Wicehrabia de Bragelonne/Tom V/Rozdział XXXVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wicehrabia de Bragelonne
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Vicomte de Bragelonne
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXXVII.
W PODZIEMIU.

Pomimo wysokiego daru odgadywania, jaki posiadał Aramis, całe to zdarzenie, podlegające jak wszystko na świecie, zrządzeniom wypadku, nie wzięło takiego obrotu, jaki przewidywał biskup z Vannes. Lepszego mając wierzchowca, niż jego towarzysze, Biscarrat pierwszy stanął u otworu groty, pojmując, że w jej wnętrzu lis i psy się zaprzepaściły.
— A co tam?... — zapytali go towarzysze, nadbiegłszy zdyszani i nie mogąc sobie zdać sprawy z jego bezczynności.
— A to, że psów wcale nie słychać; chyba, że przepadły w podziemiu wraz z lisem.
— Zbyt dobrze goniły, ażeby się miały tak stropić odrazu — odezwał się jeden z gwardzistów. — Wreszcie, słychaćby je było ujadające z jednej lub z drugiej strony. Ma słuszność Biscarrat, mówiąc, że zostały w grocie.
— Czemuż się tedy nie odzywają?... — zauważył jeden z oficerów.
— To dziwne — odezwał się inny.
— Nacóż tu czekamy — wtrącił czwarty z kolei — wejdźmy do środka. — Któż nam tego może zabronić?...
— Nikt — odparł Biscarrat. — Tylko, że tam czarno, jak w kominie, i można kark skręcić.
Poczęli zwoływać po imieniu psy, każdy swojego, gwizdać, wabić, lecz wszystko było daremne, żaden z psów nie dawał znaku życia.
— Może ta grota jest zaczarowana — odezwał się Bisearrat. — Trzeba zobaczyć.
Zapuścił się więc w ciemności, dotarł aż do samej lufy muszkietu Porthosa. Opór, jaki pierś jego napotkała, zdziwił go niepomału; wyciągnął przed siebie rękę i uchwycił zimną stal. Jednocześnie Yvon zamierzył się nożem na niego i byłby go ugodził całą siłą pięści bretońskiej, gdyby nie powstrzymało go w połowie drogi żelazne ramię Porthosa. Następnie głos, jak grzmot przytłumiony, rozległ się w ciemnościach:
— Ja nie chcę, aby go zabito.
Biscarrat znalazł się naraz pomiędzy obroną i napaścią, jedna jak druga wydała mu się zarówno groźną.
Pomimo całej odwagi, młodzieniec wydal krzyk, który stłumił odrazu Aramis, usta chustką mu zaciskając.
— Panie de Biscarrat — wyszeptał on głucho — nie mamy złych zamiarów względem ciebie, o czem winieneś być przekonany, jeżeli poznałeś, z kim masz do czynienia; lecz, jeżeli piśniesz chociażby, będziemy zmuszeni zabić cię, jak pozabijaliśmy psy wasze.
— Poznaję was, panowie — cicho odparł młodzieniec. — Ale dlaczego tu jesteście?... co tu robicie?.. Nieszczęście!... nieszczęście!... Pewien byłem, iż jesteście w warowni.
— A pan miałeś wyjednać dla nas warunki jakieś, o ile mi się zdaje.
— Uczyniłem, co mogłem, panowie, lecz...
Zrozumiał Aramis jego milczenie.
— Panie Biscarrat — rzekł on — gdyby nie wzgląd na młodość twoją i dawny nasz związek z twym ojcem, nie żyłbyś już teraz; możesz jednak wyjść cało, jeżeli przysięgniesz, że słówkiem nie zdradzisz tego, co tu widziałeś.
— Nietylko milczeć będę — odrzekł Biscarrat — lecz przysięgam, iż wszystko na święcie uczynię, aby nie dozwolić towarzyszom moim wejść do tej groty.
— Biscarrat!... Biscarrat!... — zagrzmiało kilka naraz głosów, huragan wstrząsając podziemiem.
— Odezwij się — rzekł Aramis.
— Jestem!... — krzyknął Biscarrat.
— Wyjdź pan, polegamy na twej prawości.
I puścił młodzieńca. Biscarrat szedł, kierując się wpadającem z zewnątrz światłem.
Aramis i Porthos nadstawili ucha z natężeniem, jak ludzie, których życie zawisło na włosku.
Biscarrat dotarł do wyjścia, a za nim podążyli koledzy.
— O!... o!... — odezwał się jeden z nich, wyszedłszy na światło — jakiś ty blady!
— Ależ na Boga, co ci się stało?... — zapytały wszystkie głosy razem — coś tam zobaczył.
— Cóż chcecie, abym tam zobaczy!?... — zapytał. — Zgrzany byłem, wchodząc do groty, i zimno mnie przejęło; nic więcej.
— Ale czy nie wiesz, co się zrobiło z psami? nie dowiedziałeś się? czy nie słyszałeś co o nich?
— Przypuszczać należy, że poszły inna drogą — odparł Biscarrat.
— Panowie — odezwał się jeden z młodych ludzi — w tem wszystkiem, co się tu dzieje, w pobladłej twarzy i milczeniu naszego kolegi, kryje się jakaś tajemnica, której Biscarrat nie chce lub nie może wyświecić. Jeden jest tylko pewnik, że Biscarrat coś w grocie zobaczył. Otóż jestem ciekawy widzieć to, co i on, choćby to był sam djabeł. Do groty, panowie!... do groty!
Biscarrat zastąpił kolegom drogę.
— Panowie!... panowie!... nie wchodźcie tam, na Boga!.. — wołał rozpaczliwie.
Wtedy jeden z oficerów, dojrzalszy od innych wiekiem, który trzymał się na uboczu i milczał, wystąpił naprzód:
— Panowie — rzekł on głosem spokojnym, stanowiącym sprzeczność z ożywieniem młodych ludzi — jest w tem coś czy ktoś, co djabiem nie jest bynajmniej, lecz czemkolwiekbądź jest, dość ma jednak władzy, aby kazać psom naszym zamilknąć. Trzeba więc zbadać, co to jest takiego.
Biscarrat po raz ostatni jeszcze usiłował powstrzymać towarzyszów; daremne jednak były te wysiłki.
Napróżno zagrodził drogę najnieustraszeńszym, uczepił się u skały, aby zatamować wejście, wszyscy razem wtargnęli do pieczary za tym, co przemówił ostatni, lecz najpierwszy rzucił się z bronią w ręku, aby mężnie stawić czoło nieznanemu niebezpieczeństwu.
Odepchnięty przez kolegów, Biscarrat, nie mogąc iść z towarzyszami pod grozą zdrady i krzywoprzysięstwa wobec Aramisa i Porthosa, oparł się o chropowatą ścianę skały, z rękoma, wciąż złożonemi błagalnie, słuchem wytężonym, nadstawiwszy piersi w kierunku skąd spodziewał się strzałów dwóch muszkieterów. Usłyszał je wreszcie.
Jednocześnie powstały jęki, przekleństwa, chrapanie, i mały ten oddział szlachty ukazał się, kilku z nich bladych, krwią ociekających, a wszyscy owinięci obłokiem dymu, który zdawał się ulegać sile, przyciągającej zewnętrznego powietrza.
— Biscarrat!... Biscarrat!... — wołali uciekający — tyś wiedział o zasadzce w pieczarze i nie ostrzegłeś nas!
— Biscarrat!... tyś sprawcą, że czterech z nas trupem padło; biada ci Biscarrat!
— Tyś sprawcą, żem ja raniony śmiertelnie — przemówił jeden młodzieniec, zebrawszy w dłoń krew, lejącą się z rany, i bryzgnął nią w twarz Biscarrata — krew moja niech spadnie na ciebie!
I, konając, runął u nóg młodzieńca.
— Powiedz nam przynajmniej, kto tam jest? — krzyknęło kilka rozwścieczonych głosów.
Biscarrat milczał, jak skała.
— Mów lub umieraj!... — zawołał ranny, dźwignąwszy się na jedno kolano i ramieniem bezwładnem podnosząc broń na niego.
Biscarrat z włosem najeżonym, z błędnemi oczyma, bezprzytomny skierował kroki wewnątrz jaskini, mówiąc:
— Macie słuszność, winienem umierać, ja, który dozwoliłem towarzyszów moich pomordować! jestem nikczemny!
I, odrzuciwszy daleko szpadę, gdyż chciał umrzeć bezbronny, rzucił się z głową, w dół pochylona w głąbie podziemia. Reszta młodych ludzi poszła za jego przykładem. Lecz równie jak poprzednicy ich, nie postąpili dalej, powtórne strzały pięciu na zimny piasek zwaliły, a ponieważ niepodobieństwem było dojrzeć, skąd padały te ognie śmiertelne, reszta cofnęła się w popłochu, trudnym do pojęcia. Sześciu już tylko szlachty zostało.
— Bez żartu — odezwał się jeden z pozostałych przy życiu — chyba to sam djabeł?
— Na honor, to coś gorszego — dorzucił drugi.
— Spytajmy Biscarrata, on wie.
— Gdzie jest Biscarrat?
Lecz młodzieńca nie było już u wejścia do pieczary.
— Dobra!... — odezwał się oficer, który tyle zimnej krwi okazał w tej sprawie — już go nie potrzebujemy, oto nadciągają nam posiłki.
Istotnie, oddział gwardji, pozostawionej przez starszyznę, którą uniósł zapał myśliwski, składający się z sześćdziesięciu do osiemdziesięciu ludzi, nadjeżdżał w pełnym porządku pod wodzą kapitana i adjutanta. Pięciu oficerów pośpieszyło naprzeciw żołnierzy swoich i z wymową, łatwą do pojęcia, opowiedziano zajście, żądając pomocy.
Ten potok słów przerwał im kapitan.
— Gdzież są wasi towarzysze?... — zapytał.
— Zabici!
— Ależ szesnastu was było!
— Dziesięciu nie żyje, Biscarrat w pieczarze, a nas jest tu pięciu.
— Biscarrat zatem jest więźniem?
— Prawdopodobnie.
— Nie, patrzcie, oto idzie.
Biscarrat rzeczywiście ukazał się z groty.
— Daje znak, abyśmy tam przyszli — odezwali się oficerowie. — Chodźmy!
— Chodźmy!... — powtórzyli wszyscy.
I ruszyli na jego spotkanie.
— Panie — przemówił do Biscarrata kapitan — zaręczają mi, że wiesz, co to za ludzie są w grocie, którzy się tak rozpaczliwie bronią. W imieniu króla, nakazuję ci, abyś zeznał prawdę.
— Kapitanie — rzekł Biscarrat — nie potrzebujesz nakazywać mi, słowo moje zwrócono mi w tej chwili, i w imieniu tych ludzi przychodzę.
— Oznajmić mi, iż się poddają?
— Oznajmić, iż zdecydowani są bronić się do śmierci, jeżeli nie ofiarują im korzystnych układów.
— Ilu ich więc jest?
— Dwóch — odparł Biscarrat.
— Dwóch, i oni chcą nam układy narzucać?
— Nazywano ich niegdyś: Porthos i Aramis. Dziś zaś zwą się: pan d’Herblay i pan du Vallon.
— Cóż oni mają w tej sprawie?
— Oni to bronili Belle-Isle dla pana Fouqueta.
Dwa te imiona „Porthos i Aramis“ wzbudziły szmer pomiędzy wojownikami.
— Muszkieterowie!.. muszkieterowie!... — powtarzano sobie.
I pełnych odwagi młodzieńców dreszcz zapału i trwogi zdjął, na myśl spotkania oko w oko tej znanej chwały armji francuskiej.
— Musimy spełnić nasz obowiązek — rzekł kapitan i, nie czekając długo, zawołał: — Baczność, panowie!
Nabrawszy przybliżonego pojęcia o miejscowości, kapitan podzielił oddział swój na trzy grupy, które, wchodząc jedna po drugiej, utrzymywać miały we wszystkich kierunkach nieustający ogień.
W tym ataku można było liczyć na pewną stratę pięciu, a może dziesięciu ludzi; lecz skończyć się musiało niewątpliwie na ujęciu opornych, skoro innego wyjścia nie mieli, a wziąwszy wszystko w rachubę, przypuścić było trudno, aby dwóch łudzi, położyło trupem osiemdziesięciu żołnierzy.
— Kapitanie — odezwał się z prośbą Biscarrat — ja chcę pójść na czele pierwszego oddziału.
— Zgoda!... — odparł kapitan. — Należy ci się ten zaszczyt, którym cię obdarzam.
— Dzięki!... — odparł młodzieniec z wyniosłą stanowczością.
— Weź szpadę.
— Pójdę tak, jak stoję, kapitanie — odpowiedział Biscarrat — nie idę siać śmierci, lecz na to, aby sam być zabitym.
I z głową odkrytą, rękami, skrzyżowanemi na piersiach, stanął na czele pierwszego oddziału:
— Naprzód, panowie!... — zawołał.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.