Wicehrabia de Bragelonne/Tom V/Rozdział XL
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wicehrabia de Bragelonne |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Vicomte de Bragelonne |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom V Cały tekst |
Indeks stron |
D‘Artagnan nie był przyzwyczajony do oporu, jakiego świeżo doznał. Powrócił do Nantes, wzburzony do głębi. Udał się prosto do pałacu, żądając rozmowy z królem. Było to około godziny siódmej zrana, a od przybycia swego do Nantes, król wstawał bardzo wcześnie. Lecz, doszedłszy do znanej nam galerji, spotkał pana de Gesvres, który z całem ugrzecznieniem zatrzymał go, prosząc, aby nie mówił głośno, bo król może się obudzić.
— Król śpi?.. — zapytał d‘Artagnan. — Nie będę go więc budził. A kiedy, jak pan przypuszczasz, król wstanie?...
— O!.. najmniej za parę godzin; król całą noc się nie kładł.
D‘Artagnan nałożył kapelusz, pożegnał pana de Gesvres i poszedł do siebie. O wpół do dziewiątej powrócił. Powiedziano mu, że król był przy śniadaniu.
— To mi bardzo na rękę — odparł on — rozmówię się z królem, podczas gdy będzie jeść.
Pan de Brienne zwrócił uwagę d‘Artagnana, że król w czasie posiłku nikogo nie przyjmuje.
— Ale pan może nie wiesz, panie sekretarzu, — rzekł d‘Artagnan, krzywo na Brienna spojrzawszy — że ja mam wstęp wolny wszędzie i o każdej porze.
Brienne ujął kapitana za rękę i rzekł doń łagodnie.
— Tylko nie w Nantes, drogi panie d‘Artagnan, król w tej podróży zmienił cały porządek domowy.
D‘Artagnan, ułagodzony, zapytał, o jakiej porze król skończy śniadanie.
— Niewiadomo — odparł Brienne.
— Jakto, niewiadomo?... Co to ma znaczyć?... Niewiadomo, ile król potrzebuje czasu na spożycie śniadania?... Zazwyczaj godzinę, a jeżeli przypuścić, iż powietrze z nad Loary dodaje mu apetytu, niechaj będzie półtorej, to dostateczne, jak mi się zdaje; tutaj wiec zaczekam.
— O!... drogi panie d‘Artagnan, jest rozkaz, by nie pozwolić nikomu przebywać w tej galerji; ja mam polecone, aby tego przestrzegać.
Znalazłszy się poza obrębem pałacu, d‘Artagnan, począł wszystko rozważać.
— Król — mówił sobie w duchu — nie chce mnie przyjąć, to rzecz jasna; rozgniewał się na mnie ten młodzieniaszek; lęka się słów, które mógłby usłyszeć ode mnie. Tak, ale tymczasem oblegają Belle-Isle i biorą w niewolę, lub może zabijają moich przyjaciół. Biedny mój Porthos!... bo co do tego szczwanego Aramisa, wykrętów mu nie zabraknie i spokojny jestem o niego... jednakże nie, nie, Porthos nie jest jeszcze inwalidą, a Aramis zidjociałym starcem. Pierwszy, z pomocą potężnej pięści, drugi z wyobraźnią i pomysłami swojemi, dadzą żołnierzom Jego Królewskiej Mości nielada orzech do zgryzienia. Kto wie!... może tam będzie, ku zbudowaniu arcychrześcijańskiego Najjaśniejszego Pana, małe powtórzenie bastjonu Ś-go Gerwazego?... Nie tracę nadziei. Mają tam działa i dobrą załogę.
— Jednakże — snuł dalej myśl swoją d‘Artagnan, przytakując im głową — sądzę, że lepiejby było przerwać tę walkę. Gdyby tu o mnie chodziło, nie zniósłbym ani pychy ani odstępstwa ze strony króla; lecz dla moich przyjaciół, niechaj mnie kopie, niech poniewiera, wszystko znieść powinienem. A gdybym tak poszedł do pana Colberta?... — począł dalej rozważać. — Oto figura, którą trzeba będzie przyzwyczaić, ażeby się mnie lękał. Idźmy do pana Colberta.
I d‘Artagnan żwawo wyruszył w drogę.
Na miejscu dowiedział się, że pan Colbert pracował z królem na zamku w Nantes.
— Masz tobie!... — zawołał, — wracają się dla mnie te czasy, w których mierzyłem drogę od pana de Treville do mieszkania kardynała, od kardynała do królowej, a od królowej do Ludwika XIII-go. Słusznie powiedziano, że ludzie, starzejąc się, dziećmi się stają. A więc do zamku!...
Powrócił. Wychodził właśnie pan de Lyonne. Podał d‘Artagnanowi obie ręce i oznajmił mu, że król będzie pracować do wieczora, a może i noc całą, i że rozkazano nie wpuszczać nikogo, absolutnie nikogo.
— Jeżeli tak — odparł d‘Artagnan, dotknięty do żywego — jeżeli dowódca muszkieterów, który zawsze wchodził do sypialni królewskiej, teraz nie ma wstępu do jego gabinetu lub sali jadalnej, to chyba król nie żyje, albo kapitan popadł w jego niełaskę. W jednym lub drugim wypadku jestem tu niepotrzebny. Panie de Lyonne, ty, który pozostajesz w łaskach, uczyń mi tę przyjemność, powróć tam i wyraźnie powiedz królowi, że podaję się do dymisji.
— D‘Artagnan, zastanów się!... — zawołał pan de Lyonne.
— Idźże już, jeżeli mi sprzyjasz.
I popchnął go zlekka w stronę gabinetu.
— Idę — rzekł pan de Lyonne.
D’Artagnan czekał, chodząc wielkiemi krokami wzdłuż galerji.
De Lyonne powrócił.
— Co król na to powiedział?... — spytał d‘Artagnan.
— Król powiedział, że dobrze — odparł pan de Lyonne.
— Że dobrze — wybuchnął kapitan — to znaczy, że przystaje? Ha! Nareszcie jestem wolny. Teraz jestem mieszczuchem, panie de Lyonne; do miłego widzenia. Żegnaj mi, zamku, galerjo, przedpokoju! mieszczuch, który nareszcie odetchnie swobodnie, żegna was! — I nie czekając, wypadł na schody, na których niegdyś odnalazł podarte kawałki listu Gourvilla. W pięć minut już był w zajeździe, gdzie, według zwyczaju wyższych oficerów, mających w zamku mieszkanie, wynajmował pokój.
Tam, zamiast odpiąć szpadę i zrzucić płaszcz, wziął pistolety, wpakował w duży skórzany trzos pieniądze, posłał do pałacowej stajni po swoje konie, i postanowił wyruszyć nocą do Vannes. Wszystko poszło, według jego życzenia. O ósmej wieczorem kładł nogę w strzemię, gdy przed zajazdem zjawił się pan de Gesvres na czele dwunastu gwardzistów. D‘Artagnan patrzył na to z pod oka; trzynastu konnych musiał przecie zobaczyć; udawał jednak, że nie zwraca na nic uwagi i najspokojniej nogę przez siodło przełożył. Gesvres prosto na niego najechał.
— Panie d‘Artagnan!... — głośno się odezwał.
— A! pan de Gesvres, dobry wieczór panu!
— Dobrze się stało, że pana spotykam.
— Po mnie pan przychodzisz?
— Ależ tak, mój Boże.
— O zakład, że król mię szuka.
— Nie inaczej.
— Tak, jak dwa czy trzy dni temu, ja szukałem pana Fouquet?.
— O!
— Słuchaj, chcesz mnie zbyć pieszczotami, mnie? Daremne trudy, słuchaj, powiedz lepiej odrazu, że przychodzisz mnie aresztować.
— Ja, pana aresztować? Dobry Boże, wcale nie! Jestem z patrolem.
— Wcale nieźle! i w tym objeździe zabierzesz mnie z sobą?
— Nie zabieram, spotykam i proszę, abyś udał się ze mną.
— Dokąd?
— Do króla.
— Dobra! — z drwiącą miną bąknął d‘Artagnan. — Król więc nie ma już nic lepszego do roboty?
— Zmiłuj się, kapitanie — cicho przemówił pan de Gesvres do muszkietera — nie kompromitujże się; ludzie cię słyszą.
D‘Artagnan śmiać się począł.
— Ruszajmy. Zazwyczaj aresztowani postępują pośrodku, między sześcioma jadącymi przodem i sześcioma z tylu.
— Ponieważ jednak ja pana nie aresztuję, będziesz więc łaskaw jechać za mną.
— Zatem traktujesz mnie przyzwoicie, masz słuszność, książę; bo gdyby mnie wypadło kiedykolwiek jeździć z patrolem w okolicy twego mieszkania na mieście, również grzecznie obszedłbym się z tobą, słowem szlacheckiem ręczę! A teraz wyświadcz mi jeszcze jednę grzeczność. Czego król ode mnie chce?
— O! król wścieka się ze złości!
— Mniejsza o to — odparł d‘Artagnan — król, który zadał sobie tyle trudu, ażeby się rozzłościć, popracuje także nad uspokojeniem swojej osoby, i basta. Nie umrę z tego, przysięgam ci.
— Wierzę; lecz....
— Lecz poślą mnie dla dotrzymania towarzystwa biednemu Fouquetowi? Mordioux! miły i zacny z niego człowiek. Bardzo zgodnie żyć z sobą będziemy, możesz mi pan wierzyć.
W trakcie tej rozmowy, przybyli do zamku.
Gesvres puścił d‘Artagnana przodem, wiodąc go wprost do gabinetu, w którym król oczekiwał na swego kapitana muszkieterów, a sam pozostał w przedpokoju. Słychać było wyraźnie głośną rozmowę króla z Colbertem, tak samo jak przed kilku dniami rozmawiał z d‘Artagnanem. Gwardziści pozostali na pikiecie przed drzwiami głównemi, a po mieście rozeszła się wieść o aresztowaniu z rozkazu króla kapitana muszkieterów.