Wicehrabia de Bragelonne/Tom V/Rozdział XXXIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wicehrabia de Bragelonne
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Vicomte de Bragelonne
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXXIX.
ZGON TYTANA.

Porthos, więcej oswojony z ciemnością, niż świeżo przybyli ze światła, obejrzał się dokoła, czy nie dostrzeże jakiego znaku od Aramisa; naraz, uczuł lekkie dotknięcie ramienia i doleciało mu do ucha zaledwie dosłyszalne słowo;
— Pójdź.
— O!... — odezwał się Porthos.
— Sza!... — ciszej jeszcze wymówił Aramis.
I przy rozlegającym się odgłosie marszu trzeciej brygady, wśród złorzeczeń tych, co zostali przy życiu, i chrapaniu dogorywających, Aramis i Porthos niepostrzeżeni prześlizgnęli się wzdłuż granitowej ściany podziemia. Biskup zawiódł Porthosa do przedostatniej komory i ukazał mu w zagłębieniu kilkudziesięciofuntową baryłkę prochu, z przeprowadzonym do niej lontem.
— Przyjacielu — rzekł mu — tę baryłkę, u której ja lont zapalę, rzucisz pomiędzy naszych wrogów; czy będziesz mógł tego dokonać?
— Fraszka — odparł Porthos.
I podniósł jedną ręką baryłkę.
— Zapalaj!
— Czekaj — szepnął Aramis — niech się tu wszyscy zgromadzą, a wtedy, mój Jupiterze, rzuć na nich ten piorun.
— Zapalaj! — powtórzył Porthos.
— A ja — ciągnął Aramis — podążę za naszymi Bretonami i każę łódź spuścić na morze.
Aramis podał mu tlejącą hubkę, a Porthos, mając zajęte ręce, nadstawił mu ramię do uścisku.
Aramis oburącz ścisnął je serdecznie i zgięty we dwoje, pomknął do oczekujących nań wioślarzy.
Porthos, ujrzawszy się sam, bez namysłu przyłożył ogień do lontu.
Dostrzegli to żołnierze. Zobaczyli baryłkę, trzymaną w ręku i straszna prawda stanęła im przed oczyma. Przejęci zgrozą i przerażeniem na widok tego, co się spełniło i co miało nastąpić, zawyli ze zgrozy i bólu, jakgdyby w męczarniach konania.
Byli tacy, co w ucieczce chcieli szukać ocalenia, lecz dążąca naprzeciw nim brygada zatamowała drogę; inni znów machinalnie zmierzyli się i dali ognia z muszkietów; a reszta, sparaliżowana strachem śmiertelnym, rzuciła się na kolana. Paru oficerów poczęło wołać na Porthosa, że dadzą mu wolność, jeżeli daruje im życie.
Dowódca trzeciej brygady zakomenderował: ognia!
W odpowiedzi na grzmot wystrzałów, ozwał się rozgłośny wybuch śmiechu; potem ramię olbrzyma zakreśliło w powietrzu koło, ciągnąc za sobą, na podobieństwo gwiazdy spadającej, smugę ognistą. Baryłka, na odległość trzydziestu kroków rzucona, przeleciała przez szaniec trupów i wpadła w zbitą kupę wyjących z przerażenia żołnierzy, którzy twarzą padli na ziemię. Oficer powiódł okiem za smugą ognistą; chciał rzucić się na baryłkę, by wyrwać lont, zanim iskra dosięgnie prochu, w niej zawartego. Daremne poświęcenie; pęd powietrza rozrzucił płomyk, trawiący tę nić przewodnią. Lont, który, pozostawiony w spokoju, byłby się tlił pięć minut jeszcze, spłonął w przeciągu trzydziestu sekund, i dzieło piekielne zostało dokonane. Zamęt nieopisany, wir, trzask i świst palącej się siarki i saletry, zniszczenie płomieniem rozsadzającym, przeraźliwy grzmot wybuchu, oto co przyniosła jedna sekunda w ślad za dwiema, opisanemi powyżej; dzieło zniszczenia i zagłady, poczęte w podziemiu, równającem się grozą jaskini szatanów. Skały, jak miękkie deski sosnowe, pękały na sztuki;.
Trzy pierwsze komory zamieniły się w otchłań, w którą kolejno, według swej ciężkości, spadały z powrotem szczątki roślinne, kamienne i szmaty ciał ludzkich. Potem, jako lżejsze, piasek i popioły zwolna zstępować poczęły, rozpościerając szarawy całun na tym ponurym grobowcu, z którego unosiły się niebieskawymi smugami dymy kadzideł żałobnych.
Porthos zaś, rzuciwszy między wrogów ową baryłkę z prochem, uciekł, według rady Aramisa, do ostatniego przedziału, do którego przez otwór po usuniętym kamieniu przenikało powietrze, światło i słońce.
Zaledwie też zawrócił około skały, dzielącej trzecią komorę od ostatniej, ujrzał przed sobą barkę, kołyszącą się na błękitnej wód fali; tam przyjaciele jego, tam swoboda, tam życie i zwycięstwo czekały na niego. Sześć kroków już tylko, a stanie pod gołem niebem; stamtąd kroków parę, a dosięgnie łodzi. Nagle uczuł uginające się pod sobą kolana, nogi wypowiedziały mu posłuszeństwo, w muskułach dziwna miękkość osiadła.
— O!.. o!.. wyszeptał zdziwiony — znowu mnie ogarnia to samo zmęczenie; ani kroku dalej postąpić nie mogę. Co to ma znaczyć?
Aramis patrzył na niego przez otwór i nie pojmował dlaczego się zatrzymuje.
— Przybywaj, Porthosie! śpiesz co tchu! — wołał na niego.
— O!... odpowiedział olbrzym, naprężając daremnie wszystkie muskuły ciała — nie mogę.
I, mówiąc to, padł na kolana; ale silnemi jeszcze rękami uczepił się skały i dźwignął się na nogi.
— Prędzej!... prędzej!... — powtarzał Aramis, wychyliwszy się z łodzi.
— Jestem — wybełkotał Porthos, zbierając wszystkie siły, aby chociaż krok jeden postąpić.
— Porthosie, przybywaj! na Boga!... przybywaj!.. tylko patrzeć jak nastąpi wybuch!
— Przybywaj, jaśnie panie — krzyczeli bretończycy na Porthosa.
Lecz już zapóźno było: rozległ się huk straszmy, porysowała się ziemia, dym, buchający z szerokich rozpadlin, zaciemnił niebiosa, morze się cofnęło, jak, gdyby zdmuchnięte płomieniami wytryskującemi z groty, jak z paszczy olbrzymiego smoka.
Zdawało się, jakoby straszne to wstrząśnienie przywróciło Porthosowi utracone siły, i powstał ten olbrzym pośród olbrzymów. Lecz kiedy w ucieczce już mijał rząd podwójny widm granitowych, ostatnie z nich, których nie podtrzymywały odpowiędnie ogniwa, z trzaskiem walić się poczęły w krąg tego Tytana, zdając się być strącone z nieba ku skałom, które on ku niemu wyrzucił. Dwa olbrzymie słupy wsparły mu się na piersiach, pochylił głowę i wielki odłam granitu zwalił mu się na barki.
Ugięły się na chwilę ramiona Porthosa, lecz Herkules wytężył się i dwie ściany więzienia, walące się na niego, ustąpiły zwolna, dając mu miejsce swobodne. Chwilkę jednę ukazał się w tej oprawie z granitu, na podobieństwo anioła przedwiecznego chaosu; lecz, kiedy odpierał te boczne ściany, pozbawił punktu oparcia kamień, ciążący mu na barkach, a bryła ta, gniotąc całym swoim ciężarem, zmusiła olbrzyma, aby padł na kolana.
Skały poboczne, odchylone na chwilę, skłoniły się ku sobie, ze zdwojoną siłą potęgując ciężar, który dziesięciu ludzi zmiażdżyć byłby w stanie. Olbrzym upadł, nie wołając ratunku; upadł ze słowami pociechy i nadziei dla Aramisa, bo dzięki podporom, jakie z własnych ramion utworzył sobie, sądził przez chwilę, iż otrząśnie się z tego potrójnego ciężaru. Ale Aramis widział, jak słupy zwolna osuwać się poczęły; lecz pięści zaciśnięte, ostatnim wysiłkiem naprężone ramiona ugięły się, ręce skrwawione poczęły słabnąć, a skała powoli wciąż się chyliła.
— Porthos! Porthos! — rwąc sobie włosy, krzyczał Aramis — Porthos, gdzie ty? Odezwij się!
— Tutaj! tu! — odezwał się Porthos głosem gasnącym — cierpliwości! cierpliwości!
Zaledwie słów tych dokończył, siła rzutu spotęgowała ciężkość: skała zwaliła się, a na nią dwie pozostałe i pochłonęły Porthosa, kryjąc go nagrobkiem z strzaskanych kamieni. Usłyszawszy przytłumiony głos przyjaciela, Aramis wyskoczył na ląd. Podążyli za nim dwaj bretończycy z lewarem, trzeci pozostał na łodzi.
Aramis, ognisty, wspaniały, młodzieńczy, jak w latach dwudziestu, rzucił się na kamienny stos i własnemi rękoma, wypieszczonemu, jak u kobiety, cudem wysiłku uniósł róg płyty, kryjącej olbrzymi grobowiec. Wtedy ujrzał w ciemnościach jamy głębokiej, błyszczące życiem oczy swego druha, któremu, uniesiony chwilowo gniotący go ciężar, przywrócił oddech.
Dwaj wioślarze skoczyli natychmiast, podsuwając lewar pod głaz uniesiony i uwiesiwszy się potrójnym ciężarem i siłą, na przeciwnym jego końcu, nie dlatego już, aby odwalić, lecz chociaż podtrzymać uniesioną bryłę kamienna. Wszystko napróżno: trzech mężów zasłabło pod tym ciężarem, wydając krzyki pełne żałości, a na widok tej walki bezowocnej i ciężkich zapasów, odezwał się chrapliwy głos Porthosa z ostatniem tchnieniem, a jednak drwiąco, mówiąc te słowa:
— Za ciężkie!...
Poczem przygasły oczy, zamknęły się powieki, oblicze zbladło, zbielały ręce i Tytan opuścił głowę, wydając ostatnie westchnienie.
Z chwilą zgonu opadła skała, którą, konając, jeszcze podpierał!.. Trzej ludzie wypuścili z rąk lewar, który z brzękiem potoczył się na kamień grobowy. Aramis blady, dyszący, z czołem, oblanem potem, nasłuchiwał z piersią ściśnioną, rozdartem sercem. Wszystko skończone!... Spał olbrzym snem wiekuistym w grobowcu, który, według jego miary, sam Bóg mu zbudował.
Aramis milczący, skostniały, szczękając zębami i, drżąc niby lękliwe dziecię, jak wryty stał nad tym głazem. Nie odstąpili go wierni bretończycy; osunął się w ich objęcia, i trzej marynarze zanieśli go do łodzi. Złożywszy go tam na ławce u steru, wprawili w ruch wiosła, nie chcąc rozpinać żagla, który ucieczkę ich mógłby uczynić widoczną.
Aramis, blady, pół martwy ciałem, z sercem, goryczą wezbranem, patrzał, dopóki ostatni promień dnia nie zagasł, na wybrzeże, niknące na widnokręgu. Z ust jego ani jedno słowo nie wyszło, ani jedno westchnienie ze ściśnionej nie wydobyło się piersi. Zabobonni bretończycy wpatrywali się w niego ze drżeniem. Nagle na horyzoncie ukazał się biały punkt, pozornie nieruchomy. Jednakże to, co dla oka nieobeznanego wydawaćby się mogło stojącem na miejscu, w oczach marynarzy przybliżało się z niezaprzeczoną szybkością. Czas jakiś widząc odrętwienie, w jakiem pan ich był pogrążony, brakło im śmiałości budzić go z tego stanu, i choć zaniepokojeni, poprzestawali na zamianie własnych przypuszczeń wypowiadanych szeptem. Lecz gdy okręt zbliżył się do barki, Grennee, jeden z trzech marynarzy, odważył się głośno przemówić:
— Jaśnie panie, ścigają nas!
Aramis nic nie odpowiedział, okręt wciąż gonił za nimi.
Nagle w pewnej odległości od barki świsnęła kula, szczerbiąc grzbiety kilku bałwanom, dalej wyryła w powierzchni białą bruzdę i zapadła w toń.
Była to pogróżka i przestroga zarazem.
— Co tu począć?... — zagadnął Yvon.
— Zaczekajmy — odparł Aramis.
— Jakto, zaczekajmy?
— A tak; czyż nie jest widocznem, że, jeżeli spróbujemy uciekać, za jednym strzałem armatnim pójdziemy do dna?
— Lecz może... może, dzięki ciemności nocnej, zdołamy im pogoń zmylić?
— O!... — odpowiedział Aramis — mają tam oni z pewnością ognie gregoriańskie, aby nam i sobie rozświecić drogę!
Naraz, jakgdyby w odpowiedzi na wyzwanie Aramisa, powtórny obłok dymu wzniósł się powoli z okrętu ku niebu, a z łona obłoku trysnęła strzała ognista, zataczając półkole, na podobieństwo łuku tęczowego i spadła w morze, płonąc jeszcze na wodzie. Przestrzeń w promieniu ćwierćmilowem stanęła w ogniu, uwydatniającym wszystko, co na niej było.
Bretończycy spojrzeli po sobie z najwyższem przerażeniem.
Noc zapadła szybko, ale okręt wciąż się zbliżał.
Nareszcie już tylko odległość strzału z muszkietu dzieliła statek od łodzi. Na pokładzie cała załoga stała pod bronią, kanonierzy przy działach, trzymając w pogotowiu zapalone lonty. Tak wyglądali, jakgdyby chodziło o starcie z fregatą, mającą załogę liczebnie silniejszą, a nie o łódź, bronioną przez czterech tylko ludzi.
— Poddajcie się!... — krzyknął przez tubę komendant statku. Majtkowie spojrzeli na Aramisa. Aramis skinął głową twierdząco. Yvon uczepił białą chustę na końcu bosaka i powiewał nią w powietrzu. Czynność ta oznaczała spuszczenie flagi na znak poddania. Statek zbliżał się pędem konia wyścigowego.
— Za pierwszą oznaką oporu — krzyknął komendant — ognia!
Żołnierze złożyli się do wystrzału.
— Powiedziano wam, że poddajemy się — zawołał Yvon.
— Żywcem! żywcem! kapitanie!... — wołali żołnierze w uniesieniu — żywcem ich wziąć musimy.
— Rozumie się, że żywcem — odparł kapitan.
Następnie, zwracając się do bretończyków.
— Wszystkim daruję życie!... — zawołał — z wyjątkiem kawalera d‘Herblay!
Aramis zadrżał nieznacznie.
Na chwilę utkwił wzrok w głębinach oceanu, którego powierzchnię oświecał dopalający się ogień gregorjański, a światełka migotały po bokach fal kołysząc się na ich grzbietach. Jak pióropusze ogniste, czyniąc tem ciemniejszą, więcej tajemniczą i straszną otchłań, którą kryły pod sobą.
— Jaśnie panie, czy słyszysz?... — odezwali się bretończycy.
— Słyszę.
— Co rozkażesz?
— Zgódźcie się.
— Lecz ty, panie nasz?
Aramis pochylił się ku zielonej toni, końcami delikatnych palcy igrając z jej powierzchnia, uśmiechnięty do tej otchłani, jako do zbawczyni swej.
— Zgódźcie się — powtórzył.
— Zgadzamy się — zawołali majtkowie — lecz jaką pewność mieć będziemy?
— Słowo szlacheckie — rzekł oficer. — Klnę się na stopień i nazwisko moje; że wszyscy, prócz kawalera d‘Herblay, mogą być pewni życia. Jestem porucznikiem fregaty królewskiej Pomoe, a nazywam się Ludwik, Konstanty de Pressigny.
Aramis, przegięty już ku morzu, na pół wychylony z łodzi, nagle wyprostował głowę, zerwał się na równe nogi, i z ognistem spojrzeniem i uśmiechem na ustach:
— Spuścić drabinę, panowie — rzekł głosem donośnym, jakgdyby wydawanie rozkazów do niego należało.
Wola jego została spełniona. Wtedy Aramis, chwyciwszy za poręcz sznurową, pierwszy wszedł na pokład, lecz, zamiast przerażenia, jakie spodziewano się ujrzeć na jego obliczu, ku wielkiemu zdziwieniu załogi przystąpił pewnym krokiem do komendanta, spojrzał mu prosto w oczy, czyniąc ręką znak tajemniczy, na którego widok oficer zbladł, zadrżał i pochylił czoło. Aramis podniósł jeszcze w milczeniu rękę swą do oczu komendanta i pokazał mu kamień w pierścieniu, który miał na serdecznym palcu u lewej ręki. Czyniąc ten ruch z postawą wspaniałą, wyniosłą i pełną milczącej powagi, Aramis podobny był do panującego, który podaje rękę do pocałowania.
Komendant skłonił powtórnie głowę, z oznakami najgłębszego szacunku. Następnie, wyciągnąwszy rękę ku tyłowi okrętu, czyli ku mieszkaniu swemu, ustąpił na bok, aby przodem puścić Aramisa. Trzej bretończycy, którzy wspięli się za biskupem na pokład, w osłupieniu spoglądali po sobie. Zapanowało ogólne milczenie.
W kilka minut potem komendant przywołał pomocnika, który niezwłocznie powrócił z rozkazem płynięcia w stronę Koronji.
Gdy spełniano to rozporządzenie, Aramis zjawił się na pokładzie i usiadł przy parapecie.
Noc zupełna nastała, księżyc jeszcze nie wszedł, on jednak patrzył uporczywie w stronę Belle-Isle.
Yvon zbliżył się do komendanta, który powrócił na swoje stanowisko, i cichutko, z pokorą zapytał:
— Dokąd płyniemy, kapitanie?...
— Tam, dokąd podoba się jego eminencji — odparł oficer.
Aramis przepędził noc, wsparty na poręczy pokładu.
Nazajutrz Yvon, zbliżywszy się do niego, zauważył, iż noc musiała być bardzo wilgotna, gdyż drzewo na którem biskup wsparta miał głowę, było jakgdyby rosą obfitą zwilżone.
Kto wie, czy rosa ta nie była pierwszemi łzami, jakie z oczu Aramisa spłynęły!...
Czyż może być nad to szczytniejsze wspomnienie pośmiertne dla ciebie, zacny Porthosie!...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.