Przejdź do zawartości

Wiera (Kuprin, 1929)/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksandr Kuprin
Tytuł Wiera
Podtytuł Dzieje jednej miłości
Pochodzenie Wiera
Wydawca Bibljoteka Powieści i Romansów
Data wyd. 1929
Druk „Oświata”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Гранатовый браслет
Źródło Skany na Commons
Inne Całe opowiadanie
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VII.

Światło jesiennego słońca konało na zachodzie. Na dalekim nieboskłonie zgasła ostatnia purpurowa wstęga, oddzielająca ziemię od chmur. Wkrótce nic nie można było odróżnić, ani drzew, ani nieba. Lecz wielkie gwiazdy błyszczały w ciemności nocy, a morska latarnia wysyłała promień niebieskiego światła, który się gubił daleko na niebie, między chmurami. Ćmy nocne uderzały o osłony lamp. W zimnem powietrzu wieczornem rozchodził się intenzywny zapach kwiatów.
Spiehnikow, vice-gubernator i Ponomariow odjechali już dawno i przyrzekli odesłać powóz dla generała. Inni goście usadowili się na terasie. Mimo oporu Anosowa zarzuciły mu siostry płaszcz na plecy, a nogi owinęły w pled. Przed nim stała flaszka Pommard‘a, którego ze wszystkich win najchętniej pijał. Wiera i Anna siedziały po obu jego bokach, nalewały mu wina, podsuwały mu ser, zapalały papierosy, słowem, opiekowały się z nim jak tylko mogły... Stary żołnierz cieszył się jak małe dziecko.
— Tak, tak, to już jesień, jesień, mówił patrząc w płomień świec i wstrząsając zamyślony głową. Jesień... szkoda. Będę wnet musiał odjechać. Znowu skończą się te piękne dni. Jakby to dobrze było, spokojnie i cicho żyć tu nad brzegiem morza.
— Dziaduniu, nikt cię przecie stąd nie wypędza!
— Nie mogę, kochanie, nie mogę. Służba... Mój urlop się kończy... A byłoby tak pięknie... Jak świeży jest ten zapach róż, a całe lato, podczas upałów, nie pachniały żadne kwiaty prócz akacji, którą jakoś czuć cukierkami.
Wiera wyjęła z kryształowej wazy dwie róże, czerwoną i cielistą, i wetknęła je w butonierkę generała. — „Dzięki Wieroczka“. Anosow pochylił głowę nad różami, rozkoszując się zapachem kwiatów i uśmiechnął się nagle tak łagodnie i dobrotliwie, jak to tylko starcy potrafią.
— Przypominam sobie, że pewnego dnia włóczyłem się po ulicach Bukaresztu, gdzieśmy się wtedy rozkwaterowali. Wtem uderzył mnie silny zapach róż. Stanąłem i odkryłem na ziemi koło dwóch żołnierzy śliczny flakon kryształowy, napełniony esencją różaną. Ci chłopcy zabierali się właśnie do czyszczenia nią swych butów i karabinów. „Coście tu znaleźli“ pytałem. „Bóg wie, co to za olej, Wysokość!” odpowiedzieli. „Chcieliśmy sobie tem kaszę okrasić, ale to obrzydliwość, mimo że tak pachnie“. Odstąpili mi chętnie za rubla cenną flaszeczkę; zawartość posiadała zapewne cenę paru dwudziesto-dukatówek. Zadowoleni z zamiany, dodali jeszcze: „Jeśli Wasza Wysokość zechce, to możemy jeszcze odstąpić tureckiego grochu; gotowaliśmy go długi czas, ale jakoś nie chce zmięknąć“. Podali mi worek — kawy. „Tak, to jest jedzenie dla Turków, a nie dla żołnierzy“ powiedziałem. Na szczęście nie wpadli na pomysł skosztowania gałek opium, które widziałem rozduszone w błocie...“
— Dziaduniu, pytała Anna, proszę nam otwarcie powiedzieć, czy miałeś kiedyś podczas bitwy takiego prawdziwego boja?
— Tak i nie, choć dziwnie to brzmi. Naturalnie! jeśli chcesz już wiedzieć, to bywało, że miałem stracha. Ktokolwiek się chwali, że był spokojny i obojętny w gradzie kul, jest kłamcą i przechwala się. Wszyscy się boją; tylko, że jedni potrafią się opanować, a inni tego nie umieją. I widzisz: podczas, gdy obawa pozostaje ta sama, tak z przyzwyczajeniem rośnie opanowanie, a to robi z nich bohaterów. Lecz ja przyznaję, że jednego dnia miałem uczucie śmiertelnego strachu.
— Opowiedz nam, jak to było, dziaduniu! prosiły obie siostry. Słuchały jeszcze zawsze opowiadań Anosowa z takim zachwytem jak za lat dziecięcych. Z tym samym dziecinnym gestem jak wówczas, oparła Anna łokcie na stole a twarz na rękach.
— Ta historja jest bardzo krótka, ciągnął dalej Anosow. A było to w zimie, wówczas, kiedyto ten przeklęty granat zadrasnął mnie w głowę. Otóż obudziłem się pewnego poranku w przekonaniu, że nie jestem więcej Jakóbem, lecz Mikołajem i nikt na świecie nie mógł mnie od tej myśli odwieść. W końcu zrozumiałem jednak, że w mojej głowie coś się święci. Szczęściem pomogła zimna woda, lecz stracha miałem porządnego.
— Musiał Pan mieć kiedyś wielkie powodzenie, zauważyła Jenny Reiter; bo w młodości był pan z pewnością wspaniałym mężczyzną.
— Ależ dziadunio był zawsze pięknym mężczyzną, zawołała Anna.
— Pięknym nie byłem nigdy, twierdził spokojnie Anosow. Lecz nie pogardzono mną. Tak np., by wspomnieć znowu Bukareszt, to miałem tam jedno dość wzruszające przeżycie. Kiedyśmy wkraczali do miasta, przyjęto nas honorową salwą z moździerzy ustawionych na rynku; skutkiem czego wyleciało mnóstwo szyb. Ocalone zostały tylko szyby, za któremi ustawiono naczynia z wodą. A wiecie państwo, jak się o tem dowiedziałem? Kiedy przyszedłem na wyznaczoną mi kwaterę, zauważyłem na perapecie małą, nizką klatkę, na której było ustawione naczynie z wodą. We wodzie pływały złote rybki, a pomiędzy niemi rozpierał się na drążku czyżyk. Czyżyk we wodzie! Byłem mocno zdziwiony, lecz po chwili przekonałem się, że naczynie miało na dole wydrążenie, które sięgało wysoko w górę, tak że ptaszek mógł wygodnie się w niem poruszać. Wszedłem do wnętrza i oddałem moją kartę kwaterunkową ślicznej bułgarce, od której się wnet dowiedziałem o tajemnicy klosza z czyżykiem. Podczas rozmowy krzyżowały się nasze spojrzenia, a we mnie obudziła się nagle bezgraniczna miłość do niej.
Stary pan zamilkł i powoli sączył wino.
— W takim razie oświadczył się jej pan pewno, spytała pianistka.
— Hm... prawdopodobnie. Ale były to oświadczyny bez wielu słów. Opowiem, jak to się stało...
— Dziaduniu, spodziewam się, że nie będziemy się musiały czerwienić, przerwała Anna ze złośliwym uśmieszkiem.
— Nie, nie, nasz stosunek był zupełnie moralny. Muszę wam powiedzieć, że w takich okolicznościach spotkaliśmy rozmaitych ludzi, podczas gdy w Bukareszcie byliśmy z miejsca w najlepszej komitywie z ludnością. I tak, kiedym pewnego dnia od niechcenia zagrał na skrzypcach, młode dziewczęta ze sąsiedztwa wystroiły się i przyszły tańczyć, co się później codziennym zwyczajem stało.
Kiedy pewnego wieczoru tańczono przy blasku księżyca, natknąłem się w sieni na moją bułgarkę, która się tam skryła. Zauważyła mnie wprawdzie, lecz udawała, że jest zajęta składaniem zasuszonych płatków różanych, które tam ludzie workami całymi zbierają. Ująłem ją w talji, przycisnąłem do serca i całowałem namiętnie...
Odtąd zawsze, skoro tylko księżyc wypłynął na wygwieżdżonem niebie, szedłem do mojej ukochanej i zapominałem przy niej o troskach dnia. Kiedy zaś musiałem wyjechać z wojskiem, poprzysięgliśmy wieczną miłość i rozstaliśmy się na zawsze.
To wszystko? zapytała rozczarowana Ludmiła Lwowna.
— Czy to mało? odpowiedział generał.
— Wybacz pan, Jakóbie Michałowiczu, w tej historji nie gra miłość żadnej roli: zwykła awanturka żołnierska.
— Prawdę powiedziawszy, nie wiem, czy to była miłość, lub też jakieś inne uczucie.
— Więc nie znał pan prawdziwej miłości? Tej miłości, co... co... no poprostu, czystej, świętej, wiecznej miłości... Czy pan nigdy nie kochał?
— Mój Boże, co tu dużo mówić? zakończył Anosow, podnosząc się po chwili namysłu. Prawdopodobnie nie kochałem nigdy. Przedewszystkiem nie miałem czasu po temu: młodość, uroczystości, karty, wojna... Sądziłem, że niema kresu mego życia, mojej młodości, mego zdrowia. I pewnego dnia spostrzegłem, że jestem już tylko ruiną... Moja Wieruszko pozwól mi teraz pójść. Bywajcie wszyscy zdrowi!... Husarzu — zawołał na Baktyńskiego — noc jest ciepła, możemy pójść pieszo na spotkanie naszego wozu.
— Dziaduniu, ja cię odprowadzę, powiedziała Wiera.
— Ja też, dorzuciła śpiesznie Anna.
Nim wyszła zbliżyła się Wiera do męża i szepnęła mu:
— Zaglądnij do mego biurka, znajdziesz tam etui, a w niem list. Przeczytaj go.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksandr Kuprin i tłumacza: anonimowy.