Wicehrabia de Bragelonne/Tom V/Rozdział XXXVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wicehrabia de Bragelonne |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Vicomte de Bragelonne |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom V Cały tekst |
Indeks stron |
Podziemie dość oddalone było od tamy, szli więc powoli, nie chcąc zrazu szafować zbytecznie siłami, zwłaszcza że późno już było; północ wybita na zegarze warowni, Aramis zaś i Porthos obciążeni byli pieniędzmi i bronią.
Nakoniec po wytrwałym marszu doszli do owych głębokich pieczar, gdzie, za staraniem przewidującego biskupa z Vannes, oczekiwała na nich wygodna i mocna łódź, zdolna wytrzymać żeglugę morską.
— Przyjacielu kochany — odezwał się Porthos, odsapnąwszy jak miech kowalski, w celu przyniesienia ulgi swym potężnym płucom — jesteśmy na miejscu, o ile mi się zdaje; lecz przypominam sobie, iż mówiłeś mi o trzech pomocnikach, którzy mieli nam towarzyszyć. Czemu ich tu nie widzę?
— Nacóż miałbyś ich widzieć, drogi Porthosie? Z pewnością czekają na nas w pieczarze, odpoczywając po spełnieniu ciężkiego zadania, jakie mieli z zatoczeniem na walkach naszej ogromnej łodzi.
I wstrzymał Porthosa, chcącego wejść do podziemia.
— Pozwól mój drogi — odezwał się do olbrzyma — niech ja pierwszy tam wejdę. Ja tylko znam hasło, dane tym ludziom; oni zaś, nie słysząc go, mogliby przypadkiem dać ognia lub też w ciemnicy nożami cię powitać.
— Idź więc, kochany Aramisie, idź przodem ty, który jesteś uosobieniem mądrości i przezorności. Tembardziej, że oto znów ogarnia mnie osłabienie, o którem ci już mówiłem.
Aramis pozwolił Porthosowi usiąść u wejścia do groty, a sam, zgięty we dwoje, wsunął się do jej środka, naśladując puszczyka.
Z głębi podziemia odezwało się krótkie żałosne gruchanie, zaledwie dosłyszalne dla ucha.
Pomocnicy: Yvon i Grennek z synem czekali już.
Gdy pan de Bracieux połączył się już z biskupem, bretończycy zapalili latarnię, którą z sobą przynieśli, Porthos zaś zapewnił przyjaciela, że czuje się najzupełniej dobrze.
— Obejrzyjmy łódź — odezwał się Aramis — a nadewszystko przekonajmy się, co ona zawiera.
— Nie tak blisko ze światłem, jaśnie panie — rzekł przewoźnik Yvon — gdyż, według rozkazu pańskiego, złożyłem pod ławką w tyle łodzi pakę z baryłką prochu i nabojami muszkietowemi, które jaśnie pan przysłał z fortecy.
— Dobrze — bąknął Aramis.
I, wziąwszy latarnię, z miną człowieka, wolnego od obaw a świadomego niebezpieczeństw, opatrzył drobiazgowo wszystkie składowe części statku.
Po chwili, zadowolony z oględzin, rzekł:
— Naradźmy się teraz, drogi Porthosie, czy mamy wyprowadzić barkę przeciwległym otworem pieczary, o którym nikt nie wie, kierując się po pochyłości w cieniu podziemia, czy też pod gołem niebem przesunąć ją na wałkach, pomiędzy krzakami, przesadzając ją przez skały wybrzeża, mające w tem miejscu nie więcej nad dwadzieścia stóp wysokości, a od strony morza głębię na trzy lub cztery sążnie, z dnem równem i twardem.
— Mniejsza o to, jaśnie panie!... — z uszanowaniem odezwał się przewodnik Yvon — ale nie zdaje mi się, aby po pochyłości podziemia, w ciemnicy, gdzie będziemy zmuszeni kierować statkiem naszym, droga była równie dogodną, jak pod gołem niebem. Znam ja dobrze nadbrzeżne skały i mogę zaręczyć, iż gładkie są jak trawnik ogrodowy; a wnętrze groty, przeciwnie, jest chropowate; nie licząc, że przy samym końcu napotkamy zwężenie kanału, prowadzącego do morza, przez które prawdopodobnie statek nie przejdzie.
— Mam ja swoją rachubę — odpowiedział biskup — i wszelką pewność, że przejdzie.
— Nie przeczę, jaśnie panie, lecz jabym nie radził — nalegał przewodnik — wasza wysokość wie przecież, że, aby przedostać się do zwężonego kanału, trzeba podnieść ogromny kamień, ten, pod którym lis się zawsze przemyka, a który, jakby drzwi jakie, tamuje drogę.
— Podniesiemy go — odezwał się Porthos — to fraszka.
— O! ja wiem, że jaśnie pan ma siły za dziesięciu ludzi — odparł Yvon — ale to może być niebezpiecznem.
— Wiesz, że on może ma rację — rzekł Aramis. Spróbujemy pod gołem niebem.
W tej chwili usłyszano szczekanie psów, które wstrzymało rybaków, gotowych do poruszenia statku, Aramisa zaś i Porthosa zmusiło do wyjścia z groty; nie przestawało ono rozbrzmiewać w przedłużeniu głębokiego podziemia, nieomal na milę francuską od groty.
— To polowanie — rzekł Porthos — psy tropią zwierza.
— Co to. takiego? kto poluje w tej porze? — pytał w duchu Aramis.
— A przedewszystkiem w tych stronach, to coś dziwnego — ciągnął dalej Porthos — tu, gdzie obawiają się wojsk królewskich!
— Coraz bliżej słychać szczekanie. Tak, masz słuszność, Porthosie, psy gonią za śladem.
— A to co?... — nagle zawołał Aramis. — Yvonie, Yvonie, chodźcie tu!
Rybak nadbiegł natychmiast.
— Coż znaczy to polowanie?... zapytał go Porthos.
— E! jaśnie panie — odparł bretończyk — nic a nic z tego nie rozumiem. Dziedzic Lockmarja nie polowałby w tej porze. Nie; a jednak te psy...
— Mogły wyrwać się z psiarni.
— Nie — odezwał się Grenek — to nie są psy dziedzica Lockmarja.
— Dla ostrożności — rzekł Aramis — powróćmy do groty; ani chybi, glosy się zbliżają, lada chwila dowiemy się, co o tem sądzić.
Skryli się znowu; lecz, zanim 100 kroków uszli w ciemnościach, gdy odgłos chrapliwego oddechu wystraszonego zwierzęcia rozległ się w pieczarze, i naraz, zdyszany, wylękniony, szybki jak błyskawica, przemknął przed kryjącymi się zbiegami lis, jednym susem przesadził barkę, zostawiając po sobie pasmo ostrej woni zwierzęcej.
— Lis! — krzyknęli bretończycy z radosnem zdziwieniem myśliwców.
— Przekleństwo!... — krzyknął biskup — kryjówka nasza odkryta.
— Jakto?... — odezwał się Porthos — mieliśmy przelęknąć się lisa?
— E! co ty gadasz, przyjacielu, cóż cię ten lis obchodzi? Przebóg! nie o niego tu idzie! Ale, czyż nie wiesz, Porthosie, że za lisem psy, a za psami nadejdą ludzie.
Porthos zwiesił głowę w dół.
Jakby na potwierdzenie słów Aramisa, ponowiło się ujadanie psiarni, zbliżając się z przerażającą szybkością w ślad za zwierzyną. Sześć uganiających się psów wpadło na polankę, naszczekując na podobieństwo zwycięskiej fanfary.
— Otóż i psy — odezwał się Aramis, stojąc zaczajony we wgłębieniu pomiędzy dwiema skałami — a teraz, kto są myśliwi?
Porthos przyłożył do otworu oko i ujrzał na szczycie wzgórza z tuzin jeźdźców konnych, pędzących za lisami z nawoływaniem, „Huźgo ha!“
— Gwardja!... — rzekł.
— Tak, przyjacielu, gwardja królewska.
— Gwardja królewska mówisz, jaśnie panie?... — wykrzyknęli bretończycy, blednąc śmiertelnie.
— A na ich czele Biscarrat na moim siwku — ciągnął dalej Aramis.
Psy, jak lawina wpadły do groty, a głębie pieczary napełniły ogłuszającym wrzaskiem.
— Do stokroć djabłów!... — syknął przez zęby Aramis, odzyskując wobec nieuniknionego niebezpieczeństwa zimną krew! Wiem o tem, żeśmy zgubieni; lecz jedna przynajmniej pozostaje nam szansa; jeżeli gwardziści, idąc za psami, dowiedzą się o wejściu do podziemi, wszelka nadzieja stracona; wejdą i zobaczą barkę i nas przy niej. Potrzeba aby psy stąd nie wyszły. Potrzeba, ażeby właściciele ich tu wejść nie mogli.
Bretończycy z nożami w ręku rzucili się w stronę psów.
Po upływie kilku minut zaledwie, rozległo się wycie, skomlenie żałosne, jęki śmiertelne, a potem cisza zupełna.
— Dobrze — chłodno powiedział Aramis. — A teraz, do panów!...
— Co począć?... — zapytał Porthos.
— Czekać, aż nadejdą, i z ukrycia pozabijać.
— Pozabijać?... — powtórzył Porthos.
— Jak dotąd, jest ich szesnastu.
— I uzbrojeni, jak należy — dodał Porthos, z pocieszającym uśmiechem.
— Dziesięć minut wystarczy — szepnął Aramis. — Baczność!...
I ruchem stanowczym wziął muszkiet do ręki, a w zęby ostry nóż myśliwski.
— Yvon i Goesnec z synem — ciągnął Aramis — podawać nam będą muszkiety. Ty, Porthosie, nie czekając, pal. Sześciu ich położymy, zanim reszta się domyśli, to pewne, następnie, pięciu nas, tak jak jesteśmy, z nożem w ręku, załatwimy się z pozostałymi.
— A ten biedak Biscarrat?... — odezwał się Porthos.
Aramis zastanowił się na chwilę.
— Biscarrat najpierwszy — odparł obojętnie. — On tylko nas zna.