Wielki świat Capowic/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Wielki świat Capowic
Pochodzenie Dzieła Jana Lama
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Sp.
Miejsce wyd. Lwów
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VI,
w którym oprócz wiarogodnej relacyi o napadzie Polaków na Capowice, można znaleźć opis dalszych powodzeń p. Sarafanowycza w kandydaturze do stanu małżeńskiego.

Nazajutrz rano, po tym tak ważnym, choć drobnym wypadku, pani amtsdienerowa, zajmująca się, jak wiadomo, niektóremi szczegółami kawalerskiego gospodarstwa p. adjunkta, spostrzegła ku niezmiernemu swemu zdziwieniu, że jej lokator nad wszelki swój zwyczaj, bo w piątek, zajęty jest, a nawet całkiem zabsorbowany, trudną i bolesną operacyą golenia swej brody. W izdebce, którą p. Sarafanowycz odnajmował od p. Schwalbenschweifowej — to było bowiem nazwisko owej zacnej niewiasty — oprócz łóżka, skrzyni, szaragów i kuferka, znajdował się duży drewniany stół, a na tym stole leżały, rozrzucone w artystycznym nieładzie, różne akta urzędowe, rekwizyta do pisania, szczotki do czyszczenia butów, kawałek chleba, grzebyk trochę wyszczerbiony, i inne tym podobne przybory kancelaryjne i toaletowe. Wśród tego wszystkiego, p. adjunkt urządził obecnie swoją gotowalnię, a to w ten sposób, że wystawił małą barykadę ze Zbioru ustaw i przepisów politycznych von Drdacki Ritter v. Ostow, z dwóch roczników c. k. Reichsgesetzblattu i z Istoryi drewniawo Gałyczsko–russkawo kniażestwa, którą to ostatnią nabył był za gotowe pieniądze, jako borytel i pokrowytel narodnosty, ale której jako niewtajemniczony w sztukę deszyfrowania zawilszych komplikacyj grażdanki, nigdy nie czytał. Nie przeszkadzało mu to jednakże powoływać się na to dzieło p. Zubrzyckiego, jako na źródło wszelkiej wiedzy i mądrości ludzkiej — ile razy indywidua, należące do Umsturzpartei, podawały w wątpliwość jaką tezę lojalną, n. p. potrzebę zaprowadzenia stanu oblężenia i wart chłopskich w r. 1864, albo potrzebę codziennych rewizyj po domach. Wówczas pan adjunkt z miną na wszystkie guziki zapiętą oświadczał, że Polacy jeszcze w przedhistorycznych czasach byli narodem na wskróś politycznie podejrzanym, i że ma w domu książkę, w której to „stoi wydrukowano“. O wszystkie te skarby literackie oparty był teraz kawałek źwierciadła bez ramek, tak wielki, że p. adjunkt mógł widzieć w nim swoją brodę i część sterczących nad nią dwóch zębów, a więc tyle, ile potrzeba było do wspomnianej powyżej mozolnej operacyi. Trzy czy cztery cięcia w twarzy świadczyły już o gorliwości, z jaką p. Sarafanowycz poświęcał się temu zajęciu, i nie słyszał nawet, gdy weszła pani Schwalbenschweifowa. Nakoniec, gdy już broda jego była według przepisu, bis an den Mundwinkel, tak gładką, jak mogła być w podobnych okolicznościach, obtarł się, i z tryumfującym uśmiechem admirował w źwierciedle upiększnie, jakiego świeżo doznało jego oblicze. Potem podparł się pod boki, wyciął prysiudę, wykręcił się na jednym obcasie, i spostrzegłszy panią amtsdienerowę, zawołał:
— A co! nie prawda, co fajns chłopiec?
— Ta–że! — odpowiedziała pani amtsdienerowa, nadając swojej fizyognomii wyraz tego najuniżeńszego uwielbienia, jakie żona woźnego winna tak wysokiemu przełożonemu swojego męża. Pani asystentowa winna to p. kasyerowi, pani kanceliścina panu forszteherowi itd. — porządek publiczny i dobro służby wymaga tego. Biada urzędnikowi, którego żona popełniłaby insubordynacyę wobec jego przełożonego!
Zadziwienie pani Schwalbenschweifowej wobec nadetatowej toalety p. adjunkta, który golił się zwykle tylko w niedzielę, wzrosło do większych jeszcze rozmiarów, gdy spostrzegła, że oprócz świeżuteńkiego kołnierzyka, wdział jeszcze cywilny ciemnozielony surdut, i zawiązał w ogromny „fontaź“ największą i najpiękniejszą swoją niebieską krawatkę, nim udał się do biura. P. amtsdienerowa spostrzegła zaraz, że coś się święci, i wyszedłszy w pół godziny potem na miasto, gdzie spotkała panią asystentowę, zwierzyła się tejże ze swoją obawą, iż p. adjunkt jest — zakochany. Wiadomość tego rodzaju była dla Capowic materyałem tak nieocenionym, jak dla Czasu podróż p. Sartiges z Rzymu do Paryża, lub z Paryża do Rzymu. Nie pisano o niej wprawdzie długich i licznych artykułów wstępnych, ale robiono ustnie nader wyczerpujące komentarze, i udzielano sobie nawzajem uwag i doniesień z szybkością, wobec której używany poza Capowicami sposób przesyłania wiadomości telegrafem jest tylko marną stratą czasu. Tak tedy do południa wiedziano już i roztrząsano to we wszystkich domach capowickich i w niektórych miejscowościach przyległych, że pan adjunkt Sarafanowycz kocha się — stara się — o kasyerównę starszą — nie, o młodszą — nie, o kontrolorównę — otóż nie, bo o siostrę pani pocztmistrzowej i t. d. Musiałbym poświęcić temu przedmiotowi osobny rozdział, gdybym chciał powtarzać wszystkie te pogłoski i zaprzeczenia; wspomnę więc tylko, że jak Sir James Skrzeczkowski w dworach okolicznych, tak i pan Johann von Sarafanowycz w niektórych domach capowickich odegrał nieraz rolę owych winogron, co to nikt ich nie chce, bo kwaśne...
Tymczasem kwaśnym naprawdę był tego dnia tylko p. Precliczek, i pan adjunkt wchodząc na schody, prowadzące do biura prezydyalnego, omal nie został roztrącony przez jakiegoś biednego żydka, jakiegoś wójta i dwie baby z suplikami pod pachą, którym pan becyrksforszteher właśnie w tej chwili pomagał własnonożnie dostać się czemprędzej z pierwszego piętra na dół, z pominięciem zwykłych przezorności ekwilibrystycznych, praktykowanych przy takiej sposobności.
Stellen Sie sich vor, zawołał p. Precliczek do p. adjunkta, gdy ten już był na górze, stellen Sie sich vor — i począł mu opowiadać tajemnicę prezydyalną, którą powtarzam tu, spuszczając się na dyskrecyę czytelnika.
W Małostawicach komisya serwitutowa załatwiła była spór gromady z dworem o las i pastwisko ku zupełnemu zadowoleniu stron obydwóch, i właściciel lasu, pan Bzikowski, wyszedł był obronną ręką z tej drażliwej sprawy. Pan Bzikowski należał do Umsturzpartei, i to do tego najniebezpieczniejszego gatunku, który nietylko knuje spiski, ale pozwala sobie jeszcze czasem drwić z organów bezpieczeństwa publicznego w sposób wcale niedwuznaczny. P. Bzikowski nie przyznawał n. p. istnienia kwasów w żołądku pana Precliczka, i twierdził, że p. Precliczek nie kwasy, ale Polaków ma w żołądku, co przetłumaczone na niemieckie, było zrozumiałem i złośliwem. Pan Bzikowski powsadzał był jednego razu wszystkich swoich parobków na konie folwarczne, dosiadł sam wierzchowca, i na czele tego hufca wpadł w nocy kłusem do Capowic, objechał wszystkie ulice i następnie cwałem zretyrował się do Malostawic, w skutek czego pan forszteher był tak przerażony, że ściągnąwszy żandarmeryę z koszar, obsadził nią swoje mieszkanie, kazał bić na alarm w dzwon kościoła capowickiego i przez trzy dni całą ludność tego spokojnego miasta trzymał pod bronią, t. j. pod kosami, cepami i widłami, nim nadeszły rekwirowane z obwodowego miasta posiłki wojskowe. Dopiero wtenczas pan Precliczek, na pół już tylko żywy z przerażenia i polecając duszę swoją Bogu, a rodzinę swoją łasce Najj. Pana na wypadek jakiej strasznej dla siebie katastrofy, ruszył w pogoń za mniemanymi insurgentami. W przedniej straży szła żandarmerya, za nią oddział piechoty, a za tą jechał p. Precliczek na bryczce, otoczonej huzarami, która to eskorta nie dodawała mu bynajmniej otuchy, bo mając bardzo lekkie konie, mogła w razie niebezpieczeństwa uskutecznić swój odwrót daleko prędzej, niż p. forszteher na bryczce. Zajęto atoli bez wystrzału Małostawice, obsadzono dwór i folwark wojskiem, przetrząśnięto wszystko — i nie znaleziono niczego. Zwołano oficyalistów, parobków i t. d., ale wszyscy zgodnie zeznali, że owej pamiętnej nocy ulubione źrebię pana Bzikowskiego gdzieś się było zabłąkało, i że mniemany napad „Polaków“ na Capowice był tylko objawem troskliwości właściciela Małostawic o całość swojego inwentarza, a nawet o dobro c. k. monarchii, bo dla tej przeznaczał on owe źrebię, jeżeli się wychowa, ażeby kiedyś może uniosło szczęśliwie z placu bitwy jakiego obrońcę c. k. ojczyzny. Wszystko do dosłownie pan Bzikowski podyktował do protokołu, i p. Precliczek wrócił do Capowic bez innego rezultatu, oprócz pliku aktów i jakiegoś gastrycznego cierpienia, a zamiast zasłużonego pochwalnego dekretu od namiestnictwa, usłyszał tylko z ust własnej żony, pani Precliczkowej, z domu Hanserle, że jest gł.... szwabem!
Było tedy rzeczą w najwyższym stopniu niesłuszną, by taki pan Bzikowski nie „beknął“ za wszystkie swoje sprawki; i było rzeczą niebezpieczną, by taki rewolucyonista zostawał w dobrem porozumieniu z gromadą, bo to byłoby całe Małostawice przemieniło na kuźnię propagandy rewolucyjnej. Pan Precliczek zapobiegał temu, oświecając włościan Małostawickich, że przy ugodzie serwitutowej byli pokrzywdzeni, i że Najj. Pan jest bardzo łaskaw dla biednego ludu i t. d. Włościanie zrozumieli to tak, że Najj. Pan przeznaczył im na własność las p. Bzikowskiego i jego pastwiska, zaraz tedy nazajutrz poczęli rąbać i paść jak na swojem. Wszczęły się ztąd różne zwady i bójki, których opis ciekawy czytelnik znajdzie w Gazecie Narodowej z owego roku. Przy tej sposobności pokazało się, że adwokacka czynność małostawickiego pisarza gminnego, wobec wznowionego sporu o serwituta jest niedostateczną, i pan Precliczek z chrześcijańskiej miłości raczył własnoręcznie napisać włościanom jedną i drugą suplikę do komisyi we Lwowie i do ministerstwa. Supliki te wpadły w ręce jakiemuś urzędnikowi, który poznał pismo pana forsztehera, a znużony wiecznemi skargami z Małostawic, napisał o tem siarczystą relacyę i pana Precliczka przedstawił jako źródło wszystkich owych sporów i niepokojów. Byłoby się może na tem skończyło, gdyby nie ten magazyn wszelkiej przewrotności, ten zbiór napaści i intryg wszelkiego rodzaju, jednem słowem, gdyby nie Gazeta Narodowa. Utylitarny ten organ, zamiast zajmować się „głośnem wyznawaniem zasad narodowych, i wytwarzać polskie stronnictwo narodowe“, w dwóch szpaltach drobnego druku obznajomił swoją publiczność ze sprawą małostawiecką, siejąc jak zwykle, niezgodę, niepokój i obelgi. Zrobił się hałas, i oto właśnie pan forszteher otrzymał był od p. Summera prezydyalne pismo, w którem „z nakazu ministeryalnego" — a ministrem był już, niestety, Belcredi — polecano mu, er habe sich standhaft zu äussern, jakim sposobem śmiał jako c. k. urzędnik pisać stronom supliki? Było to coś jakby zapowiedź śledztwa dyscyplinarego — rzecz nader niemiła w czasach, gdzie rząd ma zbyt wielu urzędników, i rad pozbyć się bodaj jakiejś ich części dla ulżenia budżetowi.
Wszystko to pan Precliczek wyłuszczył panu Sarafanowyczowi wśród wylewu gorzkich uczuć, które musiały napełnić jego serce na widok tak czarnej niewdzięczności ministeryalnej. P. Sarafanowycz nie był ein offener Kopf, i nie mógł nic poradzić w tym wypadku, ale ks. Nabuchowycz, jego wuj, był bardzo dobrze widziany niegdyś u p. Schmerlinga, a teraz jeszcze u p. Summera. Zależało tedy na tem, aby ks. Nabuchowycz napisał lub pojechał do Lwowa, i aby przedstawił panu Summerowi, jak niesłusznem jest turbować dla takiej bagatelki urzędnika, którego działalność w Capowicach była zawsze tak błogą dla bezpieczeństwa monarchii, dla spokoju i porządku publicznego, i dla ochrony tej nieszczęśliwej, uciemiężonej przez Lachów narodowości ruskiej.
Den ich bin eigentlich ein Ruthene — zapewniał pan Precliczek pana Sarafanowycza — ich schwärme für die ruthenische Sprache und Literatur — das weiss Ihr Oheim am besten.
Przyszło tedy do wymiany bardzo serdecznych oświadczeń przyjaźni między pacem Precliczkiem a p. Sarafanowyczem, i przy tej to sposobności p. adjunkt wynurzył się po raz pierwszy swemu szefowi, że wdzięki panny Emilii owładnęły jego serce, że pragnie gorąco zrobić ją panią Johannową von Sarafanowyczową.
O biedna Aldono — biedna Grażyno, lub innego jakiego imienia bohaterko własnych twoich marzeń, osnutych na tle tych pieśni złotych i skrzydlatych, jak anioły — co kołyszą twoją duszę i unoszą ją w piękniejsze, lepsze światy! Twój Alf, czy Litawor, czy Wacław, nie jest tym czarnowłosym, wysmukłym półbogiem o promiennem spojrzeniu, o płomienistej duszy i płomienistszem jeszcze sercu, z dłonią wyciągniętą do spełnienia jakiegoś niesłychanie wzniosłego czynu, z piersią, tak dumnie i zuchwale narażającą się na pociski jakiegoś strasznego wroga, — nie jest tym bohaterem, którego wyśniłaś właśnie, zdrzemawszy się z poematem Malczewskiego pod główką. Nie jest on tym, ani żadnym innym bohaterem, nie zleciał z obłoków, w błyszczącej, srebrzystej zbroi, z włosem przez wiatr rozwianym, nie nachylił się ku tobie, by usłyszeć cicho we śnie powtórzone słowa pieśni:

„Czy Marya ciebie kocha? mój drogi, mój miły...
„Więcej niż kochać wolno — niźli starczą siły!“

Ach, nie! Jest on c. k. adjunktem, w ciemno–zielonym surducie, z żółtawemi bakenbardami i żółtemi zębami, przyjechał wczoraj z prażniku na wózku p. Macieja, wraz z panią Maciejową, Herszkiem i innemi stworzeniami boskiemi, i wszedł teraz do bawialnego pokoju jako „fajns“ chłopiec, zaproszony przez p. forsztehera na podwieczorek, składający się z kawy i dowolnej ilości bułek. Wstań, Milciu, i ukłoń się p. adjunktowi!
Przy kawie rozmowa toczy się w ten sposób, że p. adjunkt mówi do pana forsztehera po niemiecku, a do pań od czasu do czasu odzywa się z czemś po polsku. Z panem forszteherem mówi o amtshandlungach różnego rodzaju, i innych przedmiotach urzędniczej gawędy, do których zaliczyć należy przedewszystkiem kwestye n. p. takie, gdzie tego a tego przeniesiono, ile lat ten lub ów służy, dlaczego awansuje lub bywa pomijany przy awansach. Z paniami wybór materyi trudniejszy; pan Sarafanowycz wybiera tedy materyę najbliższą, i pyta Milcię, ile kosztuje łokieć tego, z czego ma suknię, i jak się to nazywa. Dowiedziawszy się, że to bareż, po 35 cnt. łokieć, p. Sarafanowycz wyczerpał przedmiot i następuje głębokie milczenie, przerwane nakoniec przez Milcię zapytaniem, czy p. adjunkt pozwoli może drugą szklankę kawy. Poczem cały fajerwerk głębokiego uczucia wylatuje z siwych oczu pana adjunkta, odbija się od piwnych oczu Milci i wpada w maszynkę z kawą, tak wyraźnie, że chociaż p. adjunkt oświadcza przytem, iż „całuje rączki“, Micia widzi się zniewoloną nalać mu drugą szklankę kawy, i podaje mu ją, odwracając twarz w inną stronę, częścią, ażeby nie widzieć niezbyt starannie umytej i wypranej powierzchowności pana Sarafanowycza, a częścią, ażeby on nie widział złośliwego uśmiechu, którego Milcia powstrzymać nie może, przypomniawszy sobie w tej chwili, że pan adjunkt wypił raz ośm szklanek kawy jednę po drugiej, w Głęboczyskach u państwa Kuderkiewiczów, i że doktór Herz zaaplikować mu musiał w skutek tego ośm różnych mikstur z apteki p. Pigulskiego. Tą razą, po wypiciu drugiej szklanki przez p. adjunkta i zniknięciu wszystkich bułek, które były na stole, towarzystwo powstało i obydwaj panowie udali się do pokoju pana forszteher na poufną rozmowę.
W Capowicach zaś jeszcze przed zachodem słońca wiedziało każde dziecko, że pan adjunkt stara się o Milcię, forszteherównę, że był u forszteherów na kawie, że służąca zbiła imbryczek, że bułki przywiózł wczoraj Dudio z Kozłowic, i że Milcia tak nadskakiwała panu adjunktowi i mizdrzyła się do niego, że panny kasyerówny, panna kontrolorówna i siostra p. pocztmistrzowej oświadczyły zgodnie, iż nie uczyniłyby tego „choćby on był księciem“.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.