Wicehrabia de Bragelonne/Tom V/Rozdział XXXV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wicehrabia de Bragelonne
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Vicomte de Bragelonne
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXXV.
SYN BISCARRATA.

Zwycięstwo dodało odwagi Breleńczykom na wyspie; wszelako Aramis nie zachęcał ich do dalszych utarczek.
Aramis chciał przedewszystkiem dowiedzieć się, co się dzieje z d‘Artagnaiem. Zaczął więc badać jeńca. Zaniepokojony zrazu oficer uczuł się bezpiecznym, widząc, z kim ma do czynienia. Nie mając powodu obawiania się zdrady, opowiedział szczegółowo o dymisji i odjeździe d‘Artagnana. Objaśnił, jakto potem nowy dowódca wyprawy wydał rozkaz napadu na Belle-Isle. Dalej nie był już w stanie nic więcej powiedzieć.
Prowadząc dalej badanie, zapyał Aramis więźnia, co królewscy zamyślali zrobić z przywódcami Belle-Isle?
— Rozkazano — odpowiedział tenże — jeżeli podczas walki nie zostaną zabici, powiesić ich potem.
Aramis i Porthos spojrzeli na siebie. Oblicza obydwóch krwią nabiegły.
— Ja jestem za lekki dla szubienicy — odparł Aramis — nie wiesza się takich, jak ja, ludzi.
— A ja za ciężki jestem — rzekł Porthos — tacy jak ja, powrozy zrywają.
— Jestem pewien — odparł uprzejmie więzień — że postaralibyśmy się dla panów o uwzględnienie wyboru śmierci.
— Tysiączne dzięki — rzekł Aramis poważnie.
Porthos skłonił się w milczeniu.
Badanie zamieniło się w towarzyską rozmowę, tembardziej, że Aramis kazał podać przedniego wina.
— Czy nie służyliście, panowie obydwaj w muszkieterach nieboszczyka króla? — zapytał nagle więzień.
— A tak, i to w najlepszych, pozwól pan sobie powiedzieć — odpowiedział Porthos.
— To prawda: powiedziałbym nawet, że w najlepszych nad wszystkich żołnierzy, gdybym nie bał się obrazić pamięci mojego ojca.
— Pańskiego ojca? — wykrzyknął Aramis.
— Czy wiecie, panowie, jak się nazywam?
— Nie, słowo daje; ale pan mi powiesz i...
— Nazywam się Jerzy Biscarrat.
— O! — wykrzyknął Porthos — Biscarrat! Aramis, przypominasz sobie to nazwisko?
— Biscarrat?... — powtórzył w zamyśleniu biskup. — Zdaje mi się...
— Sięgnij pan pamięcią — odezwał się oficer.
— Na Boga! zaraz, zaraz — mówił Porthos. Biscarrat, zwany Kardynałem... jeden z czterech, którzy przeszkodzili nam tego dnia, gdyśmy ze szpadą w reku wchodzili w przyjazne stosunki z d‘Artagnanem.
— Tak, panowie.
— Jedyny, któregośmy nie ranili — żywo dorzucił Aramis.
— Dzielny rębacz widocznie — zauważył jeniec.
— To prawda, o! święta prawda — jednogłośnie przywtórzyli starzy muszkieterowie. — Na honor, panie de Biscarrat, szczęśliwi jesteśmy, poznając tak zacnego człowieka.
Biscarrat uścisnął wyciągnięte ku niemu dwie dłonie dawnych muszkieterów.
Aramis spojrzał na Porthosa, jakby chciał mu powiedzieć. „Znalazł się człowiek, który nam pomoże“. I nie czekając:
— Przyznaj pan — rzekł — że warto być uczciwym człowiekiem.
— Zawsze mi to powtarzał mój ojciec.
— I przyznaj także, że smutną jest okoliczność, w jakiej się znajdujesz, spotykając ludzi, skazanych na rozstrzelanie lub powieszenie, i dowiadując się, że ludzie ci są dawnymi, starymi twoimi dziedzicznymi znajomymi.
— O! los tak okrutny nie jest wam przeznaczony, panowie i przyjaciele moi — z żywością przemówił młodzieniec.
— Ba! sam to powiedziałeś.
— Powiedziałem, nie wiedząc, kto panowie jesteście; a teraz, poznawszy was, mówię: Unikniecie tego przeznaczenia, jeżeli zechcecie.
— Jakto, jeżeli zechcecie? — zawołał Aramis, a oczy zabłysły mu przenikliwością, patrząc kolejno na Porthosa i jeńca.
— Z warunkiem — podchwycił Porthos, wpatrując się nieustraszonym, pełnym szlachetności wzrokiem w Biscarrata i biskupa — z warunkiem, że nie będą wymagać od nas podłości.
— Niczego żądać od was nie będą, panowie — odparł oficer królewski czegóż oni mogą chcieć? Jeżeli was znajdą, zabiją, to rzecz postanowiona; starajcie się więc, aby was nie znaleziono.
— To nie jest łatwe — mruknął Aramis.
— A! drodzy moi panowie, mówiąc, dopuszczam się zdrady; ale słuchajcie, oto głos, który mnie uwalnia od tego.
— Wystrzał armatni! — odezwał się Porthos.
— Armaty i ogień muszkieterów! — wykrzyknął biskup.
Słyszeć się dał z oddali, z pomiędzy skał, złowrogi odgłos bitwy, który umilkł wkrótce.
— Co to jest? — zapytał Porthos.
— E! przebóg! — zawołał Aramis — spodziewałem się tego.
— Czego takiego?
— Napad, wykonany przez was, był tylko zmyślonym, nieprawdaż, panie? a gdy oddziały wasze pozwoliły się odeprzeć, zapewniliście sobie wylądowanie z innej strony wyspy.
— W kilku punktach, panie.
— Zatem jesteśmy zgubieni — z najwyższym spokojem wymówił biskup z Vannes.
Na wieść o niespodzianym napadzie, przy huku strzałów armatnich, ludność, straciwszy głowy, tłumnie rzuciła się do warowni. Rady i pomocy domagała się od dowódców. Aramis, blady i upadły na duchu, ukazał się w oknie, wychodzącem na wielki dziedziniec, oświeciwszy twarz swoją dwiema pochodniami; roiło się tam od żołnierzy, wyczekujących rozkazów, i mieszkańców, z przerażeniem błagających o pomoc.
— Dzieci moje — przemówił d‘Herblay głosem smutnym i dźwięcznym — pan Fouquet, opiekun wasz, przyjaciel, wasz ojciec, został z rozkazu króla uwięziony i zamknięty w Bastylji.
Przeciągły okrzyk zgrozy i wściekłości wzniósł się ku oknu, w którem stał biskup.
— Pomścijmy Fouqueta! — krzyczeli najzapaleńsi. — śmierć królewskim!
— Nie, dzieci moje — uroczyście odpowiedział Aramis — nie trzeba, nie stawiajcie oporu. Król jest wysłannikiem Boga. Król i Bóg dotknęli pana Fouquet. Kochajcie Boga i króla, których ręka spadła na niego, a nie mścijcie się za opiekuna waszego, nie starajcie się o to nawet. Daremnie poświęcilibyście siebie, żony wasze, dzieci, mienie i wolność waszą. Złóżcie broń, przyjaciele! skoro król tak każe i w spokoju powróćcie do domów. Ja to nakazuję wam, ja proszę was o to, ja, nakoniec, jeżeli tego potrzeba, żądam tego od was w imieniu pana Fouqueta.
Tłumy, zgromadzone pod oknem, zawrzały z gniewu i przerażenia.
— Wojsko Ludwika XIV wkroczyło na wyspę — mówił dalej Aramis. — Odtąd więc już nie bitwa, lecz rzeź wynikłaby z tego. Rozejdźcie się więc i puśćcie wszystko w niepamięć, ja to raz jeszcze rozkazuję wam w imieniu pana Fouqueta.
Krnąbrni zwolna się rozeszli w milczeniu, poddając się głosowi rozsądku.
— Panie — przemówił Biscarrat do biskupa — zbawiasz wszystkich mieszkańców, lecz dla ciebie i przyjaciela twego niema ocalenia.
— Panie de Biscarrat — rzekł biskup tonem pełnym szlachetności, w połączeniu z najwyższą grzecznością — zechciej łaskawie uważać się za wolnego.
— Z największą chęcią, panie, lecz...
— To nam wyświadczy przysługę; bo oznajmiając pełnomocnikowi królewskiemu o poddaniu się zbuntowanych, otrzymać możesz dla nas jaką łaskę, objaśniając go, w jaki sposób poddanie to się odbyło.
— Łaskę! — powtórzy! Porthos z zaiskrzonemi oczyma — łaskę! — nie znam tego, słowa!
Aramis z niecierpliwości trącił go w łokieć, jak to zwykł był czynić w pięknych dniach ich młodości, wtedy, gdy chciał mu dać do poznania, że palnął bąka.
Zrozumiał Porthos i zamilkł.
— Pójdę, panowie — odrzekł Biscarrat, zdziwiony nieco tem słowem „łaska“, wymówionem przez dumnego muszkietera, którego czyny bohaterskie z takim zapałem opowiadał i wychwalał przed chwilą.
— Żegnaj więc, panie Biscarrat — z ukłonem powiedział Aramis, — a jako ostatnie wspomnienie, przyjmij wyrazy najwyższej wdzięczności naszej.
Zacny młodzieniec dosiadł konia, którego podać mu rozkazał Aramis, i popędził w kierunku kanonady, która przed chwilą taki popłoch rzuciła na ludność miejscową i przerwała rozmowę dwóch towarzyszy z ich młodym jeńcem.
Aramis popatrzył za odjeżdżającym, i zostawszy sam na sam z Porthosem:
— I cóż, czy pojmujesz o co chodzi?... — zapytał.
— Nie, na honor.
— Czy Biscarrat nie zawadzał ci tutaj?...
— Nie, dzielny z niego chłopiec.
— Nie przeczę; zapominasz jednak o Lokmarji, czyż potrzeba, by wszyscy o niej wiedzieli?
— A!... prawda, prawda, rozumiem. Mamy się wymknąć przez podziemie.
— Jeżeli raczysz zezwolić na to — odparł słodziutko Aramis. — W drogę, przyjacielu Porthosie!... Statek nasz oczekuje na nas, król nie złapał nas jeszcze!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.