Wicehrabia de Bragelonne/Tom V/Rozdział XXXVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wicehrabia de Bragelonne |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Vicomte de Bragelonne |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom V Cały tekst |
Indeks stron |
Czas nam przejść do innego obozu i przedstawić zarazem pole bitwy i walczących na niem. Aramis i Porthos zapuścili się w głąb groty Lockmarja, wiedząc, iż spotkają tam trzech pomocników bretońskich wraz ze statkiem, i mając nadzieje przedostania go wąskiem wyjściem podziemnem, aby przeprawić się ukradkiem i uciec. Zjawienie się lisa, a za nim psów gończych zmusiło ich do pozostania w ukryciu. Grota ciągnęła się na przestrzeni około stu sążni, kończąc się pochyłością, wchodzącą w morze. W zamierzchłej przeszłości, jako świątynia bóstw pogańskich, podziemie to nieraz było świadkiem niejednej ofiary ludzkiej, spełnionej w tych pełnych tajemnic głębinach. Do pierwszego przedsionka, będącego kształtu lejkowatego, schodziło się po lekkiej pochyłości, nad którą nagromadzone pokłady skał tworzyły arkady. Całe to wnętrze o nierównym gruncie, niebezpieczne z powodu ostrych skalistych wyskoków sklepienia, dzieliło się na kilka przedziałów, po sobie następujących, połączonych chropowatemi z pokruszonych kamieni stopniami, a po prawej i lewej stronie wielkie naturalne słupy granitowe podpierały ściany. W trzeciej już komorze sklepienie tak było niskie, a ściany tak zbliżono do siebie, że statek, ocierając się o nie, dał się przeciągnąć; wszelako w chwilach rozpaczliwych drzewo kurczy się, a kamień ustępuję pod tchnieniem silnej woli człowieka.
Gdy dwukrotne strzały położyły dziesięciu ludzi trupem, Aramis, obznajmiony z zaułkami podziemia, poszedł przypatrzeć się każdemu zbliska, dym bowiem przyciemniał światło, z zewnątrz wpadające; następnie natychmiast rozkazał zatoczyć łódź aż do wielkiego kamienia, zamykającego wyjście, stanowiące o ich ocaleniu. Porthos, dobywszy sił, oburącz ujął statek i podniósł do góry, bretończycy zaś z pośpiechem wtoczyli wałki pod spód. Tym sposobem dostali się do trzeciej komory i dotarli do kamienia, tamującego wyjście. Porthos ujął w podstawie ów olbrzymi kamień, podparł potężnem ramieniem i pchnął aż granit zazgrzytał. Olbrzymi głaz runął, a pełne wesela i słońca światło dzienne wpadło do podziemia, ukazując zachwyconym oczom bretończyków błękitny obszar morza. Już tylko dwadzieścia sążni a statek ześlizgnie się na fale oceanu. W ciągu tego czasu właśnie nadszedł oddział wojska, uszykowany przez dowódcę i stał w pogotowiu do szturmu. Nie uszło to bacznemu oku Aramisa.
Widział on posiłki, policzył ludzi, i na pierwszy rzut oka przekonał się o zgubnem niebezpieczeństwie, w jakieby ich wciągnęła ponowna walka. Uciekać morzem, gdy podziemie będzie już opanowane, to niepodobna!
Aramis, targając z wściekłości siwiejące włosy, wzywał pomocy z nieba i otchłani piekielnych. Skinąwszy na Porthosa, skuteczniej pracującego, niż wałki pomocnicze i bretończycy.
— Przyjacielu — rzekł mu zcicha — przeciwnikom naszym nadciągnęły posiłki.
— A!... — westchnął łagodnie Porthos. — Wiec trzeba umierać.
— Będziemy żyć, przyjacielu Porthosie, jeżeli spełnisz to, co ci powiem.
— Mów.
— Oni zejdą do groty.
— Bez wątpienia.
— Więcej nad piętnastu nie położymy trupem.
— Ilu ich jest ogółem?
— Nadciągnęły im posiłki w liczbie siedemdziesięciu pięciu ludzi.
— A pięciu dawniejszych to razem osiemdziesięciu... A! a! — z namysłem mówił Porthos.
— Znalazłem sposób — mówił Aramis — ale muszą wszyscy naraz wejść do pieczary, wtedy...
— Ależ, proszę cię, jakim sposobem przywabić ich tu wszystkich?
— Nie ruszając się z miejsca, dobry mój Porthosie.
— Niech i tak będzie, a więc gdy zgromadza się tu wszyscy?
— Wtedy już polegaj na mnie, mam ja pewien pomysł.
— Jeżeli tak, zgadzam się na wszystko... pomysł twój musi być dobry... jestem spokojny.
— Stań na czatach, Porthosie.
— A ty co będziesz robić?
— Nie troszcz się o mnie, mam ja swoje zadanie.
— Zdaje mi się, że słyszę głosy.
— To oni. Na stanowisko! Trzymaj się tak, abym cię głosem i ręką zdołał dosięgnąć.
Porthos skrył się do drugiej komory, w której było zupełnie ciemno.
Aramis wślizgnął się do trzeciej; olbrzym trzymał w dłoni sztabę żelazną, pięćdziesiąt funtów ważącą. Porthos lewarem tym władał z zadziwiającą łatwością; służył on do podważania łodzi. A bretończycy tymczasem pchali statek ku skałom nadbrzeżnym. W przedziale oświetlonym, Aramis schylony, w kąciku ukryty, zajęty był jakąś tajemniczą robotą. Naraz usłyszano głośną komendę. Był to ostatni rozkaz, wydany przez dowodzącego kapitana. Dwudziestu pięciu ludzi ruszyło do pierwszego przedziału groty, a skoro tylko poczuli pewniejszy grunt pod nogami, poczęli prażyć z muszkietów.
Zagrzmiały echa, świst przeszył sklepienia, gęsty dym napełnił pieczarę.
— Na lewo! na lewo!... — wołał Biscarrat, znając już z poprzedniego ataku drugą komorę groty, a podniecony zapachem prochu prowadził naoślep sowich żołnierzy.
— Bij, Porthos!.. — odezwał się grobowym głosem Aramis.
Westchnął Porthos, lecz byt posłuszny. Sztaba żelazna spadła prostopadle na głowę Biscarrata, który padł nieżywy z niedomówionemi słowami na ustach. Okrutny lewar, następnie, w ciągu dziesięciu minut po dziesięćkroć podnosił się i opadał, za każdym poruszeniem przysparzając trupa.
Ani jeden człowiek z pierwszego plutonu nie pozostał przy życiu.
Dowodzący drugim plutonem kapitan wyłamał karłowatą sosenkę, rosnącą na skale, i ze smolnych jej gałęzi, związanych w wiechę, zrobił pochodnię, i za nadejściem na miejsce, oświecił straszliwy obraz. Tam Porthos, jak anioł zagłady, niszczył wszystko, czego tylko dotknął; idący przodem cofnęli się niemi z przerażenia; na ogień plutonu ani jeden strzał stąd nie odpowiedział, a jednak deptali po trupach, brodzili we krwi. Porthos nie ruszył się ze swej kryjówki. Gdy płomień palącej się sosny oświecił tę wstrząsającą rzeź, kapitan, daremnie szukając przyczyny, postąpił w tył do kamiennego słupa, za którym stał Porthos. Wtedy wyłoniła się z ciemności ręka olbrzyma i wpiła się w gardło kapitana, dobywając zeń głuche rzężenie; zerwał on ręce do góry i puścił pochodnię, która z sykiem zagasła we krwi. Razem prawie z pochodnią runęło ciało kapitana, podwyższając stos trupów, tamujących drogę. Wszystko to odbyło się w sposób tajemniczy, jakgdyby siłą czarodziejska sprawione. Dziwny głos, dobywający się z gardła kapitana, zwrócił uwagę przybocznych; zobaczyli wtedy rozkrzyżowane ramiona i występujące z orbit oczy; potem wiecha upadła i ciemność otoczyła wszystkich.
Adjutant wiedziony instynktem zachowawczym, krzyknął:
— Ognia!...
Wnet z trzaskiem i hukiem odezwały się strzały, w pieczarze zagrzmiało, zatrzęsły się sklepienia, sypiąc oberwanemi gruzami skał. Znowu rozjaśniło się na krótko, i znów nastała ciemność nieprzebita, spotęgowana gęstym dymem prochowym.
Podziemie zaległa cisza, zdaleka tylko dolatywał odgłos kroków trzeciego plutonu, wkraczającego w podziemie.