Wielki los/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Wielki los
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa. Tom XXIII
Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom II
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.
O TEM, CZY PAN HIPOLIT ZNAŁ SWOJĄ CÓRKĘ I CO W JEGO DOMU MÓGŁ USŁYSZEĆ PAN PIOTR, GDYBY PODE DRZWIAMI PODSŁUCHIWAŁ.

— Ależ bo panny teraźniejsze, to istne dziwowiska! — mówi pan Hipolit do ciotki, podczas gdy Melcia, retuszująca w swoim pokoiku, słuchała wszystkiego przez drzwi otwarte. — Weźmy naprzykład Reginę. Dziewczyna bez posagu, zamiast ukształcić się na guwernantkę i osiąść przy jakiej uczciwej rodzinie, jedzie sama jedna do Warszawy i uczy się szewctwa.
— Cóż w tem złego? — pyta Melcia.
— Jakto co?... Szewctwo nie jest właściwe dla kobiety, a tem bardziej dla panny z dobrego tonu. Kobieta, która nie umie szyć bielizny, ani haftować, nie zna się na robotach szydełkowych i drutowych, musi ciągnąć skórę! — mówi ciotka i patrzy w stronę Melci.
Ojciec przypomina sobie teraz, że jego córka nie zna się na wymienionych pracach damskich, szybko więc bierze jej stronę.
— No, cóż tam haft i szydełko! Melcia także się tem nie zajmuje, a jednak... W kobiecie grunt stanowi serce i rozsądek, Regina zaś nie ma serca ani odrobiny. Porzuciła trzech narzeczonych przez pychę i chciwość, ponieważ za każdym razem zdawało się jej, że zrobi lepszy los. Rozmawiałem przecie z tą dziewczyną i wyznaję, żem się zgorszył, kiedy mi zaczęła tłomaczyć, że życie bez swobody i majątku nic niewarte i że małżeństwo to niewola wynaleziona przez księży dla ogłupienia ludzi...
— Teraz wszystkie panny tak mówią! — wtrąca nieśmiało ciotka.
— Przepraszam cię — przerywa Hipolit — żadna dobrze wychowana panna tego nie powie. Ja nawet, biorąc rzeczy sprawiedliwie, nie obwiniam samej Reginy, ale jej rodziców. Matka, choć w domu była bieda, zamiast czuwać nad córką osobiście, wyręczała się guwernantkami, ojciec znowu nie zapytał nigdy, co robi jego dziecko, jakie ma zasady i sposób myślenia. Nawet więcej powiem: on jej prawie nie zna, patrzy na nią przez jakieś dziwne okulary i cieszy się nią, chociaż ludzie sarkają!
Ciotka opuszcza robotę na kolana i patrzy na mówiącego ze zdziwieniem. Według jej opinji, Melcia nie tak znowu bardzo różni się od Reginy i pan Hipolit również nie zna swej córki, na którą patrzy przez różowe okulary. Ale ciotka boi się trochę szwagra, więc milczy.
— Psuje się społeczeństwo! psuje!... — woła Hipolit. — Już jakbym widział nadchodzący koniec świata...
— A czy Antychrysta z piecem ognistym nie widzi jeszcze papa? — odzywa się Melcia.
— A lokomotywa to nie piec ognisty, ty figlarko? — pyta ojciec.
— Ona właśnie zapowiada koniec starego świata i zbutwiałych przesądów! — twierdzi panna głosem uroczystym.
— Tak! tak! — potakuje spiesznie ojciec. — Koniec starego świata! Ja to zawsze mówiłem... Naturalnie...
Do saloniku wchodzi pan Piotr z ukłonem bynajmniej nie odpowiadającym jego przysadkowatej grubości. Hipolit aż się wtył wygiął i oczy w słup postawił.
— A do licha! — mówi, ściskając gościa — na śmierć zapomniałem...
— Czcigodny panie! — woła Piotr — pan zawsze mnie posądza... Przecież to dopiero tydzień po terminie... Jakże się miewa pani dobrodziejka? — pyta ciotki, całując ją w rękę z taką energją, że sobie o mało drutem oka nie skaleczył. — A nasza piękna różyczka czy wesoła?
— Jak zawsze, kiedy pana widzi! — odzywa się Melcia ze śmiechem.
— Czy pozwoli pani ucałować sobie paluszki? — pyta Piotr, stając we drzwiach jej pracowni.
— Nie radzę! — odpowiada Melcia — gdyż obie ręce mam powalane tuszem...
Uszczypliwość córki niepokoi Hipolita, który dla świętej zgody prosi gościa do swego gabinetu.
— Przenigdy! — woła Piotr. — Gdy zostaniemy sami, zechcesz pan zaraz mówić o tych nudnych interesach, a człowiek przecie wstępuje do państwa poto tylko, aby skąpać duszę w atmosferze rodzinnego szczęścia, młodości, piękności, uczciwości...
Hipolit aż spotniał.
— Właśnie onegdaj sam wybierałem się do pana...
— Aaa... — przerywa Piotr, wstając z krzesła — kiedy szanowny pan niekontent z mojej wizyty...
— Uchowaj Boże!... — protestuje Hipolit i ściska go za ręce.
— Ja tylko żartuję!... — mówi Piotr z dobrodusznym uśmiechem. — Otóż kiedy pan niekontent, więc powiem, że wstąpiłem do państwa tylko przypadkiem i tylko na pięć minut... Idę bowiem na Piwną ulicę kupić sobie kanarka, ponieważ wczoraj — dodaje z tłumionem westchnieniem — jeden mi zdechł!...
— Jezus! Marja! — wykrzykuje gospodarz.
— Tak, niestety!... Że zaś pozostała samiczka od rana płacze mi nad głową z tęsknoty, a zatem — złożywszy państwu uszanowanie, biegnę na Piwną...
Czuły pan Piotr chwyta kapelusz, całuje w rączkę ciocię, kłania się z progu lewemu bokowi Melci i pomimo zaklęć gospodarza, aby z nim porozmawiał w gabinecie, wymyka się do przedpokoju.
Na schodach wyminął uczciwego kapitalistę jakiś facet w czapce zepchniętej na tył głowy, z czarną rozdwojoną brodą i rozrzuconemi rękoma. Obywatel ten był dziwnie wzruszony i przebiegając około Piotra, spytał go:
— Czy tu mieszka pan Hipolit?...
Potem wpadł we drzwi i zatrzymał się aż na środku salonu, krzycząc:
— Wygrał pan!... wygrało państwo!... wielki los!...
I runął na krzesło.
Usłyszawszy to, ciotka upuściła robotę na ziemię, Melcia ponsowa wybiegła ze swej pracowni, a pan Hipolit, stojąc — skamieniał.
— Aj! — mówił płaczliwym głosem przybyły — jakie ja głupstwo zrobiłem, żem temu gałganowi chłopu sprzedał ostatnią ćwiartkę. Byłbym teraz straszny pan i wynająłbym na dystrybucją ten wielki sklep za tysiąc rubli...
I zaczął szlochać, spuściwszy głowę na piersi.
— Co panu jest? — krzyknął Hipolit, zatrwożony jego bladością.
— Tak mi słabo koło serca!...
— Wody!...
— Octu!... — krzyknęła ciotka.
— Jest wódka kolońska! — dodała Melcia, podsuwając choremu pod nos długą flaszkę.
— Aj! serce mi pęknie!... — biadał gość, a spostrzegłszy przy sobie pana Hipolita, dodał:
— Jeżeli pan chce, ja panu zaraz mogę zapłacić za te trzy ćwiartki... Och!
— Owszem... choćby natychmiast...
— No, ale pan musi coś dać odstępnego... Ach! jak mi serce bije... Czy państwo nic nie słyszą?
— Ileż pan chcesz odstępnego? — spytał Hipolit, siadając, dopiero bowiem w tej chwili uczuł brzemię swego szczęścia i osłabł.
Ciotka tymczasem, płacząc, modliła się, Melcia zaś z niekłamanem uczuciem całowała jej chude ręce.
— Ile ja chcę? — mówił gość jękliwie. — Ja dam jaśnie panu za trzy ćwiartki czterdzieści tysięcy rubli.
— Ja mam tylko dwie ćwiartki... Jedną ćwiartkę odstąpiłem memu kuzynowi...
— No, przecież i moja ćwiartka... — wtrąciła ciotka nagle, przestawszy płakać.
— Tak — poprawił się Hipolit — my mamy dwie ćwiartki.
— To ja państwu za te dwie ćwiartki dam gotówką dwadzieścia pięć tysięcy rubli...
— Ależ nam się należy trzydzieści dwa tysiące rubli! — zawołał gospodarz.
— To dopiero po wyjściu tabelki! — przerwał kolektor. — A tymczasem może być wojna, może państwu kto bilety ukraść...
— Nigdy!... — krzyknął Hipolit, blednąc i chwytając się za piersi.
— Co nie mają ukraść?... Jeszcze mogą zabić!... Aj!...
— Boże! ulituj się nad nami... — szepnęła ciotka.
Hipolit zamyślił się.
— Mój panie kupcze — rzekł po chwili — idź teraz do domu i wypocznij... Jutro pogadamy...
— Dlaczego jutro? Ja już jestem wypoczęty. Jak się nazywa ten pan, co ma trzecią ćwiartkę?
— Nie nazywa się... wcale się nie nazywa! — przerwał już rozgniewany Hipolit. — Przyjdź pan jutro, a wszyscy się tu znajdziemy.
Markotny kolektor, wzdychając, zabierał się do wyjścia.
— No, a za wiadomość ja nic nie dostanę?...
— Jutro!
— Szukałem pana po całem mieście, latałem po schodach, małom ducha z siebie nie wypuścił...
— Dość tego! — krzyknął pan Hipolit, prowadząc gościa ku drzwiom. — Jutro będzie wszystko i za fatygę i procent...
Gdy kolektor wyszedł, pan Hipolit zamknął drzwi od sieni na klucz i głęboko wzruszony zawołał:
— Melciu!... siostro kochana!...
Obie panie wpadły w jego objęcia z płaczem.
— A teraz — ciągnął — w tej szczęśliwej godzinie przebaczmy sobie wszystko... Droga siostro!... ja może niezawsze, z powodu ciągłej irytacji i kłopotów, okazywałem ci moje uczucia... Ale...
— Dajże pokój!... — przerwała ciotka. — Tyś zawsze był dobry, choć trochę prędki, a i Melcia też...
— Zaraz jutro — mówił Hipolit — musimy dać na nabożeństwo...
— Poco? — spytała Melcia.
— Na podziękowanie Bogu — odparł ojciec, nie zwracając na słowa córki zbyt szczególnej uwagi. — Następnie weźmiemy inny lokal, najlepiej w Alejach Ujazdowskich, bo to istna wieś. Potem trzeba kupić kasę ogniotrwałą, spłacić długi...
— Oj! to... to... — szepnęła ciotka.
— Ale najważniejsza rzecz — ciągnął pan Hipolit, zniżając głos — jest ta, ażeby zabezpieczyć bilety... Szachraj kolektor ma racją... W Warszawie pełno łotrów, a niechby się tylko dowiedzieli...
— Pod Twoją obronę uciekam się Boża rodzicielko!... — mówiła ciotka.
— Ty, moja droga siostro, możesz być zupełnie spokojną, tylko... dajże mi swój bilet.
Ciotka aż cofnęła się i rozkrzyżowała ręce.
— Naco szwagrowi mój bilet?... — spytała, mrugając oczyma.
— Dla bezpieczeństwa... Przecież...
— Ja nie oddam nikomu mego biletu! — odparła stanowczo.
— Jakto, nie oddasz siostra? — krzyknął Hipolit. — Więc wyłączasz się chyba z rodziny?...
— Ja chcę mieć u siebie moje pieniądze...
Szwagier poczerwieniał jak indyk.
— A to się nowych rzeczy dowiaduję! Więc siostra mi nie ufasz?... za ten przytułek i opiekę, jakie miałaś w moim domu...
— Przecież ja darmo nie siedziałam u szwagra... Przecież cały mój kapitalik poszedł na dom...
— Ciociu! ciociu!... — zawołała Melcia, ściskając ją.
— Boże! — jęknął Hipolit, trzęsąc się z gniewu — jakie czasy!... Najbliższym wierzyć nie można!... Gdzie się podziały serca, wdzięczność, uczucia familijne!...
— Papo drogi!... ojcze!... niech się ojciec uspokoi!... — błagała Melcia.
— Do śmierci nie uspokoję się po tym strasznym ciosie, jaki mi... ta pani zadała!... Powiedz — zwrócił się do ciotki — kto ci poradził, abyś wzięła na loterją, czyj to był pomysł, jeżeli nie mój?...
— Prawda, że szwagra pomysł, ale ja za obie ćwiartki płaciłam... Na dobry sąd, toby mi się i druga wygrana należała...
— Cha! cha! cha! — wybuchnął tragicznym śmiechem pan Hipolit. — Bóg na mnie zesłał szczęście, ci ludzie podzielili się niem i jeszcze mi ostatnią cząstkę chcą wydrzeć. Gdzież sumienie?... pytam... Gdzie się sumienie podziało na tym świecie?... O wdzięczności nie mówię już, bo to czcze słowo, ale między tymi ludźmi nawet uczucie przyzwoitości wygasło... Taka to nagroda za moje serce!... za opiekę i pomoc!...
— Szwagrowi także ludzie pomagali!
Pan Hipolit rozkraczył nogi i wyciągając rękę do córki, rzekł głosem uroczystym:
— Melciu! proś tej pani, ażeby do mnie nie mówiła... Każde jej słowo rani mi duszę i zakłóca pokój w grobie twej nieszczęśliwej matki, a jej siostry...
Ciotka na dobre rozpłakała się.
— Moja siostra — mówiła, szlochając — moja biedna siostra, nie przeze mnie była nieszczęśliwą, nie przeze mnie zeszła ze świata...
Pan Hipolit ciężko odetchnął, rzucił na ciotkę spojrzenie króla pustyń i wyszedł do swego gabinetu, strzelając drzwiami. Po chwili doleciał stamtąd jęk podobny do ryku. Przerażona Melcia pobiegła za ojcem z flaszką wódki kolońskiej.
Drżąca z oburzenia i strachu ciotka stanęła pode drzwiami, wsłuchując się w biadania szwagra, przerywane stękaniem. Dobre pół godziny upłynęło, nim wróciła do saloniku Melcia z twarzą pałającą i nabrzmiałemi oczyma.
— Dziękuję cioci za chorobę ojca! — rzekła. — Zapewne nauczyła się ciocia postępować tak z religji i tych czułych romansów... Widzę ja teraz, co znaczy wasza starodawna cnota!
I wyrecytowawszy to głosem podniesionym, zamknęła się w swojej pracowni.
— Boże miłosierny! — szeptała osamotniona ciotka — cóżto z ludzi szczęście wyrabia i za co oni chcą mi wydrzeć już drugi raz majątek?... Czy to ja będę używała razem z nimi i skąd wzięłabym grosik na starość, wówczas gdyby oni i swoje i moje przepuścili?... Nie, nie dam nic!... Niech się gniewają, niech mnie nawet z domu wypędzą!...
Stopniowo ogarniały ją myśli ponure.
— A jeżeli źli ludzie dowiedzą się, że mam pieniądze i zabiją mnie?... Choćby tylko okradli, to i tak dosyć... musiałabym umierać z głodu... O aniele stróżu, weź mnie pod swoje skrzydła... Naucz, daj natchnienie, wskaż, gdzie ja mam schować te pieniądze?...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.