Przejdź do zawartości

Strona:PL De Montepin - Wierzyciele swatami.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Hrabia nie omylił się w rachubie. Blanka poprzedzana przez ogromnego lokaja wyszła z loży.
Młoda kobieta miała postać wspaniałą, nie znać było na jej twarzy żadnego zakłopotania. Patrzyła śmiało ale zdawała się nikogo nie widzieć.
Dziwnym zbiegiem okoliczności, czy też dzięki wpływowi spojrzenia hrabiego, pożerał ją bowiem prawie wzrokiem, spojrzała w tę stronę, gdzie stał Paweł.
Ich wzroki skrzyżowały się.
Na twarzy Blanki pokazał się żywy rumieniec, ale w oczach jej nie błyszczała zemsta. Na ukłon hrabiego odpowiedziała poruszeniem głowy.


∗             ∗

Łatwo przewidzieć, że Paweł spotkawszy w chwili zupełnego znudzenia się dotychczasowem życiem, Blankę, na nowo starał się widzieć z nią i zawiązać stosunki.
Jakoż po kilkakrotnem usiłowaniu dostania się do mieszkania Lizely, otrzymał audjencją i przebaczenie.
W obecnej chwili zawiązała się taka między nimi rozmowa:
— A więc, szepnął Paweł osłupiały, jestże to prawdą... pani mi przebaczasz?
— Ależ tak, po sto razy tak! zawołała Blanka zniecierpliwiona. Czyliżbym mogła podać panu rękę a w sercu żywić żal i gniew? Nie lubię komedji... Co prawda, pan mnie boleśnie obraziłeś, lecz zastanowiwszy się nad tem, przekonałam się, że nie pańska ale moja wina. Co pan chcesz, uniosłam się zbytecznie, byłam zbyt rozmarzona. Pan zapewne uważałeś mnie za nieprzy-