej.
Przybyli z Paryża śpiewacy i muzykanci wykonali Mszę z całą świetnością.
Proboszcz z Montmorency pobłogosławiwszy małżonkom wystąpił z mową.
Małgorzata wcale nie ukrywała swego wzruszenia.
Paweł równie był wzruszony jakkolwiek nabożeństwo wydało się mu nieco przydługie.
Nakoniec nowozaślubieni, rodzice i świadkowie powrócili do gotyckiego zamku, w którym czekało wspaniałe śniadanie, i pan Gerard wypowiedział bardzo piękną deklamację.
Po śniadaniu Paweł uprowadził Boucharda już nieco pijanego do biblioteki, składającej się z szaf pełnych książek w przepysznej oprawie.
— Mój drogi teściu, rzekł przedstawiając mu papiery o których mówiliśmy w pierwszym rozdziale, oto lista moich wierzycieli i sumy należne każdemu z nich. Uczynisz mi wielkie dobrodziejstwo gdy zaspokoisz wszystkich po kolei.
— To jest, chciałbyś aby z nimi wejść w układy i następnie zaspokoić.
— Żadną miarą, kochany teściu, targować się, dla ciebie, jest rzecz niewłaściwą a nawet gorszącą, potrzeba im zapłacić wedle rachunku.
— Ależ mój drogi, dla czegóż ty sam im nie płacisz?
— Bo odjeżdżam.
— Odjeżdżasz? powtórzył Bouchard zdumiony.
— Za dwie godziny z moją żoną do Włoch, gdzie spędzimy miodowe miesiące.
— A ja nic o tem nie wiedziałem? zawołał poczciwiec.
— Uważałem za zbyteczne mówić ci o tem, drogi panie. Powinienem cię uprzedzić, że w tym względzie działam podług obyczajów naszych arystokratycznych.
Wspomnieć cokolwiek o arystokracji było to zamknąć stanowczo usta Bouchardowi.
— Bez wątpienia... Bez wątpienia, szepnął... wiedziałem o tem. Mimo tego jednak jest to dla mnie dość nieprzyjemne. W każdym wypadku nie pozostaniecie tam zbyt długo.
— Sześć tygodni lub dwa miesiące.
— To wieczność! Tyle czasu nie widzieć córki. Uzbroję się więc w cierpliwość. Napiszcie przynajmniej do mnie kiedy niekiedy.
— Najregularniej, mogę pana upewnić.
— A listy będą pieczętowane herbowemi pieczęciami na laku, nie prawdaż? Twoje i Margot listy pocieszać mnie będą niewypowiedzianie. Ale co się tyczy listów, trzeba napisać je do moich i do twoich przyjaciół o nastąpionem małżeństwie.
— Natychmiast napiszę ich kilka, a raczej dam ojcu mnóstwo adresów.
Szczególna myśl przyszła do głowy Pawłowi.
— Trzeba będzie, mówił do siebie, zawiadomić także i tę biedną Blankę Lizely, niech ma jakie takie wieści o mnie, chociaż zdaleka.
I pewną ręką, na welinowym papierze z hrabiowską koroną, napisał adres następujący:
„Pani Lizely właścicielka Ville d’Avray“.
Następnie napisawszy jeszcze wiele innych adresów, uprzedził Małgorzatę że wyjeżdżają.
Jakoż tego samego dnia wieczorem, elegancki uherbowany powóz zawiózł pana hrabiego i panią hrabinę na stację kolei żelaznej.
Powróćmy do Ville d’Avray.


∗             ∗

Od czterech dni Blanka Lizely dręczona jest smutnemi przeczuciami, tak jak poprzedni miłość nie dawała jej spokoju.
Naprzód zdziwiona a potem okropnie przerażona, kazała się zawieść do hotelu na ulicy Boulogne.
Tu stosownie do wydanych rozkazów służba oświadczyła, iż pan hrabia wyjechał do Anglii, niewiadomo na jak długo.
Blanka uwierzyła temu odjazdowi. Starała się dociec przyczyny ale nie mogła.
— Napisze do mnie z Londynu, pomyślała, nie podejrzywając zupełnie haniebnego opuszczenia. Jakim sposobem hrabia zdolnym byłby do przeniewierzenia tak namiętnej miłości.
Minęły dni, list nie nadchodził.
Blanka powróciła do hotelu w Boulogne i zaofiarowawszy luidora kamerdynerowi, domagała się rzetelnej odpowiedzi.
— Pan hrabia nie przyjechał i nie pisał... Nic o nim nie wiemy.
Młoda kobieta w tem uporczywym milczeniu przeczuwała nieszczęście, ale nie dawała jednak zupełnej wiary... Zapewne usunął się od prześladowań wierzycieli, pomyślała. Być może dopuścił się jakiego niezbyt moralnego postępku, co się wydarza często tym, którzy mają długi.
Ale dla czego nie pisze nic do niej, do niej, swojej ukochanej narzeczonej, któraby go zdołała wyratować z smutnego położenia.
Biedna kobieta przypuszczała wszystko, nigdy jednak takiej haniebnej zdrady.
Nareszcie po upływie tygodnia James wraz z innemi listami przyniósł także i list od hrabiego.
Panna Lizely pochwyciła go z niecierpliwością i rozerwawszy pieczątkę poczęła czytać.
Nagle jej oczy rozszerzają się, nadzwyczajna bladość okrywa jej oblicze... drży całem ciałem.
W liście znajdowały się tylko dwa wiersze tej treści.
„Pan hrabia Paweł de Nancey ma zaszczyt zawiadomić o swem małżeństwie z panną Małgorzatą Bouchard, w Montmorency.
Jak widzimy Bouchard skorzystał ze wskazówek hrabiego i wysłał wedle jego adresu ten list, dodawszy na samym końcu, nazwisko swojej posiadłości.
Panna Lizely, która w początku myślała że jest pod wpływem jakiegoś sennego marzenia, przeczytawszy po raz drugi, wyrzekła:
— Ha! podły.
Była dotkniętą okropnym ciosem i padła zemdlona na kanapę.


XVII.
Po ożenieniu się.

Wszystkie wypadki przez nas opisane miały miejsce w ciągu bardzo krótkiego czasu.
Od pamiętnego zebrania wierzycieli upłynęło zaledwie dopiero trzy tygodnie.
Poczynał się dopiero listopad, gdy Paweł z Małgorzatą wyjechali do Włoch, w dniu zawartego małżeństwa.
Nie potrzebujemy dodawać, że podróż była czarująca.
Pan de Nancey nad jeziorem Como wynajął rozkoszną willę, prawrdziwe gniazdeczko miłości i młodzi małżonkowie zagospodarowani po książęcemu, rozpoczęli dni miodowego miesiąca.
Już minęło sześć tygodni i mimo zapewnienia powrotu, zamierzali przepędzić tu całą zimę, gdy niespodzianie nadeszła depesza.
Lebel-Gerard zawiadamiał hrabiego o potrzebie natychmiastowego powrotu, gdyż Mikołaj Bouchard wydając świetną ucztę dla dygnitarzy w Montmorency, rażony został napadem apoplektycznym i nie wiele mu już pozostało do życia.
Paweł bardzo filozoficznie przyjął tę nowinę, dla niego śmierć Mikołaja potrajała majątek posagowy, Małgorzata jednak kochając serdecznie ojca, była w rozpaczy.
Tymczasem należało rzucić rozkoszne siedlisko i spieszyć dokąd wzywała ich depesza.
Hrabia i hrabina przyjechali do Montmorency na czas jeszcze, aby otrzymać ostatnie od ojca błogosławieństwo.
Biedny człowiek w skutek ataku nie mówił i nie słyszał. Dopiero w ostatniej chwili życia odzyskał słuch i mowę, poznał hrabiego i hrabinę i nadzwyczajna radość rozpromieniła jego oblicze.
Przycisnął do siebie Małgorzatę i podawszy rękę hrabiemu dodał:
— Uczyń ją szczęśliwą.
Skonał.
Młoda kobieta strapiona niezwykle niespodzianą śmiercią ukochanego ojca, zachorowała.
Powrócić do Włoch było niepodobieństwem. Lekarze wzbronili podróży długiej i nużącej. Zbliżał się już koniec grudnia.
Paweł i Małgorzata powrócili do Paryża i zamieszkali w hotelu na Boulogne.
Mikołaj Bouchard pozostawił po swojej śmierci trzy miljony w papierach umieszczonych w banku i akcjach kolei żelaznej.
Dodawszy do tego nie pełny miljon, z którego właśnie spłacone zostały długi zięcia, hrabia posiadał od razu trzy miljony dwakroć sto tysięcy liwrów.
Olbrzymia ta suma upoiła go. Zaczął też czynić szalone wydatki. Zmienił zupełnie meble, powiększył stajnią, do której Dawid Meyer sprowadził mu naumyślnie konie z Anglii. Panu Fremont polecił dostarczenie najpiękniejszych jubilerskich wyrobów.
Załatwiwszy się z długami i urządziwszy się na stopę oniemal książęcą, Paweł zaczął się nudzie.
Jakim sposobem można się bawić z kobietą, która ciągle jeszcze była słabą i nosiła żałobę? Nie był zdolny ani Małgorzaty prowadzić w towarzystwa, ani przyjmować u siebie nikogo.
Powietrze Paryża jest niezmiernie niebezpieczne dla ludzi tej natury co Paweł.
Miłość prawdziwa może ich wprawdzie uspokoić i umiarkować, ale gdzież szukać tej rzetelnej miłości?
Zwykle wcześniej lub później rzucają oni ciszę błogosławioną rodzinnego domu, i poczynają na nowo życie bez jutra.
Trzeba właśnie tego trafu, że Paweł równie począł tęsknić do podobnego życia.
Rzecz dziwna, że i to dziecię tak powabne, tak urocze, nie mogło go przywiązać i zatrzymać w domu.
Kochał on bezwątpienia Małgorzatę i nie chciał jej sprawić ani zmartwienia ani przykrości.
Gdyby to działo się nad uroczem jeziorem we Włoszech, gdyby wreszcie miał sposobność w Paryżu sprezentować się z tą małżonką jaśniejącą wielkiemi przymiotami ciała i duszy, ha! rzecz inna.
Tymczasem choroba trwała i biedne dziecko skazane zostało na najfatalniejszą samotność w książęcym pałacu.
Małżonka była tyle przenikliwą że dostrzegła to znudzenie się męża, prosiła go więc sama, aby wyszedł bez niej.
Pan hrabia walczył pozornie z samym sobą, później jednak rozważywszy że sam na sam z kobietą chorą nie jest zbyt przyjemne, zamierzył odzyskać dawniejsze prawa życia kawalerskiego.
Zaczął tedy bywać w klubie, spożywać tam kolacje, a kiedy zasiadał do wista lub preferansa, nie powracał do domu wcześniej jak o samej północy.
Musimy tu dodać, że w tej epoce pomiędzy r. 1867 a 1868, Małgorzata lubo opuszczona nie była zdradzaną przez małżonka.
Pan de Nancey nie myślał wcale o kobietach.
Myśl zaangażowania przyjaciółki nie przychodziła mu jeszcze do głowy. Przyjaciele klubowi proponowali mu nieraz zabawę u sławniejszych piękności teatralnych, ale umiał zręcznie wywinąć się od pokusy.
Małgorzata pozostawiona sama w sobie blizko przez przeciąg sześciu miesięcy, zwolna przyzwyczaiła się do tego i nie czuła się być nieszczęśliwy.
— To właściwie nie jest winą Pawła, mówiła... gdybym nie była straciła mojego ojca, gdyby nie ta smutna katastrofa... potrzeba oszczędzić mojemu mężowi niepotrzebnych narzekań... Spodziewam się, że ze zdrowiem powrócą mi i siły. Godzina jest bardzo bliska, w której mąż otrzyma we mnie nieodstępną towarzyszkę i na nowo zajmiemy mieszkanie w cudnej willi nad jeziorem Como.
Tak minęła zima... Zdrowie Małgorzaty zwolna za zbliżeniem się wiosny polepszało się.
W miesiącu kwietniu już była zupełnie zdrowa i zapragnęła przepędzić lato w Montmorency gdzie była tak szczęśliwa.
Pan de Nancey, jakkolwiek dla niego zamek w Montmorency był nieco pretensjonalnie urządzonym, zgodził się chętnie na pobyt, mógł bowiem wyjeżdżać do Paryża i spędzać tam dnie i noce.
Małgorzata sądziła że w miejscu pełnem tylu wspomnień, odzyska tam przeszłą swoją wesołość i zdrowie.
Rzeczywiście pan de Nancey przez kilka tygodni nie wydalał się z Montmorency.
Rzemieślnicy sprowadzeni z Paryża zajęli się usunięciem wszystkich śmiesznostek zaprowadzonych przez p. Boucharda.
Po ukończeniu tych robót, zamek wyglądał prześlicznie.
Hrabia nie mając nic do doglądania, zaczął się nudzić na dobre.
Już ośm miesięcy upłynęło od śmierci eks-negocjanta. Małgorzata chciała nosić wielką żałobę przez cały rok, lecz Paweł prosił ją aby zamiast czarnej sukni włożyła koloru szarego.
Pan de Nancey postanowił bawić się, zaprosił więc swych przyjaciół z klubu i wydał kilka balów, o których pisano szeroko w gazetach.
Pomiędzy młodymi ludźmi przedstawionymi przez hrabiego, znajdował się jeden wyróżniający się szczególniej od wszystkich.
Jeszcze bardzo młody, miał bowiem zaledwie 23 lat, baron Rene de Nangis, jedyny syn deputowanego, przeznaczony został do brania udziału w polityce. Przeplatał swoje zajęcia przyjemnościami tak łatwemi do odnalezienia w Paryżu.
Minister miał słabość dla młodzieńca i ze względu zasług ojca, postępował z synem z pewną poufałością.
Baron nie korzystał wcale z pobłażania swego zwierzchnika i pełnił swoje obowiązki z należytą pilnością.
Będąc dość bogatym nie nadużywał swobody. Nie grał, nie utrzymywał żadnej kobiety, nie miał awanturek miłosnych.
Jednem słowem, Rene dotychczas nie znał wcale miłości. Marzył, co prawda, o niej, dał sobie jednak słowo, że osoba która pozyska jego serce, będzie godną jego ręki i imienia W zamku hrabiego, baron był jednym z najprzyjemniejszych gości, przywabiała go pani tej cudnej posiadłości.
Co się tyczy Małgorzaty, w rozmowie młodego chłopca znajdywała wielką przyjemność. Przekładała ona jego towarzystwo nad resztę osób bywających w zamku. W każdym jednak razie była to tylko niewinna znajomość.
Biedne dziecko nie wiedziało tego jeszcze, że na świecie znajdują się wzbronione miłości.


XVIII.
Przedstawienie w Gaieté.

Przyjaciele pana de Nancey byli to hulaki w całem najobszerniejszem tego słowa znaczeniu.
Wiedzieli o tem bardzo dobrze, że hrabia ożenił się z córką negocjanta i że odziedziczył miliony. Wiedzieli jeszcze więcej, że hrabina jest śliczna.
Jakkolwiek jednak byli najpewniejsi, że posiadali sztukę uwodzenia w najwyższym stopniu, jednakże widząc raz czy dwa razy Małgorzatę, wiedzieli iż w tym razie najzręczniejszy bałamut nie wiele poradzi.
Aureola czystości otaczająca głowę pięknej hrabiny, była dla nich przeszkodą nie do zwalczenia.
Ztąd też wszystkie bale wydawane w Montmorency uważali za bardzo nudne i niejednokrotnie starali się wymówić od wizyt.
Tym sposobem na nowo w zamku osiadła samotność i Paweł przypisując to niewłaściwemu postępowaniu swojej żony, wyjeżdżał do Paryża, gdzie spędzał czwartą część roku.
Tak stały rzeczy, gdy nagle pewna okoliczność zgotowała biednej kobiecie przykrość większą nad jej opuszczenie.
Hrabia śniadał w angielskiej kawiarni, mając około siebie blisko tuzina przyjaciół. Pito trochę za wiele i rozmawiano dość głośno i wesoło.
Właściciel przyniósł butelkę wina z r. 1848. Jeden z biesiadników wziął butelkę, powąchał i zawołał:
— Zabierz ją sobie, bo za nadto czuć korek.
— Cicho, rzekł hrabia Nattes już dobrze pijany.
— Dla czegóż to mam milczeć? zapytał pierwszy.
— Ponieważ nie można mówić o stryczku obok powieszonego.
— Co to znaczy?
— Ani o korku u teścia korkarza, dodał hrabia Nattes, pośród ogólnego milczenia. Teść naszego Pawła tu obecnego sprzedawał te przedmioty, które ty potępiasz.
Sądził że go poprze śmiech ogólny. Tymczasem nikt się nie odezwał.
Paweł powstał.
— Mój kochany panie, rzekł ze spokojem pokrywającym głębokie wzruszenie, jesteś impertynentem i głupcem.
— Co?
— Jeżeliby ojciec hrabiny był kupcem, dodał Paweł, słychaćby o tem było daleko wyraźniej.
Młody człowiek chciał się rzucić na hrabiego, ale go inni powstrzymali.
— Nie gorączkuj się mój mały, zwykłem bowiem załatwiać kułakiem wszelkie kłótnie, a zdaje mi się że jestem od pana mocniejszy. Jeżeli zaś chcesz, możemy się spotkać w lasku bulońskim jutro rano.
— Bardzo dobrze.
Natychmiast wybrano czterech świadków i rzecz załatwiła się na miejscu.
Paweł nie dał znać swojej żonie, ale po prostu nie powrócił do Montmorency a nazajutrz pan de Nattes otrzymał niebezpieczne pchnięcie szpadą w ramię, które go zatrzymało przez sześć tygodni w łóżku.
Hrabinę posądzono o przyczynienie się do owego wypadku, hrabia niezmiernie zirytowany rzekł sam do siebie:
— Małżeństwo to, uczyniło mnie śmiesznym. Będę odtąd przedmiotem ciągłych szyderstw. Dowód tego że Nattes wypowiedział mi to w oczy.
Powoli zarysowywała się przepaść rozdziału między małżonkami i z obejścia się hrabiego, hrabiną, przyznała, że już wcale nie ma żadnego miejsca w sercu męża.
Zbyt dumna aby się skarżyć, zbyt cierpliwa, Małgorzata zdecydowała się cierpieć w milczeniu, wyczekując na zmianę w postępowaniu hrabiego. Niestety! daremnie.
Byłaby sama jedna nieustannie, gdyby nie wizyty młodego Rene de Nangis. W miarę jak się mąż oddalał, on się przybliżał. Zwykły porządek na świecie. Dwa lub trzy razy pochwycił Małgorzatę z oczami czerwonemi w których łzy źle otarte były. Była więc nieszczęśliwą!
Nie potrzeba było zbyt trudzić się nad odnalezieniem przyczyny jej niedoli.
Pan de Nangis zatem miał nadzieję, nadzieję daleką, ale zawsze nadzieję.
Pani de Nancey w naiwności swojej nie przypuszczała nawet, że mogła wzbudzić jakie uczucia w młodzieńcu.


∗             ∗

Od czasu jak pan de Nancey, nasz smutny bohater zerwał stosunki z domem własnym, niejednokrotnie był widywanym w miejscach dla niego nieodpowiednich. Mimo to wszakże miał wstręt do tych syren, zbyt łatwych do zdobycia.
Kiedy mu przyjaciele czynili wyrzut, dla czego nie postara się o jaką przyjaciółkę, odpowiadał:
— Wszystkie te piękne żurnale nie mają ani serca, ani stałości. Najuczciwszą kobietą jest moja żona.
— Czegóż więc szukasz?
— Sam nie wiem.
Rzeczywiście Paweł miał dziwne żądanie, trudne do urzeczywistnienia.
Jednego dnia pojechał do teatru Gaieté i kupiwszy bilet do krzeseł, wszedł.
Scena nie zajmowała go. Rzucając tu i owdzie spojrzenia, nagle w loży na dole spostrzegł śliczną blondynkę.
Była to Blanka Lizely, bardziej jeszcze urocza, pełna powabów, uśmiechnięta, czarująca.
Paweł chciał natychmiast udać się do niej. W obecnej chwili potrzebował koniecznie silnego wzruszenia.
Widok Blanki Lizely już go niezmiernie poruszył.
Łańcuch przeszłości dobrowolnie przez niego zerwany, na nowo zdawał się łączyć w ogniwa.
Całe jego istnienie teraz zawisło, można powiedzieć na ustach tej kobiety.
Wspomnienia przyjemne obudziły się w jego duszy.
— Omyliłem się, rzekł, to ją kocham nie Małgorzatę.
Tymczasem muzyka rozpoczęła drugi akt opery.
Hrabia unosił się szalenie. Opuścił więc teatr i zaczaj błąkać się po korytarzach. Dziwnym zbiegiem okoliczności zbliżył się aż do loży panny Lizely.
Lokaj wysoki i barczysty stał tu na straży.
Hrabia nie przypominał sobie aby go kiedy widział u Blanki, był to zatem świeżo przyjęty służący. Ten lepiej!
Hrabia nie śmiał przybliżyć się.
Był oniemal pewnym, że Blanka po owej nocy, do dziś dnia zachowała dla niego zemstę.
Czyliż nie miała słuszności? Czy mogła przebaczyć mężczyźnie, który przysięgając jej dozgonną miłość zdradził najhaniebniej.
Jaki mógłby podać powód tego opuszczenia?
Na nowo powrócił do teatru i przesiedział mocno zamyślony w krześle, nie zwracając prawie wcale uwagi na scenę.
Kiedy sztuka zbliżała się do końca, wstał i wyszedł pierwszy.
Postanowił on czekać na Blankę w przejściu na ulicę.
Nie był jednak sam jeden, mnóstwo młodych mężczyzn zajęło także stanowisko, wyczekując na tę piękną, uroczą kobietę. Nikt jej dobrze nie znał, ale widywano ją zawsze w powozie. Dostateczny aż nadto powód do złożenia ukłonów bogini gdy wsiadać będzie do powozu.
Hrabia nie omylił się w rachubie. Blanka poprzedzana przez ogromnego lokaja wyszła z loży.
Młoda kobieta miała postać wspaniałą, nie znać było na jej twarzy żadnego zakłopotania. Patrzyła śmiało ale zdawała się nikogo nie widzieć.
Dziwnym zbiegiem okoliczności, czy też dzięki wpływowi spojrzenia hrabiego, pożerał ją bowiem prawie wzrokiem, spojrzała w tę stronę, gdzie stał Paweł.
Ich wzroki skrzyżowały się.
Na twarzy Blanki pokazał się żywy rumieniec, ale w oczach jej nie błyszczała zemsta. Na ukłon hrabiego odpowiedziała poruszeniem głowy.


∗             ∗

Łatwo przewidzieć, że Paweł spotkawszy w chwili zupełnego znudzenia się dotychczasowem życiem, Blankę, na nowo starał się widzieć z nią i zawiązać stosunki.
Jakoż po kilkakrotnem usiłowaniu dostania się do mieszkania Lizely, otrzymał audjencją i przebaczenie.
W obecnej chwili zawiązała się taka między nimi rozmowa:
— A więc, szepnął Paweł osłupiały, jestże to prawdą... pani mi przebaczasz?
— Ależ tak, po sto razy tak! zawołała Blanka zniecierpliwiona. Czyliżbym mogła podać panu rękę a w sercu żywić żal i gniew? Nie lubię komedji... Co prawda, pan mnie boleśnie obraziłeś, lecz zastanowiwszy się nad tem, przekonałam się, że nie pańska ale moja wina. Co pan chcesz, uniosłam się zbytecznie, byłam zbyt rozmarzona. Pan zapewne uważałeś mnie za nieprzyzwoitą kobietę. A jednak uwielbiałam nie szaleństwo?
— Pani mnie uwielbiałaś?
— Jak w romansie albo w dramie, kochany hrabio... radabym była być twoim podnóżkiem... rzucić się w wodę lub w ogień dla ciebie. Cóż pan na to mówisz?
— A obecnie?
— To wszystko teraz minęło, Lecz gdybym ja jeszcze panią kochał?
— Byłoby to zbyt późno kochany hrabio. Wiem przytem aż nadto dobrze, że mnie nigdy nie kochałeś?
— O, mylisz się pani.
— Nigdy! Nigdy! Nie wierzę temu.
Po chwilowej przerwie mówiła dalej:
— Jestem piękną. Pan miałeś kaprys i oto wszystko. Wreszcie to nie pańska wina. Nie można rozkazać sercu. Dzisiaj, jeżeli się to panu podoba; zapomnijmy zupełnie o przeszłości a mówmy o panu. Pan nie wyobrazisz sobie jak mnie wszystko obchodzi. Pan znajdziesz we mnie wiernego towarzysza.
— Mówić o mnie? Na co? Co pani powiem, gdyś mi zapowiedziała, że w nie nie wierzysz.
— Wierzyć będę temu co mi pan powiesz 0 sobie, o swojem życiu, o interesach... Jesteś żonaty... jesteś bogaty... Czyś szczęśliwy?
— Nie, odpowiedział Nancey opryskliwie.
— O mój Boże, czegożsię dowiaduję. Ależ to niepodobna.
— Dla czego?
— Ponieważ posiadasz wszystkie warunki potrzebne do szczęścia. Piękną w świecie pozycją, wielki majątek, powabną żonę... bo rzeczywiście jest czarującą z twarzą Madonny, uśmiechem dziecka i wielkiemi naiwnemi oczami.
— Pani ją widziałaś?
— Czy pana to dziwi?
— Bardzo...
— A jednak to rzecz bardzo prosta. Chciałam poznać moją rywalkę. Otóż, jednego dnia pojechałam do Montmorency i korzystając z pańskiej nieobecności, prosiłem o pozwolenie zwiedzenia parku. Ten zamek prawdziwie oryginalny. Pani hrabina siedziała pod lipą rozmawiając z pięknym młodzieńcem...
— Z pięknym młodzieńcem?
— Bardzo pięknym, hrabio. Bardzo młodym, najwyżej lat dwadzieścia trzy... szczupły, blondyn, z małemi wąsikami, zapewne jeden z pańskich przyjaciół, Pani hrabina zajęta rozmową nie zwróciła na mnie uwagi, miałam więc sposobność przypatrzenia się jej... Podobała mi się nadzwyczajnie. Hrabina rozkoszna osoba. Wiele ma lat?
— Siedmnaście.
— Biedne maleństwo... ależ to dziecko! Siedmnaście! Ja mam dwadzieścia pięć. Widzisz pan jak jestem stara w porównaniu z nią. Hrabio, jesteś szaleńcem.
— Nie kocham jej, odparł sucho hrabia.
— Ależ mój przyjacielu, jesteś potworem, bo wreszcie jeżeli jej nie kochasz, po cóż się żeniłeś?
— Pani wiesz że byłem zrujnowany.
— Aha! Interes pieniężny... Miliony pana Bouchard. Zapłacono gotówką pańską miłość... uczyniono zaszczyt pańskiemu podpisowi...
— Blanko, ty mi czynisz wyrzuty. Mówiłaś przecie że nie można rozkazać sercu, a moje zupełnie do ciebie należy.
— Bardzo eleganckie kłamstwo, uprzedziłam pana że nie wierzę w coś podobnego.
— Ja cię kocham, kochana! O Blanko, zbyt drogo okupiłem wybryk, i honor mój narażony został w obec świata. j
Nastało milczenie. Wkrótce jednak Blanka odezwała się:
— Bądź pan szczerym i raz zastanówmy się nad naszem położeniem, które dla mnie jest wielce przykre. Bądź pan moim przyjacielem ale niczem więcej. Moje serce umarło dla miłości. Przyjmij pan więc ofiarowaną przyjaźń albo od tej chwili zrzecz się widywać ze mną, co wprawdzie, sprawi mi pewną przykrość. A więc...
— Nie widywać się, jest niepodobieństwem...
— A któż cię do tego zmusza. Mój dom zawsze dla ciebie otwarty...
— Ale przestać cię kochać... gdy serce rwie się do ciebie, nie, nigdy!
— Kochaj więc lub pozostań w tej illuzji, ale mi nigdy o tem nie wspominaj...
— Nie mogę.
— Wszystko można przy silnej woli.
— Przyrzeknę milczeć i nie dotrzymam słowa...
— Warunek nieodwołalny. Za pierwszem zapomnieniem się, wszystko między nami zerwane, nawet przyjaźń.
— Wypędzisz mnie?
— Bez litości. Nie jako przyjaciela ale jako wroga. Cóż wybierasz?
— Pani wiesz przecie, wszystko, oprócz twojej nienawiści.
— A więc nie wspomnisz nigdy, ani jednego słowa o miłości.
— Spróbuję!
— To za mało, odpowiedź stanowcza, albo pożegnamy się.
— Dobrze... będę milczał.
— Wybornie! Takim właśnie mieć cię pragnę. A teraz mówmy o tem, co nie jest wzbronione.
Pan de Nancey wyszedł od Blanki po upływie dwóch godzin, czując że życie jego zależy od zręcznej syreny.
Ta widząc go odchodzącym szepnęła.
— Trzymam go! Odszedł przekonany żem mu przebaczyła, że go kocham, że jestem jego przyjaciółką. Czyliż taka kobieta jak ja przebacza? O omyliłeś się panie hrabio, obelgę i hańbę pamiętam doskonale!


XIX.
Cyrce.

Wyrazy wymówione przez pannę Lizely wyjaśniły doskonale jej serce.
Pragnęła zemsty ale zemsty okrutnej, bez względu na łzy.
Czyliż była rzeczywiście okrutną?
Historja jej życia opowiedziana hrabiemu była rzetelną, odgrywała ona w niej rolę ofiary a nie wspólniczki.
Można pojąć jaka gorycz wypełniała jej serce.
Nagle jednego dnia wszystko znikło. Blanka pokochała!
Kochała hrabiego całem sercem, tem więcej, że ten człowiek przyrzekł ją poślubić.
Człowiek ten miał wynagrodzić hańbę i wszystko czego doświadczyła w stosunku z lordem Dudley.
Nagle nowy zawód. Blanka przekonała się, że wszyscy mężczyźni są nie stali i postanowiła się pomścić, od tej też rzeczywiście chwili, miała pewną ulgę.
Dowiedziawszy się o powrocie hrabstwa z Włoch, chciała wiedzieć o każdym kroku hrabiego.
Zbieg sam przychodził napowrót ze związanemi rękoma.
Kiedy pan Nancey, chwilami zapominał o warunkach umowy, Blanka natychmiast stawała się chłodna, szydercza, grożąc wypowiedzeniem posłuszeństwa i zamknięciem drzwi przed hrabią.
Paweł przerażony groźbą milczał, czując że miłość przybiera gwałtowne rozmiary.
Trwało to blisko dwa miesiące, panna Lizely zwyciężyła. Pan de Nancey odtąd należał do niej bezwarunkowo. Mogła nim rozporządzać jak Rzymianie rozporządzali swoimi niewolnikami. Co chciała, co rozkazała, Paweł spełniał bez wahania.
Ale i hrabia czuł, że dłużej nie wytrzyma.
Jednego też dnia przybył ze stanowczem postanowieniem. Odmalowało się to na jego twarzy.
— Pawle, co tobie! zapytała Lizely, ty cierpisz?
— Ona mnie pyta czy cierpię, rzekł hrabia z goryczą.
— Pytam się z całą szczerością, jak siostra pytałaby brata. Co tobie?
— Oto, trzeba nam skończyć, raz trzeba zerwać z tem życiem trudnem, niegodnem. Raczej umrzeć niż dłużej znosić takie męki, zrzekam się roli, przybranej w chwili najwyższej słabości. Przysiągłem, ale odwołuję przysięgę. Niech się stanie co chce.
— Nie rozumiemy się.
— Doprawdy, zawołał hrabia z ironią, a to jednak takie proste. Kocham cię jak szaleniec. Tyś moim życiem. Otóż wypowiadam ci to śmiało.
— Jeżeli pan zapomniałeś o przysiędze, ja pamiętam słowa, które wyrzekłam. Mój dom odtąd jest dla pana zamknięty i masz wyjść natychmiast!
— Tak sądzisz?
— Jestem pewna.
— A któż ci dał tę pewność?
— Jestem panią tutaj...
— Każesz mnie wyrzucić swojej służbie?
— Z najwyższem obrzydzeniem, z największą boleścią, ale uczynię to.
— Nie uczynisz tego.
Przy tych słowach, wydobył z kieszeni rewolwer, z kości słoniowej.
— Przychodzisz mnie zabić? rzekła Blanka niespokojna ale zawsze z uśmiechem na ustach.
Pan de Nancey wzruszył ramionami.
— Wiesz dobrze, że nie dotknę się nawet jednego twojego włosa na głowie.
— Dla kogóż zatem ta broń.
— Dla mnie.
— Chcesz umrzeć?
— Chcę spać snem nieprzespanym. Niechcę myśleć więcej, ani chcę cierpieć. Posłuchaj mnie Blanko, jeżeli w ciągu pięciu minut nie rozkażesz mi żyć, nie przyrzeczesz być moim szczęściem, w twoich oczach zabiję się. Przebacz mi pani, jeżeli krew powala twoje kobierce. Daruj, że pragnę jedynie przy twoich umrzeć nogach.
— I to uczynisz? rzekła Lizely nie mogąc zapanować nad wyruszeniem.
— Przysięgam ci na mój honor i tym razem dotrzymam przysięgi.
— Więc to naprawdę mnie kochasz? zawołała Lizely udając znaczne drżenie głosu.
— Wątpiłaś o tem?
— Jakże wierzyć? Już mówiłeś kiedyś, że mnie kochasz... A jednak przypomnij sobie. Pan mówisz o swojem cierpieniu... Cóż ja w takim razie mogłabym powiedzieć?
— Czyliż, wykrzyknął Paweł, nie odpokutowałem już sto razy tej zbrodni. Prawda, byłem nikczemny, ale byłem szalony, to mówię na moje usprawiedliwienie. Tak cierpiałem, ale są granice cierpienia. Niewolnik, będąc zbyt długo męczonym, rwie swoje łańcuchy! Lepsza śmierć niż twoja nienawiść.
— Mówisz o nienawiści, rzekła wzruszona Blanka, sądzisz, że cię nienawidzę.
— Czyliż nie miałem tego wyraźnych dowodów? Jeżeli zatem nie jest to nienawiść okrutna, nieubłagana, to czemże jest nareszcie!
Panna Lizely powstała i potoczyła się. Możnaby powiedzieć, że chciała uciekać, ale zabrakło jej siły.
— A jeżeli cię zwodziłam! rzekła zaledwie dosłyszanym szeptem. Jeżeli ta nienawiść miała inne nazwisko?
— Jakie?
— Miłość.
— O milcz pani! Oszczędź mi pani tej nowej boleści. Bawisz się mojem życiem jak lalką: Pozwól mi przedewszystkiem umrzeć.
— Zwyciężyłeś nareszcie, wyszeptała Blanka z pewnym rodzajem upojenia. Jestem tak słaba, jestem tak nikczemna, że broń zwrócona ku twoim piersiom stanowczo kazała mi zapomnieć o mojej przysiędze. Czy pojmujesz teraz prawdę słów moich. Pawle ja cię zawsze kochałam... Pawle kocham cię więcej niż kiedykolwiek!
— I miałaś odwagę ukrywać to przedemną. Nakazałaś mi milczenie?
— Było tego potrzeba.
— Dla czego? Ponieważ. znam doskonale wartość i siłę twych słów błagalnych... Chcąc oprzeć się twym prośbom, potrzeba było zakazać ci mówić o miłości. Wiedziałam, że widząc cię na kolanach zapomnę o hańbie i o łzach wylanych...
— A więc jestem przy tobie! Przy twoich nogach. Zapomnijmy o przeszłości i bądźmy szczęśliwi!
Szybkim ruchem panna Lizely pochwyciła rewolwer, który hrabia położył na stoliku.
Wymierzywszy go w swoje piersi i odstępując parę kroków rzekła:
— Do ciebie należy teraz posłuchać mnie panie hrabio.
— A! krzyknął Paweł zrozpaczony, więc to była tylko komedja. Mój trup, byłby dla ciebie nieco niewygodnym. Rozbroiłaś ranie, zabijając w inny sposób.
— Nie! Sto razy nie! Ponawiam moje wyrazy. Kocham cię. Ale należy koniecznie rozgrzeszyć twoje zamiary. Znając moje serce, pogardziłabyś memi obowiązkami. Muszę zapanować nad moją młodością. Pierwej nim należeć będę do ciebie zabiję się.
— I ma to być ta szalona miłość! odpowiedział z goryczą hrabia.
— Pawle przysięgam, że cię kocham.
— A więc dobrze. Więc jesteś jedną z tych słabych istot, dla których potrzeba koniecznie wieńca, mera i kościoła dla ulegalizowania miłości. Nie sądziłem abyś była do tego zdolna i dziś nie chce mi się wierzyć...
— Mało mnie obchodzi legalność. Czyliż nie wiem że gdybyś dzisiaj był wolnym, jutro zostałabym twoją żoną. Miałażbym się mylić?
— O gotówbym przebyć ogień piekła, byle połączyć się z tobą na wieki.
— Jestem tego pewna.
— Więc cóż cię powstrzymuję?
— Pragnę nie cierpieć... Zbyt cierpiałam... Nie mogę dłużej...
— Czyliż ja jestem powodem tego cierpienia?
— Blanka uczyniła znak potwierdzający, poruszeniem głowy.
— Ja? zapytał znowu Paweł. Ja mam być przyczyną. Ja kochanek namiętny, oszalały, pełen ognia, gotów7 raczej umrzeć niż żyć bez ciebie.
— O tak, to ty jesteś przyczyną moich cierpień.
— Ależ to niepodobna.
— Oto, kiedy zostałabym pańską kochanką, to rany moje niemiałyby granic.
— Blanko wytłómacz się jaśniej, bo nic a nic nie pojmuję.
— Wiedz o tem że jestem zazdrosną.
— A więc.
— Nie domyślasz się?
— Nie, na honor. Ta zazdrość, bez wątpienia, nie powstała z mojej przyczyny.
— Przeciwnie.
— Jakto? Czyliż nie kocham ciebie jedynie? Zapominasz o tej do której należysz i która należy do ciebie w obec Boga i świata.
— Moja żona! zawołał Paweł przerażony.
— Jest ona młoda i piękna, odpowiedziała Blanka, ona ciebie kocha i sądzi że wzajemnie jest przez ciebie kochaną.
— Jesteś zazdrosna o moją żonę, powtórzył pan de Nancey.
— Dzisiaj nie jestem wcale zazdrosna. Będę jednak zazdrosną jutro, jeżeli pozostaniesz jutro moim kochankiem.
— Więc nie pamiętasz jakem ci opisywał moje życie z hrabiną. Ogranicza się ono do widzenia raz na tydzień...
— Wiem o tem; lecz w tej godzinie właśnie tygodniowej, jest miejsce na kaprys, jest czas na podział wzajemny pieszczot małżeńskich... Należę do tych, którzy pragną albo wszystkiego albo nie chcą nic.
— Zgoda. Istnieje przecież sposób zabezpieczenia się od podobnej zazdrości.
— Jaki?
— Wszak ciebie tu nic nie zatrzymuje?
— Nic.
— A więc jedźmy razem. Opuśćmy Francją, jedźmy daleko, do jakiego kraju, który ty wybierzesz i tam ukryjemy się, v głębi tajemniczej groty.
— Nigdy!
— Dla czego?.
— Jesteś zbyt bogaty, nie chcę aby mnie posądzono, żem oderwała od żony męża dla opanowania jego majątku.
— Pozostańmy zatem tutaj.
— Czy myślisz że przyjmę podobnie nierozsądną propozycję. Cóżby świat powiedział o hrabi Nancey, który mieszka ze swoją kochanką?
— Okryjemy się nieprzeniknioną tajemnicą.
— Pańskie zniknięcie narobi hałasu. A przytem mówiono o mnie już: kochanka lorda Dudleya. A ja, nie zapomnij, jestem córką barona Lizely. Nie chcę aby mnie znowu tytułowano: „kochanka hrabiego de Nancey.“ Dość już i tak hańby.
— Ależ nareszcie czegóż więc żądasz? szepnął Paweł.
— Mówiłam już, nie chcę więcej cierpieć.
— Trudno przypuścić abyśmy nie zaradzili temu szukając wspólnie.
— Szukajmy, zgadzam się z całego serca.
Pan de Nancey oparł głowę na dłoniach i nadaremnie zastanawiał się, badał i zamyślał się. Zmuszony przyznać się do niezaradności, zadanie nie zostało rozwiązane.
— Otóż ja, wymówiła panna Lizely z naciskiem tryumfu, ja znalazłam.
— A! krzyknął Paweł. Mów więc.
— Potrzeba przedewszystkiem zerwać z życiem nieporządnem, które niegodne jest ciebie i nie odpowiada twojemu majątkowi. Potrzeba powrócić do domu i zbliżyć się do hrabiny.
— Jakto? zapytał mocno zdziwiony hrabia.
— Tylko na pozór, odparła Lizely, idzie, powiadam, o zachowanie powierzchownej przyzwoitości, wszystko co się zbliża do nieporządku, sprowadza pogadanki nie potrzebne. Raz zostawszy wzorowym mężem, w oczach świata przedstawisz mnie swojej żonie, z która zawiążę stosunki przyjaźni. W takim razie tylko będę mogła kontrolować twoje zachowanie się, najmniejsza radość w oczach twojej żony, uprzedzi mnie o tem co mam myśleć. Oto mój projekt. Jak ci się zdaje?
Pan de Nancey mimowolnie zadrżał. Nieco uczciwości pozostałej w jego sercu, oburzyło się na przedstawienie Blanki żonie w charakterze przyjaciółki...
— Wahasz się? zawołała Blanka marszcząc brwi i ciskając z oczów błyskawice. Żegnam cię nie zobaczymy się więcej.
I krokiem pewnym obróciła się ku drzwiom.
Ruch ten był dostatecznym do unicestwienia błysku woli hrabiego.
— Nie waham się, rzekł, twoja wola jest moją.
— Doskonale, odpowiedziała panna Lizely. Daj mi dowody przez natychmiastowe wykonanie mojej woli. Tego wieczoru powrócisz do Montmorency. Co się tycze przyczyny przedstawienia, wybierzesz pierwszą lepszą... Mogę być wdową i twoją kuzyną, zdaje mi się...
— Tak, wdowa i moja kuzyna, nie podobna znaleźć stosowniejszej... Wszystko uczynię...
W godzinę później hrabia opuścił Ville-d’Avray a Blanka powiedziała uśmiechając się:
— Sądzę że zemsta zbliża się!


XX.
Niegodziwość.

Wiemy, że hrabia bardzo rzadko kiedy odwiedzał zamek Montmorency.
Młoda kobieta patrzyła na Rene, jak na przyjaciela pełnego poświęcenia, dawała mu dowody niewątpliwej sympatji i w naiwności prawie anielskiej, nie domyślała się nawet, że może żywić dla niego inne jakie uczucie.
Jakkolwiek hrabia sprawiał jej wiele przykrości swojem postępowaniem, kochała go jak w pierwszych dniach poznania, była więc niezmiernie uradowana, gdy jej oświadczył, że nie powróci więcej do Paryża.
Paweł natychmiast kazał sobie przygotować apartament oddalony od jej pokojów i tego samego wieczora tam się przeniósł.
Nie kocha mnie, szepnęło biedne dziecię. Prędko przestałam się mu podobać. Co to wszystko znaczy? Mam zaledwie lat ośmnaście i żyję jakbym była wdową. Dzięki Bogu, że się przynajmniej zbliżył do mnie. A kto wie, może kiedy, powróci już do runie.
Rene de Nangis przybył równie tego samego wieczoru.
Nazajutrz Paweł wcale nie pokazał się, a ponieważ nie lubił ani książek, ani muzyki, zabijał czas przedłużając śniadania i obiady, paląc zapamiętale cygara w alei lipowej.
Wieczorem rozpoczął rozmowę z Małgorzatą, w przedmiocie zainstalowania mniemanej kuzynki, gdy lokaj przyniósł mu list.
List wyziewał woń znaną dobrze Pawłowi. Zapieczętowany lakiem, nosił na sobie herb barona i wstążkę legii honorowej.
Paweł zerwał kopertę ręką nieco drżącą, przeczytał go i podając Małgorzacie, rzekł: List po części i ciebie dotyczy.
List był tej treści:

„Panie hrabio i kochany kuzynie!

Przypominasz sobie zapewne swoją kuzynkę Blankę, która tak wcześnie poszła za mąż i tak wcześnie została wdową.
Otóż ona przypomina się twojej pamięci.
Po powrocie moim z Włoch, gdzie przepędziłam kilka lat, dowiedziałam się o twojem ożenieniu i mówiono mi, że hrabina de Nancey jest osobą zupełnie pełną przymiotów.
Pragnę serdecznie odnowić z tobą znajomość i poznać się z twoją żoną.
Czyliż mogę zaniepokoić was w waszem uroczem Montmorency? Czy moja kuzynka pozwoli mi przerwać na chwilę wasze sam na sam! Proszę o dwa słowa a natychmiast przybędę.

Twoja kuzyna
Blanka Lizely.

— Cóż to za kuzynka? zapytała Małgorzata oddając list.
— Bardzo miła i powabna kobieta, jeżeli nie zmieiła się od tylu lat...
— Czy młoda?
— Jeżeli się nie mylę, ma 24 lub 25 lat.
— Nie mówiłeś nigdy o niej.
— Rodzina moja jest tak liczna, że niepodobna o wszystkich pamiętać... Cóż mam odpowiedzieć?
— Ty najlepiej ocenisz to mój drogi. Dodam tylko, że z mojej strony niech rachuje na najlepsze przyjęcie. Jako kuzyna ma prawo do mojej sympatji.
Paweł dotknął ustami czoła żony, której twarz rozpromieniła się.
— Jesteś prawdziwym aniołem, moja droga. Pojadę sam jutro z odpowiedzią, będzie to daleko lepiej. Zatrzymasz ją na obiad, jeżeli ci się podoba. W przeciwnym razie, można będzie zerwać stosunki, bo nie chciałbym aby ci to sprawiło przykrość.
Wyrazy te niewypowiedzianą sprawiły jej radość, szepnęła z cicha:
— Wraca do mnie! Nazajutrz pan de Nancey wyjechał.
Blanka postanowiła zdobyć hrabinę i rzeczywiście powiodło się jej nadspodziewanie.
W ciągu godziny Małgorzata pozostawała pod wpływem czarów. Kiedy następnie oddaliła się, zapytał małżonkę.
— Cóż mój aniołku, jakże ci się podobała kuzynka.
— Nie wiem co mam myśleć. Ale od pierwszej chwili zakochałam się w niej. Jaka szkoda ze Ville d’Avray tak daleko od Montmorency. Gdyby Blanka mieszkała bliżej, widywałabym ją codzień, co godzinę. Nie rozstawałybyśmy się nigdy ze sobą.
— Strzeż się, moja droga.
— Dla czego?...
— Mógłbym być zazdrosnym o tę przyjaźń tak niespodzianą.
Małgorzata rzuciła się na szyję mężowi, wołając:
— Zazdrosny! Ty! Wiesz przecie, że ja cię kocham nad życie... ty wiesz że cię ubóstwiam.
Hrabia umilkł.
Małgorzata była tak młoda, tak piękna, tak urocza.
Niestety, między ich dwoje wcisnęła się postać Blanki.
Pan de Nancey ucałował żonę w czoło jak brat i wyszedł z salonu.
Małgorzata obrażona tą obojętnością, rzekła do siebie.
— Byłam nierozsądną, mając nadzieję... On mnie nie lubi, odpycha... nie kocha, nigdy mię kochać nie będzie.
Tego wieczoru Małgorzata nieustannie płakała.
We dwa dni później hrabia zawiózł małżonkę do Ville d’Avray.
Blanka przyjęła hrabinę nie posiadając się z radości, zatrzymała gości aż do wieczora i przyrzekła z końcem tygodnia odwiedzić swoją małą przyjaciółkę.
Dotrzymała przyrzeczenia.
W ciągu dwóch tygodni wizyty przemieniały się kilka razy.
— Kochane dziecko, rzekł jednego dnia hrabia, zdaje mi się, że się wkrótce staniecie nierozłączonemi przyjaciółkami. Czy się nie mylę.
— Nie, nie mylisz się wcale, im więcej ją poznaję, tem więcej kocham.
— Otóż przychodzi mi do głowy jeden projekt.
— Jaki? zapytała hrabina.
— Jesień dopiero się zaczyna i zdaje się będzie bardzo piękna. Do Paryża wyjedziemy później. Nic zatem nie przeszkadza zaprosić na wieś Blankę.
— Ale czy się zgodzi?
— Jeżeli ją poprosisz, sądzę że nie odmówi wcale.
— Ach jakże będę szczęśliwą i jakże będę wdzięczną tobie.
Tego samego dnia Blanka jakby uprzedzona o niecierpliwości swojej przyjaciółki, przybyła niespodzianie do Montmorency.
Hrabina jakby obawiając się odmowy, z najmilszym uśmiechem zaprosiła Blankę aby przez jakiś czas zabawiła w Montmorency.
— Nie mów nie, moja droga, twoje tak, uszczęśliwi mię prawdziwie.
— Drogi aniele, odpowiedziała panna Lizely, całując swoją rywalkę, byłabym własną swoją nieprzyjaciół gdybym samowolnie wyrzekła się tego szczęścia.
— A więc przyjmujesz?
— Z całego serca.
Małgorzata równie ucałowała Blankę klaszcząc w ręce jak dziecię.
— Ach jakże jesteś szlachetną i dobrą. Od dzisiaj pozostaniesz z nami. Nie wrócisz już do Ville d’Avray, wszak tak?
— Owszem z ochotą. Radabym nie rozstawać się nigdy z tobą. Napiszę natychmiast do mojej pokojowej aby mi przywiozła niezbędne rzeczy, bo jakkolwiek jesteśmy na wsi, potrzeba ubrać się jak należy.
Małgorzata poprowadziła Blankę do pawilonu wiejskiego, podawszy wszystko co było potrzebne do pisania.
Kiedy panna Lizely pięknym charakterem stylizuje list, wyliczając potrzebne przedmioty do garderoby, hrabina pobiegła do hrabiego, aby go uprzedzić o pomyślnej nowinie i żeby się naradzić z nim jaki wybrać apartament dla przyjaciółki.
Paweł zadrżał.
— Kochane dziecko, rzekł, kwestja o której mi mówisz już dawno została rozstrzygnięta. Pawilon z pranej strony będzie dla niej najwygodniejszy.
— Masz słuszność, odpowiedziała Małgorzata, zaraz każę go uporządkować!
Tym sposobem pan de Nancey osiągnął czego pragnął, drogą podstępu i kłamstwa.
Jego tryumf był zupełnym.
Miał naprzód kochankę zanim pojął żonę, następnie ożeniwszy się, tę samą kochankę wprowadza pod dach gdzie mieszka jego prawa małżonka.
Niemoralność nie potrzebuje zbyt wiele zachodów, dość dla niej wsi, lub oddalonego w mieście domku i schodów prowadzących na ulicę.
Nic prostszego i nic łatwiejszego, jak to czytelnik mógł zauważyć czytając ten rozdział.
Pan de Nancey jako małżonek użył tu w całej rozciągłości prawa pana i właściciela.
Był mężem, więc robił co mu się podobało, był panem, nikt mu zatem nie był w stanie uczynić jakiejkolwiek uwagi.
Jako mąż był przedstawicielem wzorowym obecnego społeczeństwa, jako człowiek zatracił zupełnie wstyd i honor.
Zdawałoby się, że hrabiowska mitra jest tylko zabawką dla głupców.


XXI.
Małgorzata i Blanka.

Smutno to powiedzieć, że pewne czyny nie są karane natychmiast, jakkolwiek należą do najhaniebniejszych postępków. Na tej to podstawie w ciągu kilku tygodni w zamku Montmorency wszystko odbywało się w jak najlepszym porządku i spokojnie.
Blanka Lizely jak artysta, który nareszcie znajduje kącik odpowiedni do pracy, rozpościera swoje palety lub książki, z prawdziwą radością zagospodarowała się w pawilonie zamku w Montmorency. Ponieważ zaś w tem wszystkiem widziała niezaprzeczone oznaki mogącej wykonać się zemsty, radość jej zdwoiła się.
Paweł de Nancey, zakochany a raczej upojony szałem, zatopiony bez pamięci w czarnych oczach i blond włosach swojej nowej towarzyszki, zapomniał o wszystkiem, utracił nawet świadomość swej niegodziwości.
Oddany rozkoszy używał i był szczęśliwy.
Małgorzata pozostając bez najmniejszego podejrzenia pośród dwojga tych osób, mężem i uroczą istotą nazywającą się jej przyjaciółką, porównywała swoją egzystencję dzisiejszą do prawdziwie szczęśliwych chwil. Paweł bowiem i Blanka nieustannie nią zajęci, pozwolili jej po części zapomnieć o zbyt smutnym losie, dla tego czuła się zupełnie spokojną.
Gniewała się w początku, że była tak niesłusznie opuszczoną, dziś przeciwnie nie miała ani jednej chwili samotnej. Mąż jakkolwiek jak dawniej obojętny, znośnym był i uprzedzającym. Blanka używała wszelkich środków, aby jej uprzyjemnić każdą chwilę, czyli aby ją utrzymać zawsze pod wpływem czaru i nieświadomości bezwzględnej, co się dzieje w około niej.
Cóż się jednak działo w tym samym czasie z panem baronem Rene de Nangis?
W początku stracił on bardzo wiele w stosunku do młodziutkiej, przyjemnej mężatki. Wizyty barona były dość częste, ale jednak nie mogły obudzić podejrzenia męża.
Małżonkowie zwykle są tak usposobieni, że zaniedbują żony, zabraniając jednak innym zastępować swoją rolę, i w razie przeciwnym obwiniają zwykle swoje małżonki.
W innym wypadku baron de Nangis mógłby być bardzo grzecznie wyproszony, teraz jednak obecność panny Lizely stawiła hrabiego w położeniu wyjątkowem, skazując tym sposobem na cierpliwość i milczenie.
Blanka ujrzawszy raz jak hrabia zmarszczył brwi, kiedy zapowiadano wizytę barona, wzięła go na bok mówiąc z pewną goryczą:
— Czy miałbyś być zazdrosnym panie kuzynie? Potrzeba mnie uprzedzić... i zarządzić konie do wyjazdu.
Paweł klął się, że wcale nie myśli o żonie, natomiast zaś Blanka od tej chwili wzięła René pod swoją wyłączną opiekę i nieraz wyprowadzała hrabiego na spacer do lasku, byle tylko ułatwić René sam na sam z Małgorzatą.
Paweł połknął swój gniew i musiał milczeć, po części uspokojony tem, że Małgorzata jest aniołem czystości a baron zanadto rozsądny, by mógł mówić o miłości jego żonie.
Blanka jako doświadczona kobieta, wnet przeniknęła sytuację. Wiedziała dobrze, że René kocha namiętnie Małgorzatę, która na ową miłość odpowiadała przyjaźnią namiętną i pełną zaufania.
— Dziś jeszcze, mówiła Blanka, Małgorzata kocha męża, który ją opuścił, lecz w dniu, w którym przekona się, że została zdradzoną, przez zemstę, rzuci się w ramiona najbliższego siebie mężczyzny.
Jakoż Blanka w tym celu postanowiła wszystko doprowadzić do końca.
Zajęła się tem nie odkładając wcale i w pogadankach popołudniowych z Małgorzatą, zwolna ukazywała jej świat inny, świat eleganckich marzeń i eleganckich grzechów niewinnej zbrodni.
Wzniosły charakter Małgorzaty i jej dusza nie dotknięta jeszcze oddechem zepsucia, mimowolnie broniła jej od trucizny sączonej powoli przez Blankę.
Mówiliśmy że zręczna kobieta przyjęła pod opiekę barona Nangis. Pragnęła posiąść jego ufność. Mówiła też o sympatji cichej i nieśmiałej, o uczuciu silnem ale niepewnem, jednem słowem, dawała mu do zrozumienia, że ktoś jest nim zajęty, że ktoś zgodziłby S]ę dla niego na ofiarę.
Z wielkiem podziwieniem natrafiła na skałę, na chłód obojętny. Baron o ile był młodym o tyle dyskretnym i silnym, aby zręczne pokusy mogły wydobyć tajemnicę jego z pod serca.
— Małgorzata i René, mówiła paryzka lwica, są potworami cnoty! Jedno wcale nie atakuje, drugie wcale się nie broni. Potrzeba podziałać na hrabinę zmartwieniem. Łzy zmiękczają serce.
Postępowanie Lizely zmieniło się do niepoznania. Poczęła ona obchodzić się z Małgorzatą jak z dzieckiem średniej inteligencji.
Hrabina z początku zdumiona, następnie obrażona odwołała się do Pawła.
Paweł odpowiedział, że wcale nie pojmuje jej dziwnych kaprysów.
Młoda kobieta czując się tym sposobem opuszczoną, nie wymówiła ani jednego słowa i oddaliła się do swego pokoju, szukając w łzach ukojenia bólu.
Lizely śledziła hrabinę. W chwili usunięcia się Małgorzaty, zwróciła się do hrabiego.
— Twoja żona, mówiła do Pawła, miała ci jakąś prośbę wynurzyć.
— Tak, skarżyła się, odparł Paweł, na ciebie aniele dobroci.
— Cóż mi zarzuca?
— Alboż ja wiem? Jakieś tam głupstwa nie zasługujące na odpowiedź.
— I cóż?
— Nic, wyrzekłem kilka słów energicznych, i spodziewam się że po takiej lekcji więcej Małgorzata o tem nie wspomni..
— Pawle, rzekła Lizely surowo, zastanów się dobrze i jeżeli w skardze twojej żony, jest istotna prawda, wypowiedz mi ją otwarcie. Jestem gotowa wyjechać natychmiast.
— Ty? Wyjechać? Z powodu jakichś tam głupstw? Jeżeli kto ma wyjechać ztąd to nie ty... to inna!
Tym sposobem Blanka była jedną, jedyną panią w Montmorency. Rozkazywała tu wszechwładnie i służba za przykładem pana tylko jej słuchała.
Jednego razu oświadczyła Pawłowi, że się nudzi, wnet rozesłano zaproszenia i złożył się bardzo wesoły balik.
Hrabina zdawała się być jedynie tylko tolerowaną.
Małgorzata miała nieograniczone zaufanie w baronie. Ośmieliła się nawet przed nim płakać.
Baron stał się pocieszycielem jedynym biednej kobiety, nie mówiąc jej nic wcale o miłości. Odkładał to na później.
Lizely bacznie obserwowała obojga, na sposób pantery czatującej na zdobycz.
Chwila się zbliża! szeptała do siebie z uśmiechem.
Mimo to straszliwie zagniewana na monotonne wizyty barona, pragnęła koniecznie pobudzić jedno lub drugie do wystąpienia z kręgu przyjaźni ufającej i skłonnej do poświęceń.
Należało wywołać kryzys. Jakoż oświadczyła jednego dnia, że wyjeżdża do swego zamku w Normandji i może uwiezie ze sobą Pawła.


XXII.
Nieostrożność.

Hrabia zanim opuścił Montmorency, w sposób bardzo grzeczny zawiadomił Małgorzatę, że nieobecność jego nie potrwa zbyt długo.
Równocześnie młoda kobieta otrzymała od Blanki pocałunek siostry.
— Kochaneczko, zapewne będzie ci brakować nas, mojego ukochanego kuzyna i mnie. Będziemy myśleli o tobie, moja luba, i będziemy mówili bardzo często. Obydwoje tak cię kochamy... Staraj się też jak możesz skracać naszą nieobecność i rozrywać się. Do widzenia wkrótce!
Małgorzata ujrzawszy oddalający się powóz, w początku doznała ściśnienia serca, później jednak naszyła się jak dziecię.
Hrabia oddalając się z inną kobietą, przekonał ją najwyraźniej, że nie ma dla niej najmniejszego zgoła przywiązania. Mimo tej pewności ucieszyła się swobodą, gdyż nieznośna kuzynka zbyt nią się opiekowała Wreszcie po wyjeździe męża, nie miała przed oczami jawnych oznak chłodu, które ją obrażały, które zadawały jej ciosy boleśne.
Małgorzata w naiwności swojej nie przesądzała nawet doniosłości obawy. Nie podejrzywała nigdy, aby Lizely nie była żadną kuzynka, lecz tylko kochanką męża.
Kiedy przybył baron de Nangis, pani de Nancey przyjęła go z uśmiechem na ustach, nieco zmieniona skutkiem cierpień wewnętrznych.
— A więc, rzekła podając mu rękę, odjechali przed godziną.
— O kim pani mówisz, rzekł René mocno zdumiony.
— O hrabi i Blance.
— Gdzież pojechali?
— Do Normandji, do zamku de Gilleuls, który należy do mego męża.
— I jakże długo zabawią?
— Cały tydzień.
— Ach! rzekł René, któremu ta podróż wydała się niezmiernie dziwną.
Więcej doświadczony od Małgorzaty, a przytem obyty więcej z demoralizacją światową, zapytywał sam siebie, czy rzeczywiście tak namiętna przyjaźń może istnieć pomiędzy krewnemi, czy to nadskakiwanie kuzynce nie zdradza jakiego delikatniejszego uczucia.
Niespodziewany odjazd męża Małgorzaty, oddalającego się z Blanką, utwierdził go w podejrzeniach.
Wszakże nieprzekonany zupełnie, nie śmiał czynić wyjaśnień, mogących obrazić boleśnie tę czystą jeszcze duszę.
Obrachowania panny Lizely tym razem nie były na dobrej drodze.
Baron de Nangis, w tak przyjaznych dla niego okolicznościach nie korzystał wcale ze sposobności, lecz przeciwnie, tem opuszczeniem męża poczuł się do obowiązku okazywania najwyższego szacunku osobie zasługującej ze wszech miar na uwielbienie.
Z tego też tytułu bytność barona była bardzo krótka. Oddalił się z Montmorency zanim zapadł wieczór.
Nie życzył sobie aby jakiekolwiek podejrzenie padło na biedną Małgorzatę cierpiącą podwójnie skutkiem opuszczenia męża i nieznośnej obecności mniemanej kuzynki.
Młoda kobieta rozumiała doskonale postępowanie szlachetnego barona. Usposabiało ją to dla niego bardzo przychylnie i podwajało wzajemny szacunek.
Częstokroć mówiła do siebie:
— Dla czegóż pierwej niż Paweł, nie przedstawił się mojemu ojcu, Rene? Otrzymałby moją rękę. Dzisiaj nazywałabym się baronowa de Nangis, zamiast nazywać się hrabiną de Nancey. Jakaż to wielka różnica. Dzisiaj byłabym zupełnie szczęśliwą.
Były to już wyrzuty niezadowolenia, była to skarga opuszczonej małżonki.
Brakło tylko aby dodała:
— Mogę być jeszcze szczęśliwą... Jestem cierpliwą i łagodną. Staram się uśmiechać gdy mi spływają łzy do serca... Paweł jednak jest dobry... niezapomni o mnie... powróci.
I mówiąc to, biedne dziecko, oczekiwała na przybycie pana de Nangis.
Jednego dnia czekała na niego nadaremnie.
Godzina zwykła minęła, a baron nie pokazywał się wcale.
Cały dzień przeszedł. Nastąpił wieczór, poczem zbliżyła się noc. Rene nie przyjechał.
Pierwszy raz dopiero Małgorzata zrozumiała jak głębokie uczucie żywiła ona dla barona i jaka pustka otaczała ją, gdy nieprzybył.
Przyznała się sama przed sobą, że jakkolwiek obecność męża była dla niej konieczną, to przecież bytność Rene stanowiła dla niej rozkośsz trudną do opisania bez niego, zdawało się, obejść by się wcale niemogła!
Nazajutrz z rana jej pokojówka odezwała się:
— Mam list dla pani hrabiny. Nie przybył wcale pocztą. Przyniósł go komisjoner z ulicy Clichy i oddawszy go natychmiast oddalił się nieczekając na odpowiedź.
Małgorzata zdumiona wzięła list i przypatrywała się adresowi zaniepokojona.
Adres był napisany ręką drżącą, nie był prawie czytelnym.
Młoda kobieta odłamała pieczątkę i naprzód przeczytała podpis. List pochodził od barona de Nangis.
Rene pisał do niej po raz pierwszy.
Cóż tedy mógł jej powiedzieć?
Kilka wierszy wypisanych charakterem nieczytelnym zdawały się być kreślone ręką dziecka lub schorzałego starca.
Oto treść:
„Pani zrozumiałaś, zapewne, że okoliczności, że konieczność silniejsza niż moja wola, zmusiły mię do oddalenia się z Montmorency.
Miałem nadzieję być u pani dzisiaj. Nie mogę. Pojedynkowałem się! Byłem tyle nierozsądny, żem pozwolił przebić sobie szpadą prawe ramię. Cierpię bardzo, ale pragnę wyzdrowieć i wyzdrowieję. Pragnienie widzenia pani będzie dla mnie najskuteczniejszym balsamem.
Posyłam pani wraz z moim listem wyrazy niezaprzeczonego, głębokiego szacunku, serca oddanego pani z zupełnem poświęceniem“.
Kiedy Małgorzata ukończyła list, czuła mocne uderzenie serca, bladość śmiertelna pokryła jej oblicze i usta drżały jak w febrze.
Raniony! szepnęła głosem cichym, niewiedząc nawet co mówi.
Bił się zapewne o kobietę. Mógł umrzeć, on? Lecz jeżeli umrze, cóż ja uczynię. Paweł mnie nie kocha. Blanka mną gardzi. Dla wszystkich jestem obcą... Rene jedynie jest moim przyjacielem... Rene jedynie jest moim bratem... Czuję, że szaleję.
Kryzys był gwałtowny, silniejszy od rozumu.
Małgorzata uczyniła krok, który mogłaby zaledwie usprawiedliwić czystość serca i popęd naturalny szlachetnego charakteru.
— Jestem kobietą, rzekła, nie ma w tem powodu do popełnienia nikczemności. Rzecz, czyn tylko, nie przez słowa dowodzi się miłości. Rene jest sam, opuszczony... Pójdę.
Małgorzata nie namyślała się długo, kazała zaprządz do powozu celem udania się na stację.
Prosta rzecz, że nagły odjazd skutkiem otrzymanego listu, był przedmiotem rozmowy dla służby.
Od czasu ślubu nigdy hrabina nie wyjeżdżała koleją żelazną.
Domownicy już oddawma zastanawiali się nad zbyt częstemi wizytami barona de Nangis.
Baron nie był od dwóch dni a następnie przysłał list przez posłańca z ulicy Clichy. Plac de Ventomile sąsiaduje z ulicą Clichy, a więc prosta rzecz, że to Ust od barona, ponieważ on mieszka na tym placu.
Tak zakonkludował pierwszy kamerdyner.
Szpiegowanie młodej kobiety było bardzo łatwe, gdyż się wcale nie kryła ze swoimi zamiarami.
Zaledwie Małgorzata wysiadła z wagonu kolei, natychmiast kazała się odwieść na plac de Ventomile pod numer gdzie właśnie mieszkał Rene.
Szpieg mógł się zatem doskonale przekonać, gdzie poszła hrabina: czekał potem niecierpliwie dla tej prostej wiadomości, ażeby się dowiedział, jak długo trwać będzie wizyta.
Zanim jednak udał się na miejsce, zbliżywszy się do fiakra zapytał o jego imię i nazwisko, wciskając mu w rękę 50 centimów.
— Nazywam się Jan Chebot, numer mojego fiakra 380.
— Otóż panie Chebot, mówił szpieg, pamiętajże dobrze, że dnia 11 października 1864 roku, w południe, przywiozłeś z kolei północnej damę, która wysiadła na placu Ventomile Nr. 7 i że czekałeś na nią, aby ją odwieźć napowrót. Być może zażądają twego świadectwa.
— Bardzo dobrze. Jeżeli wizyta potrwa sobie pójdziemy na kufelek, dodał furman.
Małgorzata weszła do sieni.
— Gdzie pani idzie? zapytał ją odźwierny wyszedłszy ze swej loży.
— Do pana Nangis.
— Antresola, drzwi na prawo.
Pani de Nancey przestąpiła próg i weszła na schody, zapukawszy do drzwi, została przyjętą przez służącego.
— Pan de Nangis? zapytała:
— Raniony, nie przyjmuje nikogo.
— Ale mnie przyjmie... Chcę go widzieć koniecznie...
Lokaj pokornie się ukłonił i wprowadził hrabinę do mieszkania.
Młoda kobieta weszła do sypialni barona.
Leżał na łóżku ze starożytnemi ozdobami. Na kołdrze spoczywała ręka owinięta bandażem skrwawionym.
Na odgłos otwieranych drzwi otworzył oczy. Podniósł się na chorej ręce pytając:
— Kto tam?
— To ja, odpowiedziała Małgorzata, zbliżając się do łóżka i podnosząc zasłonę z twarzy.
Rene zrobił ruch, niedowierzał własnym oczom.
— Jakto? To pani, pani hrabino? Pani u mnie; to niepodobna.
— A jednak prawda, odpowiedziała młoda kobieta. Pan jesteś raniony, cierpiący, byłam wielce zaniepokojona, chciałam pana widzieć i przybyłam. Nic naturalniejszego w świecie. Czy nie jesteś pan moim przyjacielem?
— O Boże, gdybym mógł być pani przyjacielem, przyjacielem gotowym umrzeć dla pani. Jesteś bardzo dobrą... jestem szczęśliwy, ale zarazem zmięszany... Boję się...
— Czego?
— Gdyby dowiedziano się o pani kroku...
— Cóż to szkodzi. Czy przybywając tu, popełniłam coś bardzo niestosownego?
— Nic, jednakże...
— Ależ pan zbyt przesadzasz. Mówmy o panu wyłącznie... Pan się biłeś? czyliż zawsze mężczyźni narażać się będą na niebezpieczeństwo... Mogli pana zabić... Cierpisz bardzo?
— Mniej niż wczoraj, to nic, tak mi przynajmniej mówił lekarz. Za dwa lub trzy dni opuszczę łóżko.
— Oby Bóg dał jak najprędzej. Jakaż przyczyna tego pojedynku? Chcę wiedzieć.
— Przyczyna małej wagi, szepnął Rene z wyraźnym niepokojem... mała utarczka o konia, który zwyciężył na wyścigach...
Małgorzata poruszyła głową.
— Nie, to nie to...
— Zapewniam panią...
— Dla czego pan kłamiesz? Znam pana dobrze... Nie ukrywaj pan nic przedemną, biłeś się pan o kobietę, jestem pewna...
— Pani...
— Zapierasz się pan?
— Tak jest...
— A więc daj mi pan słowo honoru a uwierzę.
Pan de Nangis opuścił głowę nie odpowiadając.
— Widzisz pan... Miej we mnie ufność. Jestem twoją przyjaciółką, więc możesz mieć zaufanie.
Rene chciał wyciągnąć do niej ręce ale ból nie pozwolił mu na to, ręka zraniona opadła.
— Pani... Pani... mówił, nie pytaj mię.
— Dla czego?
— Są to rzeczy, o których nie powinnaś wiedzieć. Oszczędź mi pani tej boleści. Nie naglij do wyjaśnienia tajemnicy nie należącej do mnie wyłącznie, ponieważ choćbym miał cię rozgniewać nic nie powiem.
— Bardzo dobrze, odpowiedziała głosem stanowczym. Zachowaj pan ten sekret, którego nie może wiedzieć uczciwa kobieta, twoja oniemal siostra. Odchodzę uspokojona i wierz mi, gdybym była wiedziała że pańskie cierpienie nie jest tak wielkie, nigdybym tutaj nie przyszła.
Zarzuciła zasłonę i zwróciła się ku drzwiom, ale nie zdołała jeszcze ich otworzyć, gdy wbiegł lokaj barona tak przerażony, jak gdyby był złoczyńcą ściganym przez żandarmów.


XXIII.
Człowiek poważny.

— Co tam takiego, zapytał Rene zaniepokojony.
— Proszę pana, ojciec pański... nie mogłem go wcale powstrzymać... idzie tuż za mną.
Rzecz stawała się bardzo przykrą. O czem przekonamy się zaraz.
Małgorzata wiedziona instynktom, nagłym skokiem ukryła się po za storami osłaniającemi łóżko Renego.
Pan baron Ademar de Nangis wszedł krokiem majestatycznym, w kapeluszu na głowie. Zatrzymał się przed łóżkiem i z rękami skrzyżowanemi na piersiach rzekł:
— Otóż tedy nie zwiedziono mnie. Prawda rzeczywista. Leżysz tu z ręką owiniętą skrwawionym bandażem, raniony, bez przyjaciół, sam, opuszczony. Mój syn jedyny mógł był umrzeć bez uwiadomienia ojca. Ranie baronie, jestem z pana nie kontent.
— Przebacz ojcze, odpowiedział, rana którą otrzymałem, jest tak małej wagi, że nie uważałem za stosowne niepokoić cię taką drobnostką.
— Rana lekka, któż ci to powiedział?
— Lekarz, ojcze.
— Alboż lekarze są nieomylni. Czyliż nie zdarza się nieraz, że małe zakłucie szpilką powoduje niespodziewaną śmierć.
Rene uśmiechał się.
— Pozwól mi sobie powiedzieć, że się wcale nie obawiam czegoś podobnego.
— Być może, w każdym razie obowiązek nakazywał ci zawiadomić mnie o tem natychmiast.
— Przebacz mi ojcze.
— Dobrze, ale jedna sprawa jest ważna.
— Jakaż?
— Przyczyna owego pojedynku.
— Jesteś ojcze doświadczonym człowiekiem i wiesz że nieraz nic nie znacząca drobnostka...
— Znam tę przyczynę doskonale.
— Mój ojcze, wyrzekł Rene głosem błagalnym.
— Co prawda, nie chcę abyś był tak cnotliwym jak Kato. W każdym przecież razie nie życzę sobie abyś miał kochanki, kompromitował się i bił za nie.
— Mój ojcze, zawołał Rene głosem donośnym. Jesteś najfałszywiej powiadomionym... mylisz się, upewniam cię.
— Nie mylę się wcale, odpowiedział gwałtownie ojciec, moje wiadomości w tym względzie są rzetelne. Sprawa ta znana w całym Paryżu... Gazety opiewały ją, a pierwsze litery doskonale wyjaśniają osoby działające. Jesteś kochankiem kobiety zamężnej... pod okiem niegodziwca męża, który także żyje wraz ze swoją kochanką.
Rene usiłował zatrzymać ojca, lecz tenże perorował z tem większą deklamacją.
— Wszystko jest prawdziwe, rzetelne... nie ma co mówić. Biłeś się, ponieważ twoi koledzy, ponieważ wicehrabia de Bison mówił dość szeroko o tym podwójnym niemoralnym stosunku. Autorzy owego skandalu znani są dobrze: hrabia de Nancey i Lizely, baron de Nangis i hrabina de Nancey.
W chwili gdy wymawiał te wyrazy, dał się słyszeć huk jakby upadającego ciała.
— Cóżeś uczynił mój ojcze? zawołał Rene w rozpaczy.
— Trzeba było mnie uprzedzić że nie jesteś sam... zawołał baron Ademar zdumiony. Kto jest ta kobieta?
— Hrabina...
— Twoja kochanka.
— Nie jest nią; przysięgam na mój honor.
Ojciec wzruszył ramionami.
— Cokolwiek jest, trzeba ją ratować.
Hrabina przecież już powstała.
— Ach Rene! jestem zgubiona, zawołała, ty wiesz żem nie popełniła nic złego...
Rene w najwyższej rozpaczy zaczął drapać piersi rękami, bandaż się odwinął i krew popłynęła.
Któż u djabla mógł domyśleć się, że za łóżkiem ukryta jest kobieta! wybuchnął ojciec.


∗             ∗

Małgorzata w najwyższym stopniu obrażona i cierpiąca, powróciła do Montmorency. Wiedziała teraz że ją zdradzano najbezczelniej.
Jakkolwiek ostatni wypadek zhańbił jej nazwisko, myślała jedynie o Rene. On bił się za nią, był raniony dla niej!
Napisała list do barona; list dyktowany namiętnem przywiązaniem, list nierozsądny, kompromitujący. Codziennie pokojówka obowiązana była zanosić listy na pocztę. Ta pokojówka była szczerą przyjaciółką lokaja Blanki Lizely. Listy więc wiadome były wszystkim.
Rene powoli powracał do zdrowia. Rana goiła się, gorączka zmniejszała się. Lekarz pozwolił mu wstać z łóżka, zbliżał się dzień, w którym będzie mógł udać się do Montmorency. Z jakąż niecierpliwością oczekiwał tej chwili.
Przenosimy teraz czytelnika w inną stronę. Wiadomo wszystkim, że Paweł wyjeżdżając z Blanką, zapowiedział, iż jego nieobecność będzie trwała zaledwie tydzień.
Blanka z wiadomych jej przyczyn, starała się przedłużyć ten termin pobytu, w końcu przecie po upływie dni dwunastu, skierowali się napowrót ku domowi.
Przybywszy zastali tam Rene de Nangis.
Hrabia ujrzawszy go, zmarszczył się. Blanka się nie zdziwiła.
Tego samego wieczoru miała ona tajemną rozmowę z wiernym lokajem, która ją też niezmiernie uradowała.


XXIV.
Dramat.

Wiadomo, że hrabia był pewnym niewinności swej żony; tem więcej, że nikt do obecnej chwili nie dotknął nigdy nawet jej czoła.
Dziecię nie znające miłości, oddało się zupełnie człowiekowi, który posiadał jej zupełny szacunek.
Pomimo rozmaitych cierpień i ciosów, jeszcze do obecnej chwili go kochała.
Przyjaźń okazywana Rene, jeszcze do większych doszła rozmiarów.
Przypatrzmy się dramatowi:
Apartamenta Małgorzaty były pomieszczone na pierwszem piętrze, na prawo od wielkich schodów.
Na tem samem piętrze po lewej ręce zamieszkiwała panna Lizely.
Hrabia zajmował trzy pokoje na parterze, położone pod pokojami Bianki.
Wieczór minął zwyczajnie.
Blanka usiadła do fortepianu, grała i śpiewała, słuchał jej Paweł z prawdziwym zachwytem.
Kiedy znużyła się bardzo, hrabia zbliżył się do Małgorzaty prosząc ją aby także coś zaśpiewała.
— Po naszej kuzynce, niepodobna, rzekła młoda kobieta sucho. Propozycja twoja jest dla mnie wielce pochlebną, jednakże nigdy nie ośmielę się na coś podobnego. Porównawszy talent Blanki z moim, wydaje mi się śmiesznem, aby skromny kwiatek, tak jak to oznacza moje imię, mógł rywalizować z perłą błyszczącą na jej szyi. Nie, nie, nie będę śpiewała.
— Masz zupełną słuszność moja kochana, rzekł hrabia, jest to prawdziwa perła.
— Nasza droga hrabina zbyt skromna, zawołała Blanka z zdradzieckim na ustach uśmiechem... na dwa dni przed naszym odjazdem zachwycałam się duetem miłosnym, jaki odśpiewała z panem de Nangis. Było to prześliczne, zapewniam cię... połączone z uczuciem.
Hrabia przygryzł usta, a Małgorzata oblała się rumieńcem.
— Jestem nieco cierpiącą, szepnęło biedne dziecko, zakłopotane jakby rzeczywiście występne... Proszę o pozwolenie powrócenia do mego pokoju.
— Owszem, idź moja droga, dodał Paweł, i jeżeli kiedy będziesz śpiewała z baronem, racz nas uprzedzić, mnie i kuzynkę. Posłuchamy was z prawdziwą, niewypowiedzianą przyjemnością.
Małgorzata uczuła rozdęcie serca i łzy w oczach...
Wyszła.
— Co znaczy ten ton mowy, mój przyjacielu? odezwala się Blanka, skoro pozostali sami. Ja nie życzę sobie abyś był zazdrosny o swoją żonę.
— A ja, dodał hrabia ściskając zęby, nie życzę sobie być śmiesznym.
— Sądzisz że jabym na to pozwoliła?
— Jednakże pan de Nangis...
— Nie masz się czego obawiać, przynajmniej w tej chwili... przerwała Blanka.... Czuwam, patrzę, a kobiety w tym względzie mają daleko przenikliwsze oko. W dniu, w którym istotne będzie niebezpieczeństwo, zostaniesz uprzedzony; uspokój się zatem.
Nie wiemy tego, czy się hrabia uspokoił, wiemy to jednak, że wcale nie odpowiedział.
Małgorzata pozostała samą.
Odesłała pokojówkę kiedy ta ją rozebrała. Owinięta białym peniuarem padła na szezląg pogrążona w myślach. Co chwila podnosiła głowę patrząc na zegar.
Kiedy wybiła północ, powstała nagle, przesunęła ręką po czole, jakby dla odpędzenia przykrych myśli, wyszła z pokoju, przebyła szybko dwa inne sąsiednie salony i znalazła się na głównych schodach.
Lampa oświecała wązki kurytarz, w którym widzialne były drzwi prowadzące do pokoju Lizely.
Małgorzata zamiast wejść tam, zeszła po schodach Domownicy spali, w zaniku panowała cisza.
Młoda kobieta wkrótce znalazła się na dole i zwolna przeszła aleją.
Noc była ciemna, mimo to jednak hrabina śmiało postępowała dalej i wkrótce dotarła do tej części gmachu, w której mieściły się apartamenta hrabiego.
Żaluzje od pokoju Pawła były otwarte.
Pan de Nancy był u siebie i chodził po pokoju wielkiemi krokami wszerz i wzdłuż.
Małgorzata doznała uczucia radości.
— Posądzono go haniebnie, rzekła do siebie. Gdyby Blanka nie była jego kuzynką, niezawodnie znajdowałby się u niej w tej godzinie.
Po chwili wyczekiwania zwróciła się dawną drogą W tej chwili spojrzała na okna mieszkania Pawła.
Drzwi otworzyły się przepuszczając światło.
— Ach! rzekła hrabina z uczuciem najwyższego bólu, on wychodzi.
W miejscu, w którem znajdowała się hrabina, nie można było nic dojrzeć.
Okna niezasłonięte dawały możność spojrzenia wewnątrz pokojów.
Paweł najwyraźniej czekał na kogoś.
Długi czas chodził tam i na powrót, nareszcie znowu błysło światło i pokazał się drugi cień. Tym cieniem była kobieta.
W początkach rozpoczęli między sobą rozmowę. Rozmowa była zbyt ożywiona. Nie była to miłosna pogadanka ale raczej rozmowa pełna wyrzutów, gróźb i zaklęć.
Potem cień męzki padł w objęcia cienia żeńskiego.
Cień męzki, cień hrabiego usiadł przy cieniu żeńskim, którym była postać Blanki. Rozmowa przybrała teraz wyraz miłosny. Hrabina lubo nie słyszała wyrazów, widziała poruszenia ust, spojrzenia oczów.
Biedna Małgorzata zlekka krzyknęła i drżącym krokiem powróciła na powrót do swego pokoju.


Obyczaj w zamku Montmorency nakazywał całej służbie bacznie pilnować porządku dziennego. Jakoż o godzinie trzy kwadranse na dziesiątą dzwonek zapowiadał rozpoczęcie śniadania. O godzinie punkt jedenastej marszałek ubrany we frak, w biały krawat i rękawiczki, wchodził do salonu mówiąc:
— Śniadanie na stole.
To samo powtarzało się o godzinie szóstej w chwili podania obiadu.
Hrabia wówczas podawał rękę Blance Lizely i pierwsi wchodzili do sali jadalnej. Małgorzata szła sama za niemi.
Tego dnia marszałek jakoś zmienił formę i zamiast dawniejszego:
— „śniadanie gotowe“. Wyrzekł: „Panie hrabio śniadanie na stole.“
— Gdzież pani? zapytał Paweł.
— W sali jadalnej, odparł marszałek.
Blanka podawszy rękę hrabiemu, rzekła po cichu:
— Dąsa się, jestem pewna...
— Cóż mnie to obchodzi, odezwał się Paweł, ruszając ramionami.
Małgorzata niezmiernie blada, miała pierwszy raz w życiu twarz nadzwyczaj surową.
Po za nią stał stary lokaj i dwóch lokai młodszych gotowych na skinienie biesiadników.
Hrabina zwróciła się ku nim, i głosem surowym wyrzekła:
— Wziąść to krzesło, zabrać z tego miejsca nakrycie.
Do innego lokaja: Zaprządz konie do powozu pani!
Ton w jakim wypowiedziany był rozkaz, nie pozwalał na najmniejszy opór.
Lokaje wyszli dla spełnienia takowego.
Pan dc Nancey byt tak blady jak i jego małżonka.
Panna Lizely ukryta w dłoniach twarz zarumienioną ze wstydu.
Paweł czuł ściskanie w gardle i prawie nie mógł mówić z wściekłości.
Nagle jednak porwawszy w drobne kawałki serwetę, głosem chrapliwym zawołał:
— Pani, co to znaczy?
— To znaczy, rzekła głosem mocnym, to znaczy, że ta pani nie jest moim gościem, nie będzie siedzieć przy tym stole i natychmiast odjedzie.
— Kto to powiedział?
— Ja? twoja żona. Rozkazałam i ty powinieneś wykonać mój rozkaz.
Krzesło i nakrycie Blanki znikło rzeczywiście jakby cudem.
— A ja, krzyknął Paweł, odwołuję twój rozkaz, zapewne gorączka pomieszała twój rozum. Nasza kuzynka pozostanie z nami nadal.
— Kuzynka, rzekła Małgorzata, kuzynka pańska odjedzie ztąd za pięć minut.
— Strzeż się! krzyknął Paweł.
— Zapominasz pan, że jakkolwiek mój ojciec nie żyje, ten zamek nie do pana lecz do mnie należy. Pamiętaj, że mam prawo tu rozkazywać.
— Nieszczęśliwa! krzyknął hrabia i pochwyciwszy nóż rzucił się ku małżonce.
— Możesz mnie zabić, rzekła, ale ona ztąd odjedzie.
Paweł przerażony uniesieniem zatrzymał się.
— Nie odjedzie! ja nie chcę żeby odjechała.
— Więc życzysz sobie zapewne abym ją swoim ludziom kazała wyrzucić z zamku.
— Wyrzucić?
— Tak, wyrzucić, wypędzić!
Paweł jak dawniej trzymał nóż w ręku.
Lokaj stał niewzruszony nie śmiejąc pospieszyć pani na pomoc.
Hrabia postąpił krok, Małgorzata uniknęła niebezpieczeństwa, bo oto Blanka powstała blada i groźna, mówiąc:
— Zanadto hańby! Panie hrabio, ani słowa więcej! Ten dom padłby na moją głowę, gdybym pozostała choćby jedną godzinę dłużej. Odjeżdżam pamiętając dobro i gościnność jakiej doświadczyłam i obelgę jaką poniosłam. Nie mówię do pani: „żegnam “ bo sądzę, że się jeszcze zobaczymy.
Po tych słowach, Lizely wziąwszy kapelusz i okrycie, wyszła z pokoju i wsiadłszy do powozu, czekającego przed gankiem odjechała.
Hrabia kazał sobie osiodłać konia w zamiarze ścigania odjeżdżającej. Przedewszystkiem zaś na odjezdnem odezwał się do żony:
— Mamy do załatwienia rachunki pomiędzy sobą i załatwimy je za moim powrotem.
— Jak się panu podoba. Czekam na pana.
Paweł skoczył na konia i popędził za odjeżdżającym powozem.
Małgorzata wydała rozkaz nie przyjmowania nikogo, nawet nie wyłączając pana de Nangis.


XXV.
Odwet Circe.

Hrabia de Nancey powrócił wieczorem znużony nadzwyczajnie, w usposobieniu człowieka oczekującego na wyrok śmierci.
Udał się wprost do swego pokoju i kazał przynieść dwie butelki wina Bordeaux.
Małgorzata dowiedziawszy się o przyjeździe męża, spodziewała się jakiejś gwałtownej sceny, pełnej gróźb i wyrzutów, ale się omyliła. Paweł nie pokazał się wcale u niej.
Nazajutrz zawiadomił ją przez pokojówkę, że natychmiast wyjeżdża do Paryża i że powinna przyjechać do niego później, do hotelu na ulicy Boulogne.
Była posłuszną.
Wkrótce pałac został opustoszony.
Małgorzata rozpoczęła smutne życie w ciągłej obawie i przeczuciu jakiejś nadzwyczajnej katastrofy, Paweł nigdy prawie nie jadł w domu.
Hrabia wydał rozkaz, aby nie przyjmowano nikogo. Kilka razy zgłaszał się pan de Nangis, ale go nie dopuszczano do hrabiny, o czem wcale niewiedziała.
Cofnijmy się teraz nieco.
W chwili kiedy panna Lizely odjechała, hrabia dosiadł konia i dzięki jego szybkości przybył właśnie do Ville d’Avray w tej samej chwili co i Blanka.
Blanka nie chciała go przyjąć.
Doprowadzony do rozpaczy skutkiem takiej obojętności, napisał do zręcznej syreny bilecik i otrzymał bardzo chłodną odpowiedź.
„Nie mam do pana najmniejszej urazy, gdyż obelga jaką mi wyrządzono, mnie osobiście dotyka. W tym postąpieniu pańskiej żony upatruję po części pańską winę. Dla tego po raz drugi już cierpię przez pana. Powinna bym się zemścić na pańskiej żonie, ale zrzekam się zemsty. Widzieć się ze sobą więcej nie możemy kochałam pana, wiedziałeś o tem dobrze, ale nawet miłość nie znosi obelgi. Zapomnij pan o mnie jak i ja zapomnę o panu i bądź szczęśliwy! Żegnam“.
Blanka sądziła, że list ten wywoła namiętny popęd, żądanie nie omylne widzenia się. Omyliła się jednak.
Zagniewana lwica powróciwszy do Paryża, zamieszkała na ulicy Friedland we własnym pałacu.
Na nowo tedy Paweł zaczął dobijać się do jej drzwi. Codziennie zgłaszał się do Blanki i codziennie otrzymywał odmowną odpowiedź.
Jednego dnia, a było to w początkach grudnia, kiedy zażądał wpuszczenia, zamiast kamerdynera Jamesa, ujrzał przed sobą młodą, uśmiechniętą subretkę.
— Niestety, panie hrabio, rzekła z minką hipokryzji pani nie życzy widzieć się z panem.
— Jak zwykle, szepnął Paweł.
— Wie pan, odezwała się subretka, że ja pana podziwiam, pan musisz się szalenie kochać, kiedy pomimo tylokrotnej odmowy, wracasz pan znowu.
— O teraz, rzekł hrabia, nie powrócę tak prędko.
— Dla czego?
— Zdaje mi się, że umrę.
Subretka klasnęła rękami.
— Miłosierdzie boskie! nie mówże pan takich rzeczy... bo mi się serce ściska i żalu. Na prawdę mam dla pana wielkie współczucie a przytem chciałabym pójść za mąż i jeżeliby pan mógł mi zaofiarować mały podarunek, bo nie chcę pani utrudzać taką bagatelką... Pomyśl pan tylko że narażam się na utratę miejsca.
Paweł spojrzał domyślnie.
— Powiedz mi, czego potrzebujesz moje dziecko.
— Dziesięć tysięcy franków, czy to nie za wiele?
— Nie, przyrzekam ci...
— Czy nie masz pan przy sobie czeków bankowych...
— Zawsze...
— A więc... pisz pan...
Hrabia dał czek na bankiera, subretka pochwyciła go z chciwością.
— Dziękuję, rzekła, chodź pan ze mną.
W kilka minut później Paweł wszedł do salonu.
Blanka, która właśnie czytała książkę, usłyszawszy otwierające się drzwi, odwróciła się.
Na twarzy jej odmalował się gniew.
— Pan, panie hrabio tutaj! u mnie! Pomimo mojego zakazu. Kto panu pozwolił wejść!
— Blanko, szepnął hrabia, przyjmij pożegnanie nieszczęśliwego.
— Rzeczywiście jesteś pan blady i wydajesz się cierpiącym, rzekła Lizely głosem bardzo łagodnym. Co panu?
— Umieram, kochając... zabijany przez panią.
— Nie umiera się z miłości.
— Masz przecież dowody...
I przy tych słowach Paweł padł na kolana, zaczął zaklinać, błagać, płakać... mówił tysiące rzeczy, tysiące wyrazów, jak mu dyktowała miłość.
Panna Lizely zdawała się być wzruszoną.
— Przestań pan, szepnęła wyciągając do hrabiego rękę, którą dotknął ustami rozpalonemi, zgorączkowanemi.
Potem dodała.
— Tak głęboka boleść mnie porusza, tak okropne cierpienie, obudzą we mnie współczucie. Lituję się nad panem. Wprawdzie nie sądzę abym pana kochała, ale jednak nie chcę abyś pan umarł.
— Ach! odezwał się Paweł. Moje życie w twoich rękach. Bądź moją jak dawniej, a będę uratowany.
— Czekaj, przerwała Blanka i posłuchaj mię... znam siebie i niemogę przyrzekać tego czego nie mogę dotrzymać. Nie jestem aniołem, ale zwyczajną kobietą. Niepodobna mi zapomnieć o obeldze. Niepodobieństwo! Przebaczyć? Nigdy! Ale można starać się unikać wspomnienia o czemś podobnem.
— Tak, rzekł Paweł. Mów, mów prędko!
— Hrabina wypędziła mię ze swego domu... potrzeba zatem aby w twoim domu ta sama hrabina prosiła o przebaczenie.
— Zażądać czegoś podobnego od Małgorzaty... wyjąkał hrabia.
— To do pana należy. Czyliż nie jesteś panem w własnym domu.
— A jak odmówi?
— Jak odmówi, wszystko skończone, odpowiedziała z szyderską ironią, powiedziałam ci ostatnie słowo. Mąż mojej nieprzyjaciółki, jest moim przyjacielem. Czyliż nie ma środków upokorzenia krnąbrnych dzieci?
— Małgorzata posłucha mię, rzekł Paweł.
— Kiedy?
— Dziś.
— Bardzo dobrze. Tego wieczora zamelduje się Blanka Lizely, w mieszkaniu hrabiny de Nancey.
Paweł jadł obiad z żoną... obiad byłby bardzo smutny, gdyby lokaje nie przerywali monotonności.
Hrabia jadł bardzo mało, natomiast wypił około butelki rumu.
Służba szeptała między sobą, że pan chce się odurzyć.
Obiad się skończył, Małgorzata powróciła do salonu i zajęła się haftem, myśląc, że pozostanie jak zawsze samą.
Jakże się zdziwiła, gdy ujrzała wchodzącego męża.
Hrabia spojrzał na zegar. Była godzina w pół do ósmej. Oparł się o kominek i pozostał nieruchomy.
Nagle podniósł głowę i utkwił wzrok w Małgorzatę.
Widocznie chciał mówić do niej ale przestrach sparaliżował mu język.
Odwrócił się i po raz drugi spojrzał na zegar.
Czas mijał szybko.
Wskazówka zbliżyła się do godziny ósmej.
Paweł zdawał się być mocno wzruszonym.
Zaczął chodzie wielkiemi krokami i zwolna chustką ocierał czoło zlane potem.
Małgorzata z głową opuszczoną pracowała ciągle, czując jakiś mimowolny przestrach.
Kiedy Paweł zaczął chodzić po pokoju. następnie nagle zatrzymał się, zapytywała sama siebie czy jej mąż nie dostał przypadkiem pomięszania zmysłów.
Uderzyła godzina ósma.
Pan de Nancey zadrżał mimowoli.
Drzwi salonu otworzyły się.
Lokaj zameldował:
— Panna Lizely.
Blanka weszła.
Słysząc wspomnione nazwisko i widząc wchodzącą tę, której nie miała nigdy ujrzeć, Małgorzata powstała tak szybko że przewróciła stolik. Potem blada, przerażona, wyciągnąwszy rękę zawołała:
— Ta kobieta tutaj? Czego ona chce odemnie.
— Zdaje się panie hrabio, że hrabina wcale nie spodziewała się mojej wizyty. Pan nic nie mówiłeś? Więc takim sposobem dobrowolnie przygotowałeś pan dla mnie przyjęcie obelżywe. Żegnam!
— Pozostań na imię nieba! szepnął Paweł, proszę cię o jeden kwadrans tylko.
Hrabina odezwała się.
— Jeżeli ta kobieta zostanie tutaj, ja wyjdę.
I skierowała się ku drzwiom. Hrabia jednak poskoczył szybko i zasłonił przejście.
— Ty, ty także pozostaniesz, krzyknął z gwałtownością. Potrzeba tego koniecznie.
— Cóż mara tu czynić?
— Powinnaś być posłuszną i będziesz posłuszną mojemu rozkazowi.
— Naprzód rozkazuj, rzekła Małgorzata, a potem zobaczymy.
Paweł był straszny... Drżał całem ciałem... krew wystąpiła krwawym rumieńcem nawet na powieki...
— Małgorzato, rzekł usiłując być łagodnym, jesteś prawdziwym dzieckiem... w twoim wieku omylić się bardzo łatwo. Nieznasz ani świata, ani życia... mogłaś wziąść złudzenie za rzeczywistość... ztąd obelga jaką rzuciłaś na osobę, która na nią wcale nie zasługiwała.
Hrabina zatrzymała się.
Uśmiech pogardy ocienił jej usta.
— A zatem? zapytała.
— Omyłka ta fatalna, jaką naprawić może tylko wyznanie szczere... skrucha... Czy też mam ci jeszcze powtarzać, że od tej chwili tylko siłą powstrzymywałem gniew, tylko rozumem rządziłem się aby nie unieść zbytecznie. Dziś wydarzyła się sposobność naprawienia złego. Moja kuzynka obrażona przez ciebie, wziąwszy na uwagę twoje niedoświadczenie i twoją młodość, osądziła, że mogłaby zapomnieć o wyrządzonej obeldze. Zechciej zatem przyznawszy się do błędu, przeprosić ją.
Małgorzata chciała odpowiedzieć. Oczy jej zajaśniały jakimś płomieniem gorączkowym.
Blanka jednak przerwała.
— Jesteś w błędzie panie hrabio, nie o to tu wcale idzie... Nie mogę być wcale zadowolona. Chcę tłumaczenia... naprzód potrzeba aby hrabina prosiła mnie o przebaczenie. Potem zobaczymy. Pragnę aby mi opowiedziała natychmiast.
— Tak jest, szepnął Paweł... tak, trzeba wyjaśnień, wytłumaczenia się... uczyni to. Czy słyszałaś Małgorzato co mówię?Czy mnie rozumiałaś?
— Zrozumiałam, że jesteś najnikczemniejszym z ludzi, wyrzekła hrabina głosem najwyższej pogardy, nie mogę inaczej nazwać człowieka, który domaga się od żony aby upokorzyła się przed jego kochanką.
— Moją kochanką, krzyknął hrabia w nadmiarze wściekłości.
— Tak jest, twoją kochanką. Nie zapierajcie się, bo to się na nic nie przyda. Widziałam naocznie.
— Ha i niech i tak będzie, zawołał hrabia, odrzucając na bok maskę. Moją kochanką, powiedziałaś, bardzo dobrze. Jestem dumny z tego, mówię ci otwarcie. Moją kochanką, którą uwielbiam, która dla mnie jest, wszystkiem w życiu, jest samem życiem. Tak jest, odrzekam się wszelkich praw do ciebie... zwracam ci twoją wolność, i w zamiam za to błagam cię o zwrócenie mi szczęścia, więcej nad to, życia... Obrażając Blankę rozdzieliłaś mnie z nią... Powróci do mnie gdy zażądasz od niej przebaczenia... Małgorzato!... Małgorzato!... przez litość, nie wahaj się. Nie potrzeba więcej nad jedno tylko słowo...
Z najwyraźniejszą wzgardą i wstrętem hrabina poruszyła głową z przeczeniem.
— O gdybyś wiedziała, mówił Paweł. Gdybyś wiedziała, jak ja cierpię.
— Cóż mnie to obchodzi...
— Więc jesteś bez litości.
— Bez litości rzeczywiście dla podobnego rodzaju cierpień.
— Doskonale, więc potrzeba nam skończyć.
Pan de Nancey wydobył z kieszeni małego kalibru rewolwer z rękojeścią z kości słoniowej, który jak już widzieliśmy odegrał znakomitą rolę w Ville-d’Avray.
— To narzędzie rozwodu, rzekła Małgorzata... Po mojej śmierci możesz się ożenić bez przeszkody.
— To nie dla ciebie, lecz dla mnie, zawołał Paweł. Małgorzato, czyliż pozwolisz mi zabić się w twoich oczach?
— Daj pokój! odpowiedziała młoda kobieta. Czyliż się można zabić będąc nikczemnym, a ty nim jesteś właśnie.
To straszne słowo, zmusiło Pawła do rzucenia się w bok. Tak jest! nie zabił się, bo był rzeczywiście podłym.
Wściekłość, szaleństwo opanowało go. Piana mu wystąpiła na usta. W pierwszej chwili chciał strzelić do Małgorzaty, ale cofnął się, pomyślawszy, ze szafot oddzieli go od Blanki.
Posunął się ku żonie i pochwyciwszy ją za ramię, krzyknął:
— A zatem... za mękę męka! W Montmorency byłaś w własnym domu i wypędziłaś panią Lizely, obecnie ja jestem w moim własnym domu i ciebie wypędzam! Czy słyszysz pani! Wypędzam cię!
Słyszę, odrzekła Małgorzata, i odjeżdżam.
Dumna, wspaniała przeszła przez pokój, nie spojrzawszy na obojga.
— Jakże? zapytał Paweł wracając do Blanki, czy jesteś pomszczona? Jesteś kontenta.
— Tak, odpowiedziała syrena o blond włosach... i kocham cię.


Minęło pół godziny. Drzwi przez które wyszła Małgorzata otworzyły się po cichu: wszedł przez nie lokaj z krokiem lisa. Wszedł dał znak tajemniczy Lizely i znikł za drzwiami.
Hrabia właśnie klęczał u nóg Blanki i przemawiając do niej słowami miłości, gdy ta przerwała mu:
— Panie hrabio, czy wiesz gdzie znajduje się twoja żona?
— Cóż mnie to obchodzi? Wypędziłem ją, szepnął Paweł. Dla czego mi o niej mówisz.
— Bezpieczeństwo twego honoru wymaga abyś wiedział gdzie się ona znajduje. Hrabina de Nancey... ta małżonka tak niewinna, której cnoty zmusiły cię do dotrzymania wierności a spowodowały moje wypędzenie, hrabina de Nancey przebywa u swojego kochanka.
— Swego kochanka? zawołał hrabia.
— Tak jest... Barona de Nangis... Wszak to cię zadziwia.
— Przysięgałaś mi, że tego nigdy nie było...
— Myliłam się... obecnie mam dowody... oto są...
Co powiedziawszy podała hrabiemu list pisany przez Małgorzatę do barona de Nangis a ukradziony przez lokaja... list niewinny o ile wiemy, który jednak w oczach męża był karygodnym.
— Spójrz na datę, odezwała się Lizely. Przed trzema dniami, to jest przed owym dniem, w którym żądaliśmy dowodu jej niewinności, hrabina pisała takie czułe, wyrazy do Rene.
Paweł długo czytał.
Następnie pochwyciwszy za kapelusz, pobiegł ku drzwiom.
— Gdzie idziesz? zapytała Blanka.
— Ma się rozumieć, że do barona.


W czasie tej sceny okropnej, wstrętnej, jaką opisaliśmy czytelnikowi, Małgorzata nie straciła wcale siły nad sobą, przeciwnie oburzenie podtrzymywało ją i gniew słuszny dodawał jej mocy.
Skoro mąż ją wypędził, biedne dziecko krokiem pewnym opuściła salon, przeszła przez podwórze i wkrótce znalazła się na błotnistym bruku w ulicy Boulogne, obecnie zupełnie pustej. Pora była nieznośna, dżdżysta.
Hrabina w sukni aksamitnej czarnej, z gołą głową, szła szybko. Deszcz padał zimny, rzęsisty, na ulicy marzło.
Gdzie szła? Nie wiedziała. Nastąpiła reakcja moralna. Po chwilowej energii doznawała zupełnego osłabienia moralnego. W myślach panował chaos. Chłód nieznośny przejął ją do kości, poczęła drżeć, Małgorzata w tej chwili, można śmiało powiedzieć była bliską pomieszania zmysłów. Kiedy nareszcie odzyskała nieco przytomności, mówiła do siebie.
— Jestem sama na świecie, opuszczona, wypędzona, cóż się ze mną stanie?
I prawie machinalnie skierowała się ku domowi na placu Ventomile, od którego oddzielała ją bardzo nieznacząca przestrzeń.
Nagle błysnęła w jej głowie myśl.
— Nie, nie jestem sama, wyszeptała. Mam przyjaciela.
Kiedy wchodziła do domu, po za nią skradał się ów lokaj, który zapłacony przez Lizely, śledził kroki biednej kobiety.


Rene smutny, strapiony znajdował się sam jeden w swoim pokoju przed kominkiem. Rozpamiętywał on wydarzone wypadki.
Zdawało się że marzy, gdy weszła Małgorzata, przeziębła, z rozwianym włosem, w sukni przemoczonej.
— Rene, rzekła, wypędzono mnie. Jesteś moim jedynym przyjacielem. Broń mnie zatem, opiekuj się mną, ratuj mnie.
Nadawać pytania w tej chwili hrabinie było niepodobna. Trzeba było przedewszystkiem ogrzać ją przed wielkim ogniem.
Brakło drzewa do kominka, baron zażądał takowego, lokaj zapaliwszy lampę poszedł po nie, ale nie zamknął przedpokoju.
Następstwem tej nieostrożności było, że hrabia Nancey dostał się bez przeszkody na korytarze, nareszcie i do pokoju w którym znajdował się Rene i jego żona.
Małgorzata widząc męża bladego z rewolwerem w ręku i obawiając się o barona Nangis, pospieszyła naprzeciwko niego.
Padły dwa strzały.
Rene i Małgorzata padli na ziemię opływając krwią.
— Przywołaj komisarza, rzekł do wchodzącego służącego, niech mnie aresztują.


Znaną jest sprawa Nancey, w sądach Paryża.
Związek niemoralny hrabiny z baronem de Nangis był stwierdzony przez dorożkarza Jana Chabot, właściciela powozu Nr. 380; przez list Małgorzaty pisany do Renego i w końcu przez obecność młodej kobiety u barona, w chwili, kiedy mąż wszedł do jego domu.
Na posiedzeniu sądowem zachowanie się hrabiego de Nancey zwracało ogólną uwagę.
Pogrążony w głębokim smutku, przynajmniej na pozór, ale spokojny, starał się usprawiedliwić.
— To co uczyniłem, mówił, było czynem nakazanym przez honor. Nie mogłem inaczej uczynić... Postępku mojego wcale nie żałuję.
Obrona Pawła wniesiona została przez jednego z najznakomitszych adwokatów i wywołała łzy w całem audytorjum kobiecem. Nawet mężczyźni byli wzruszeni.
Pomocnik Prokuratora jeneralnego wyraził zdanie, że nie ma nic przeciwko temu, aby do p. Nancey zastosować artykuł 324 kodeksu karnego.
Dwunastu sędziów przysięgłych, żonatych i niespokojnych o własne bezpieczeństwo matrymonialne, zadeklarowało że hrabia jest niewinny.
Kiedy prezydujący ogłosił wyrok, posypały się oklaski...
Uwolnienie Pawła, było tryumfem!


Lecz moralność, powiecie zapewne co się stanie z moralnością w takim razie? Tak to, niewinny został zabity? Występek i zbrodnia przeciwnie, zyskały poklask tłumu, zostały usprawiedliwione...
Występek nie ukarany? O nie. Dowodem tego, że w trzy miesiące po śmierci Małgorzaty, Blanka Lizely została żoną Pawła, którego nienawidziała z całego serca i pogardzała z całej duszy.

KONIEC.









Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.