Wiera (Kuprin, 1929)/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksandr Kuprin
Tytuł Wiera
Podtytuł Dzieje jednej miłości
Pochodzenie Wiera
Wydawca Bibljoteka Powieści i Romansów
Data wyd. 1929
Druk „Oświata”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Гранатовый браслет
Źródło Skany na Commons
Inne Całe opowiadanie
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VI.

Pułkownik Ponomarjow dał się długo prosić nim go zdołano namówić do partji pokiera — pozorując to tem, że nie pochwala gier hazardowych i zna jedynie trochę wista. Musiano poduczyć go naprzód w najważniejszych arkanach tej sztuki, którą posiadł jednak tak szybko, że po upływie pół godziny miał już wszystkie liczmany w kieszeni.
— To jest jednak naprawdę niedozwolone! zawołała Anna w komicznem zirytowaniu. Nie zostawił nam Pan nawet czasu, by się nieco podniecić.
Trzech z pomiędzy zaproszonych: Spiehników, pułkownik i wice-gubernator, poprawny, naiwny i nudny niemiec, byli tak przesadnie ceremonialni, że Wiera w głowę zachodziła, jakby ich zająć. Złączyła ich przeto wraz z Gustawem Iwanowiczem przy stoliku do wista. Z daleka dziękowała jej Anna opuszczeniem powiek a siostra rozumiała ją doskonale. Było wszystkim wiadomem że Gustaw Iwanowicz, jeśli nie był zatopiony w kartach, kręcił się dokoła swej żony i doprowadzał ją do bardzo złego humoru swojem zadowolonem uśmiechaniem, przez które odsłaniał zepsute zęby w swojej twarzy trupiej czaszki.
Od tej chwili przeszedł wieczór szybko, ożywiony i bez przymusu. Wasjuczok śpiewał, przy akompanjamencie Jenny Reiter włoskie pieśni ludowe i wschodnie melodje Rubinsteina półgłosem. Jego organ był dość słaby, ale posiadał przyjemny timbre. Jenny Reiter, wybitna muzyczka, chętnie mu zawsze towarzyszyła przy fortepianie. Zresztą utrzymywano, że on ją adorował. W kącie na kanapce kokietowała Anna z huzarem. Wiera zbliżyła się do nich i słuchała z uśmiechem na twarzy.
— Nie niech się pan nie śmieje, mówiła Anna wesoło, mrugając swemi uroczemi tatarskiemi oczkami. Pan uważa to pewno za ciężką pracę, szarżować na czele swego szwadronu lub brać z brawurą przeszkody przy wyścigach. Ale nasze troski są powszechnie niedoceniane. Proszę tylko posłuchać; ostatnio urządziliśmy tombolę. Zapewno wyobraża pan sobie, że to prosta sprawa. Otóż myli się pan! Cały tłum ludzi, sala pełna dymu, banda stróżów, stangretów i Bóg wie jakich indywiduów jeszcze, a wszystkie opadły nas z prośbami i skargami... przytem cały dzień na nogach... Teraz mamy znowu koncert na korzyść pracownic umysłowych, później znowu bal...
— Nie odmówi mi Pani przecie, jeśli poproszę o mazura na tym balu? przerwał Baktyński, pochylając się lekko i uderzając ostrogami o krzesło.
— Dziękuję... lecz moją największą troską jest nasz dom. Proszę mnie dobrze rozumieć: to jest dom dla zaniedbanych dzieci.
— To ładnie. To musi być bardzo zabawne.
— Milczałby pan! Jak można się z takich rzeczy śmiać? Proszę się wstawić w nasze położenie. My chcemy te nieszczęśliwe dzieci, które są przez zły przykład lub dziedziczność zepsute, nauczyć pieszczotą i łagodnem obejściem...
— Hm! odezwał się huzar.
— ...dobrych obyczajów i obudzić w ich duszy świadomość obowiązku... Pan mnie przecie rozumie? Proszę sobie wyobrazić, pomiędzy setkami, ba! tysiącami dzieci, które nam co dziennie przyprowadzają, ani jedno nie jest zaniedbane. Jeśli spytać rodziców, czy ich dziecko jest złe lub zepsute są od razu obrażeni. Nasza ochronka jest otwarta, wszystko jest przygotowane, a my nie mamy ani jednego wychowanka. Mamy ochotę wypisać cenę na każde dziecko, które nam przyprowadzą.
— Poco premje, Anno Mikołajewno? wtrącił huzar. Weź mnie Pani za darmo. Daję słowo honoru, że niema na świecie bardziej zepsutego chłopca odemnie.
— Cicho ma być. Z panem nie można wogóle serjo mówić, śmiała się swemi błyszczącemi oczyma.
Książę Wasyl Lwowicz siedział przed dużym, okrągłym stołem i pokazywał siostrze, generałowi i swemu szwagrowi album familijne, własnoręcznie ilustrowane humorystycznymi rysunkami. Wszyscy czworo zaśmiewali się tak serdecznie, że przyłączyli się do nich inni goście, nie zajęci przy kartach.
To album służyło jako ilustrowany dodatek do satyrycznych opowiadań księcia. Z niezamąconym spokojem pokazywał on n. p.: Historje miłosnych awantur dzielnego generała Anosowa w Turcji, Bułgarji i innych krajach“, „Przygody i zaloty fircyka Mikołaja Bułat-Tuganowskiego w Monte Carlo“, i td.
— A teraz, moje panie i panowie, ujrzycie krótką biografję naszej kochanej siostry Ludmiły Lwownej, oznajmił rzucając na swą siostrę krótkie, a ironiczne spojrzenie. „Pierwsza część: dzieciństwo. Dziecko podrosło i nazwano je Lima“.
Na kartce albumu były wyrysowane umyślnie grube i dziecinne rysy; przedstawiały małą dziewczynkę, której twarz mimo, że z profilu rysowana miała dwoje ócz; wyciągnięte ramiona miały po pięć rozczapierzonych palców, dwie kreskowane linje wystawały z pod sukienki, jako nogi.
— Nikt nie nazywał mnie nigdy Limą, zauważyła śmiejąc się Ludmiła Lwowna.
Druga część: Pierwsza miłość. Jakiś uczeń szkoły kadetów kawalerji klęczy przed małą Limą i wręcza jej „własnoręcznie sklecone“ wiersze zawierające prawdziwe perły, jak np.: „Twa urocza, twa boska nóżka, to dowód że z nieba schodzisz“.
— Jak państwo widzą, ta noga jest tu wiernie oddana.
Tutaj namawia ten młody człowiek niewinną Limę do ucieczki z rodzicielskiego domu. Tu znowu widać porwanie. A teraz nadchodzi wreszcie krytyczny moment: rozgniewany ojciec przyłapuje „uciekinierów“. Tchórzliwy kawaler pozostawia Limę na łasce losu:

„Tyś całą godzinę przy lustrze straciła.
„Przez to przyłapała nas ta straszna piła

„Więc musisz sobie z nim też poradzić sama
„A ja zaś ucieknę do wujaszka Sama
„Lub też w krzaki, kochana...

Po „historji panny Limy“ następowała nowa zatytułowana: „Księżniczka Wiera i zakochany telegrafista“.
— Ten wzruszający epizod jest tymczasem dopiero lustrowany piórkiem i kredką, oświadczył Wasyl Lwowicz. Tekst jest jeszcze w przygotowaniu.
— No, no, — mruknął Anosow — to jest coś całkiem nowego, tej historji jeszcze nie znam.
— To jest właśnie najnowszą senzacja, mówił Wasyl tajemniczo.
Wiera uderzyła go lekko w ramię:
— Zostawmy to lepiej w spokoju.
Lecz Wasyl Lwowicz nie usłyszał tych słów lub też nie zrozumiał ich.
— Otóż początek sięga przedhistorycznych czasów. Pewnego pięknego majowego poranku otrzymuje dziewczę imieniem Wiera list, ozdobiony dwoma gruchającymi gołąbkami. Tutaj, proszę, jest list, a tutaj gołębie.
— List zawiera gorące wyznanie miłości pisane ortografją, urągającą wszelkim regułom. Tu jest początek: „Piękna blondynko, wznieciłaś w mem sercu burzliwe i falujące morze płomieni. Twój wzrok zranił mą duszę jak ukąszenie węża...“ Koniec jest skromniejszy: „Jestem z zawodu wprawdzie tylko biednym telegrafistą, lecz moje uczucia są godne milorda. Nie śmiem wymienić mego nazwiska, jest zanadto pospolite, to też podpisuję jedynie inicjałami: P. P. J. Proszę o odpowiedź: poste restante“. Tutaj, moje panie i panowie, widzicie portret telegrafisty, wykonany w farbach, przytem bardzo udany.
— Serce Wiery jest śmiertelnie zranione (tutaj jest serce, a tu strzała), lecz jako młode, dobrze wychowane dziewczę śpieszy pokazać list rodzicom, jakoteż narzeczonemu i przyjacielowi lat dziecięcych, młodemu i pięknemu Wasji Cheine. Tu jest przedstawiona ta scena, która w przyszłości otrzyma objaśnienie, naturalnie we formie wiersza.
— Wasja Cheine oddaje Wierze pierścień zaręczynowy. „Nie chcę przeszkadzać twemu szczęściu — rzekł łkając — lecz błagam cię namyśl się dobrze. Wypróbuj wpierw twoje uczucia i jego. Moje biedne dziecko, ty nie znasz jeszcze świata i pozwalasz się skusić jak motyl. Lecz ja, ja znam zimny egoizm świata. Wiedz, że telegrafiści są, co najmniej tak oszukujący, jak pociągający; największą rozkoszą dla nich jest, niewinną ofiarę usidlić ich dumną pięknością i wybujałem uczuciem, by ją następnie wkrótce porzucić i wyśmiać.
— Mija rok. Porwana burzliwą falą życia, zapomina Wiera swego adoratora i wychodzi za młodego i pięknego Wasję; lecz telegrafista nie zapomniał jej. Tu widać, jak przebrany za kominiarza i sadzą umazany, zakrada się do buduaru księżny Wiery. Jak państwo widzą, wszędzie są ślady jego palców i ust: na dywanie, na poduszkach, na tapetach, a nawet na posadzce.
— Tu znowu przebrał się za wiejską babę i ubiega się o posadę pomywaczki; lecz umizgi kucharza zmuszają go do ucieczki.
— Wreszcie znajdujemy go w szpitalu obłąkanych. Został mnichem, lecz nie zaprzestaje pisania namiętnych listów. Te plamy atramentowe oznaczają łzy.
— Tu widzimy go wkońcu na łożu śmierci. W testamencie zapisał Wierze dwa guziki z munduru i flaszkę z perfum, wypełnioną „rzewnemi“ łzami.
— Może napiją się, państwo, jeszcze herbaty? spytała Wiera Mikołajewna.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksandr Kuprin i tłumacza: anonimowy.