Wiera Baranow

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Leopold von Sacher-Masoch
Tytuł Wiera Baranow
Pochodzenie Demoniczne kobiety
Wydawca Wydawnictwo »Kultura i Sztuka«
Data wyd. ca. 1920
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Wiera Baranow.

Paroch Anastazy Dymitrowicz Baranow miał jedenaścioro dzieci, w czem sześć córek, z których najstarszą była Wiera. Idąc za duchem czasu, postanowił Baranow dać córkom wyższe wykształcenie i w istocie łożył wiele na naukę najstarszej Wiery, mniej zaś czynił dla młodszej Nadeżdży, jeszcze mniej dla Łubowy, aż wreszcie dał sobie z tem zupełny spokój. Jak na jego stosunki majątkowe, pociech tych było stanowczo za wiele, wobec czego reszta córeczek wychowywała się prawie tak samo, jak inne dzieci wiejskie, co wreszcie spotkało Nadeżdę i Lubowę, a jedna tylko Wiera inną poszła drogą i za wiele zakosztowała owoców zakazanych zwykłym kobietom.
Prześcignęła ona wkrótce pod względem nauki swego ojca. Szczególnie poczyniła zadziwiające postępy w nauce języków starożytnych i współczesnych, tak, że mogła z należytem zrozumieniem czytać książki w językach tych pisane. Pochłaniała więc wszystko, co jej padło pod rękę: dzieła naukowe jakiejkolwiek gałęzi powieści, poezye, czasopisma, broszury polityczne i społeczne i t. d.
Była to dziewczyna przystojna, miła, tem więcej, że z urodą łączyła się u niej niezwykła inteligencya. Wiera dbała gorliwie o swą powierzchowność, o toaletę, nie tak, jak to czynią zwykle studentki. Jej smukła, średniego wzrostu postać, żywe i zgrabne ruchy harmonizowały doskonale z wyrazem niebieskich oczu i małym orlim nosem, który kazał się domyślać natury energicznej, wytrwałej, a nawet skłonnej do entuzyazmu.
Pewnego dnia oświadczyła Wiera rodzicom, że ma zamiar poświęcić się medycynie. Matka tak się tem przelękła, że aż musiała usiąść, ojciec tylko westchnął. Oboje wiedzieli dobrze o tem, że wszystkie perswazye byłyby tu bezskuteczne i dlatego nie próbowali nawet odwieść jej od powziętego zamiaru. Wiera spakowała manatki, wyjechała do Kijowa, zapisała się tam na fakultet medyczny na uniwersytecie i rozpoczęła nieugiętą, gorliwą pracę. Było tam więcej panien, które dążyły do tego samego celu również z niezwykłym zapałem, lecz Wiera wyróżniła się wkrótce z pośród nich do tego stopnia, że zwróciła na siebie szczególniejszą uwagę profesorów i kolegów.
Wśród tych ostatnich znajdował się niejaki Sergiusz Nestorowicz Krubin, wyróżniający się również z pośród kolegów niezwykłemi zdolnościami. Był on już prawie na ukończeniu swoich studyów i pełnił przy katedrze fizyologii funkcye asystenta, a nawet ogłosił w czasopismach lekarskich kilka bardzo ciekawych rozpraw, będących wynikiem własnych spostrzeżeń i odkryć. Koledzy nazywali go pionierem nowych prądów w medycynie.
No i ten dzielny, poważany, lubiany powszechnie młodzieniec zajął się nagle... Wierą i to nie na żarty. Kręcił się koło niej ustawicznie, nadskakiwał, wyświadczał rozmaite drobne koleżeńskie grzeczności, odprowadzał do domu, a nawet ją odwiedzał, mimo że z braku czasu wymawiał się od wizyt w domach najbogatszych rodzin w mieście.
Czy zakochał się może w Wierze, może się oświadczył? Bynajmniej. Cóż więc było właściwie między nimi obojga? Wszak i ona go wyszczególniała z pomiędzy wszystkich kolegów. Jemu tylko podawała rękę, on jeden tylko mógł się cieszyć rzuconym mu od czasu do czasu przyjaznym uśmiechem.
Raz tylko odważył się na ton więcej niż koleżeński. Chciał wynurzyć przed nią jakąś serdeczną myśl, lecz przerwała mu natychmiast żartobliwie:
— Sergiuszu Nestorowiczu... powoli... Powinniście przedewszystkiem dbać o siebie, o własne swoje szczęście. Zdaje mi się bowiem, że macie narzeczoną, a tą jest... wiedza. Co się zaś tyczy mnie to muszę bezwarunkowo rozporządzać wolnością. Jarzmo nie jest wskazane ani dla mnie ani dla was.
Krubin wzruszył ramionami i wybuchnął śmiechem. W dwa lata później spotkał ją na głębokiej prowincyi, gdzie zapewne wskutek kaprysu, pełniła obowiązki dozorczyni chorych. Posiadała więcej znajomości z zakresu medycyny, niż niejeden lekarz prowincyonalny, a że nie dozwolono jej zastosowywać w praktyce zdobytej wiedzy, podjęła się dzielna dziewczyna bardzo uciążliwego zadania pomocnicy lekarskiej, i wkrótce doprowadziła do tego, że stała się dla lekarzy wręcz niezbędną. Krubin wzywał ją często do narad nad tym lub owym chorym i pewnego razu, zastawszy ją czuwającą u łoża ciężko chorego, zauważył do obecnych:
— Lepiej że ona tu jest, niżli ja. Ma tak miękką rękę...
I znowu raz, ująwszy tę aksamitną rączkę miał zamiar coś rzec, ale Wiera roześmiała się:
— Co się z wami dzieje, Sergiuszu Nestorowiczu? Uważałam was za poważnego mężczyznę...
Innym razem, gdy ujął jej rękę, ozwała się żartobliwie:
— Ależ doktorze, czuję się Bogu dzięki zupełnie zdrową i badanie pulsu u mnie jest zbyteczne.
Krubinowi nie pozostawało nic innego, jak tylko westchnąć, puścić delikatną rączkę i mówić o bandażach lub o nowo odkrytych medykamentach.
Rozdzieleni wkrótce, spotkali się raz jeszcze w ambulansie wojskowym pod Plewną.
Wojna z Turkami wywołała w całej Rosyi gorączkowe podniecenie. I nie był to słomiany ogień, lecz zapał, wynikający z głębokiego przekonania, które może być porównane z ukrytym podziemnym płomieniem, nie dającym się łatwo i byle czem ugasić.
Nie dziw więc, że zawsze sceptycznie usposobiony Krubin i piękna z lodowatem sercem, Wiera, dali się porwać również temu zapałowi. On zaciągnął się w szeregi sanitarne jako lekarz, ona jako ochotniczka do pielęgnowania rannych i przypadek zrządził, że spotkali się oko w oko przy łożu rannego artylerzysty.
— Wyście tu, Wieruszka?
— Sergiuszu Nestorowiczu, to bardzo ładnie z waszej strony.
— Ba, ale wy? No, no.
Nie było jednak wiele czasu na komplementy. Po kilku strasznych bitwach pozostało na pobojowiskach tysiące rannych, potrzebujących nagłej pomocy. Lazarety były przepełnione — naokół jęki, zgroza, śmierć. W ciągu całej nocy raz tylko mógł Krubin zbliżyć się na chwileczkę do Wiery i odwinąwszy jej rękaw kożuszka, pocałować w ramię, ręce bowiem miała całe krwią zbroczone.
— Zawsze ten sam — odezwała się z uśmiechem.
— Zawsze i wiecznie — odparł — a przynajmniej tak długo, jak długo będziecie piękną, Wieruszka.
— A ja wam mówię, że się łudzicie — odpowiedziała na to i wymknęła się do dalszej pracy.
W dwa dni później odbył się pamiętny atak Rosyan na Gorei-Dubnik.
Krubin dowodził oddziałem ambulansowym, do którego przyłączyła się także Wiera. Wśród gradu kul na placu boju pełnili oboje bez wytchnienia heroiczną swą służbę. O piątej godzinie przypuszczono ostateczny atak. W chwili tej gorzały wszystkie serca ogniem bohaterstwa. Kolumny wojsk rosyjskich szły z nieustraszoną odwagą naprzeciw gradu kul karabinowych i wystrzałów armat. Jeszcze chwila... straszliwy okrzyk »hura« i.. reduta zdobyta. Pasza i 1600 żołnierzy złożyło broń, cztery armaty zdobyto. Na pobojowisku legło parę tysięcy.

∗                    ∗

Nadeszła noc. Płonące domy Gorei-Dubnik oświeciły czerwonym blaskiem okoliczne wzgórza i namioty biwakującego wojska rosyjskiego. Naokoło rozlegały się tony pieśni rodzinnej, jakby to było gdzieś tam, wśród cichej wioski, w ojczyźnie. Wiera wyszedłszy na chwilę z szopy, służącej za lazaret, usiadła na progu i przysłuchiwała się melodyi. Było jej dziwnie dobrze. Mimowoli podniosła wzrok ku niebu, zasianemu milionami gwiazd i westchnęła z tęsknotą, oczekując nieznanych jej może dotąd przeczuć i wzruszeń.
W tem nagle zbliżył się do niej jakiś artylerzysta, z obandażowaną głową, i rzekł tonem błagalnym:
— Przebaczcie, mateczko... Tu niedaleko leży mój porucznik, ratujcie go...
— Gdzie? — zapytała Wiera, zrywając się.
— Tam, w tej oto chacie.
Wiera przeszła w poprzek drogi i spotkała się z Krubinem.
— A wy gdzie, Wiera? — zapytał.
— Do tej chaty naprzeciw.
— Po co? Tam leżą tylko umarli, albo tacy, którzy wkrótce nimi będą.
Wiera wzruszyła niecierpliwie głową i pospieszyła do wskazanej chaty.
W dużej, ale nizkiej izbie, leżało na podłodze, zaścielonej słomą, około dwunastu żołnierzy. Żaden się nie ruszył. Słychać tylko było rzężenie i czasem cichy, stłumiony jęk. Rozprzestrzeniała tu istotnie swoje skrzydła cisza śmierci. Wiera wahała się chwilę u progu, poczem wzięła do ręki lampkę i oświeciła nią twarze leżących.
Naprzeciw drzwi leżał młody oficer, prawie dziecko, o twarzy pięknej i niewinnej. Zdawało się, że śni, że marzy o kraju rodzinnym, a może o sławie. Wiera nachyliła się nad nim, wzruszona głęboko jego losem.
Wtem oficer otwarł powieki i Wiera ujrzała dwoje dużych niebieskich oczu, pełnych wyrazu natchnienia, czy tęsknoty.
— Ktoś ty? — zapytał ledwie dosłyszalnym szeptem.
— Pielęgniarka rannych.
— Jak się pani nazywa?
— Wiera.
Spojrzał na nią badawczo, z wysiłkiem uśmiechnął się w końcu.
— A mnie się zdawało, że to anioł — szepnął — gdy tymczasem był to sen tylko, sen bardzo piękny...
— Czy mogę panu co pomódz? Opatrzono pana należycie? — pytała Wiera.
— Niestety, pomoc wszelka jest zbyteczna. Powiedział mi to lekarz i zapewne nie bezpodstawnie... Jeżeli jednak pani mogłaby napisać kilka słów do...
— Do matki?
— Tak?
Wiera opuściła szybko rannych, udała się do lazaretu, a wyszukawszy w walizce papier i ołówek, wróciła do rannego oficera. Przy świetle lampki pisała na jego kolanach, on jej dyktował, poczem podpisał się własnoręcznie: Leon Kiryłowicz Melinow.
Wiera schowała list za gors i klęcząc jeszcze, wejrzała w jego oczy. Nagle chwyciła go za obie ręce i ozwała się.
— Nie! Pan nie umrze, panu umrzeć nie wolno!
— A jednak, Wiero, czuję już w pobliżu śmierć... Już się czai, już...
— Majaczy pan w gorączce.
— Nie, nie majaczę. Tak było przeznaczone, tak być musi — umieram. Żem jednak młody i że tak młodo umierać muszę, to również nic wielkiego. Lecz stracić coś, co się ledwie poznało, co wydawało się tak pięknem, tak nieskończenie pięknem...
— Co pan chce przez to powiedzieć?
— Czy to nie jest smutne i bolesne umierać, nie kochając i nie będąc kochanym?
— No tak, ale pan nie umrze, pan wyzdrowieje i wówczas miłość...
— Niechże mnie pani nie łudzi.
Milczeli oboje przez chwilę, nagle on odwrócił swą piękną twarz do ściany i począł cicho płakać. Wiera uspokajała go, jak mogła, doznając przy tem nieokreślonego, dziwnego uczucia. Z bijącem sercem wybiegła i odszukała Krubina, aby go raz jeszcze przyprowadzić do umierającego.
— Niema ratunku? — zapytała go, gdy wychodził z chaty.
— Nie.
— Jak długo może jeszcze żyć?
— Najdalej do rana.
Po tych słowach Krubin oddalił się szybko w ciemność nocy, straszną i złowrogą, z powodu łuny pożarnej, odbijającej się o okoliczne pagórki. Wiera spojrzała ku gwiazdom, błyszczącym z rzadka na firmamencie, zamyśliła się chwilę i nagle, jakby coś postanowiwszy, wróciła do chaty i usiadła obok umierającego młodzieńca.
— I cóż lekarz powiedział?
Zbyła to pytanie milczeniem.
— A ja wiem. Powiedział, że muszę umrzeć.
I znowu się nie odezwała, a on mamrotał:
— Oh tak, umrzeć... niekochanym... to okropne... — a wyciągnąwszy drżącą rękę, by nią pogładzić włosy dziewczyny, dodał: — jak miękkie, jak dziwnie wonne i piękne są te włosy...
A ona otwarła nagłe ramiona do uścisku i ozwała się, jakby natchniona:
— Leonie Kiryłowiczu, kocham cię...
Młody oficer podniósł się z barłogu, i utkwił wzrok w tej cudownej twarzy.
— Ty mnie kochasz? Doprawdy, uszom własnym uwierzyć nie mogę. Jakże to możliwe... Tyś taka piękna... taka młoda... Jedno spojrzenie wystarczyło, abym cię ukochał pierwszą i zarazem ostatnią miłością...
To mówiąc, objął ją za szyję, przycisnął do siebie i gorące, drżące usta przywarł do jej ust.
— Jestem twoją — mówiła Wiera, podnosząc palce jak do przysięgi — i będę twoją na wieki, niczyją więcej nigdy.
— Dziękuję ci, stokrotnie ci dziękuję. Pozwól mi teraz umrzeć. Śmierć nie jest już dla mnie straszną.
Położył głowę na jej łonie i umilkł.

∗                    ∗

Brzask dnia zastał jednego trupa więcej w chłopskiej chacie. Wiera podniosła się z nad zwłok, zapięła futerko i zwróciła się ku wyjściu. Z progu jeszcze rzuciła ostatnie spojrzenie na bladą twarz zgasłego młodzieńca i wyszła, patrząc wokół tak, jakby zobaczyła świat po raz pierwszy. W drodze do ambulansu spotkała się z Krubinem. Zamienili ze sobą spojrzenia, słowa jednego nie mówiąc.
Wiera oddała się swoim zwykłym zajęciom z tą samą gorliwością, co przedtem. Krubin nawet zauważył, że ona z jakiemś szczególniejszem upodobaniem umyślnie naraża się na niebezpieczeństwo. Gdzie najwięcej kul przeszyło miałki śnieg, tam była ona między żołnierzami, zbierającymi rannych, dźwigając nosze i opatrując rany z niezmordowaną wytrwałością.
Gdy przedsięwzięto plan przejścia Bałkanów, celem otoczenia armii tureckiej ze strony przeciwnej, Wiera przyłączyła się do oddziału generała Skobelewa.
Dzień przedtem oddział saperów rozkopał wśród zasp śnieżnych możliwe przejście dla wojska. Droga jednak była bardzo uciążliwa, bo śnieg mimo wszystko leżał jeszcze po kolana na tej prowizorycznej drodze, a po obu bokach wznosiły się wały śnieżne, jakby szańce, do wysokości człowieka.
Żołnierze, przywykli na północy do tego rodzaju warunków klimatu, maszerowali raźnie, podrwiwując z mrozu, który w ich stronach jest zwykle o połowę silniejszy.
Raniutko odezwał się Skobelew do żołnierzy:
— No, moje dzieci, życzę wam powodzenia... Turcy już niedaleko...
— Dziękujemy — odpowiedziano mu chórem. — Postaramy się o to, by się nie dać.
Poczęto schodzić po pochyłości góry. Miejscami konie grzęzły w śniegu po szyję, a żołnierze staczali się jeden po drugim w dół, jak na jakiemś sportowem boisku. Wkrótce rozpoczął się ogień.
Do wieczora zdołał Skobelew zająć wieś Smitli, poczem noc rozdzieliła walczących.
Tysiące żołnierzy leżało w około na śniegu, bądź zabitych, bądź rannych i broczących krwią.
Nie było komu nieść im pomocy. Ani ambulansu, ani wozów, ani ludzi do ratowania. A rannych przybywało ciągle, aż śnieg od krwi się czerwienił. Wiatr miótł miałkim śniegiem i zasypywał całe grupy nieszczęśliwych.
Owej strasznej nocy Wiera była prawdziwym aniołem. Nie była to już kobieta, lecz istota o nadzwyczajnej sile i wytrwałości, walcząca jak prawdziwy bohater z potęgą elementów i śmierci.
— Wiera, co wy robicie — zapytał ją troskliwie Krubin — czy chcecie paść pod nawałem pracy i wysiłku?
Czy istotnie pragnęła tego, Bóg raczy wiedzieć, dość że tej nocy skończyła Wiera swój żywot śmiercią bohaterską.
Wyszukując w pośród zasp coraz to nowych rannych, brodziła Wiera dalej i dalej, jak wierny pies z góry św. Bernarda, nie zważając na siarczysty mróz i zamieć, aż wreszcie brakło jej tchu.
Padła na miękki puch, słysząc jeszcze i widząc wszystko naokół. Nogi jej skostniały, omdlały ramiona, powieki poczęły się kleić...
Złożyła głowę na śnieżnym puchu... Ogarnęła ją dziwna jasność. Zabrzmiały dzwony gdzieś w pobliżu.
— Oto jest zwycięstwo! — szepnęła z ostatnim wysiłkiem i zamknęła powieki na wieczny sen.
Poniżej huknęła znowu salwa strzałów karabinowych i gromkie »hura« przeleciało w powietrzu jak huragan.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Leopold von Sacher-Masoch i tłumacza: Anonimowy.